Jerzy PILCH Tezy o głupocie piciu i umieraniu WYDAWNICTWO LITERACKIE

92
Jerzy PILCH Tezy o glupocie piciu i umieraniu WYDAWNICTWO LITERACKIE KsiąŜki Jerzego Pilcha w Wydawnictwie Literackim Bezpowrotnie utracona leworęczność Pod Mocnym Aniolem Rozpacz z powodu utraty furmanki Spis cudzoloŜnic Tezy o glupocie, piciu i umieraniu Tysiąc spokojnych miast Upadek czlowieka pod Dworcem Centralnym Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej -Tezy o glupocie -piciu i umieraniu © © Copyright by Jerzy Pilch © Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003 Redaktor prowadzący Anita Kasperek Korekta Anna Rudnicka Barbara Wojtanowicz Malgorzata Wójcik Redaktor techniczny BoŜena Korbut Projekt okladki i stron tytulowych ElŜbieta Totoń Niniejszą edycję oparto na wydaniu: Tezy o glupocie, piciu i umieraniu, Wydawnictwo Puls, Londyn 1997 KsiąŜki Wydawnictwa Literackiego Sp. z o.o. oraz bezplatny katalog moŜna zamawiać: ul. Dluga 1,31-147 Kraków bezplatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70 ISBN 978-83-08-04232-8 Prawdziwa węgierska futbolówka U schylku lat pięćdziesiątych bylem w mojej rodzinnej miejscowości (Wisla-Uzdrowisko, powiat Cieszyn) jedynym dzieckiem, które nosilo okulary. Taki maly, a juŜ w okularach — mawiali na mój widok starsi koledzy i moja ściśle wymierzalna w dioptriach odmienność dawala im oczywisty asumpt do klasycznej represji. Dziewczynki na mój widok chichotaly i niewykluczone, Ŝe wtedy wlaśnie przyrzeklem sobie solennie, iŜ jak tylko dorosnę, zostanę dozgonnym pogromcą tej rozchichotanej zbiorowości. W kaŜdym razie dziecinne okularki lokowaly mnie wówczas w zgola nienaturalnych rewirach. Bylem czlowiekiem w okularach, a zatem bylem po stronie starości, nie zaś mlodości czy dzieciństwa. Bylem po stronie kontemplacji i refleksji, a nie gier czy zabaw na świeŜym powietrzu. Bylem po stronie literatury, nie Ŝycia. U schylku lat pięćdziesiątych w Wiśle okularów uŜywali jedynie starzy ewangelicy i to uŜywali ich wylącznie do czytania. U schylku lat pięćdziesiątych starzy wiślańscy ewangelicy

Transcript of Jerzy PILCH Tezy o głupocie piciu i umieraniu WYDAWNICTWO LITERACKIE

Jerzy PILCH Tezy o głupocie piciu i umieraniu WYDAWNICTWO LITERACKIE KsiąŜki Jerzego Pilcha w Wydawnictwie Literackim Bezpowrotnie utracona leworęczność Pod Mocnym Aniołem Rozpacz z powodu utraty furmanki Spis cudzołoŜnic Tezy o głupocie, piciu i umieraniu Tysiąc spokojnych miast Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej -Tezy o głupocie -piciu i umieraniu © © Copyright by Jerzy Pilch © Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003 Redaktor prowadzący Anita Kasperek Korekta Anna Rudnicka Barbara Wojtanowicz Małgorzata Wójcik Redaktor techniczny BoŜena Korbut Projekt okładki i stron tytułowych ElŜbieta Totoń Niniejszą edycję oparto na wydaniu: Tezy o głupocie, piciu i umieraniu, Wydawnictwo Puls, Londyn 1997 KsiąŜki Wydawnictwa Literackiego Sp. z o.o. oraz bezpłatny katalog moŜna zamawiać: ul. Długa 1,31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70 ISBN 978-83-08-04232-8 Prawdziwa węgierska futbolówka U schyłku lat pięćdziesiątych byłem w mojej rodzinnej miejscowości (Wisła-Uzdrowisko, powiat Cieszyn) jedynym dzieckiem, które nosiło okulary. Taki mały, a juŜ w okularach — mawiali na mój widok starsi koledzy i moja ściśle wymierzalna w dioptriach odmienność dawała im oczywisty asumpt do klasycznej represji. Dziewczynki na mój widok chichotały i niewykluczone, Ŝe wtedy właśnie przyrzekłem sobie solennie, iŜ jak tylko dorosnę, zostanę dozgonnym pogromcą tej rozchichotanej zbiorowości. W kaŜdym razie dziecinne okularki lokowały mnie wówczas w zgoła nienaturalnych rewirach. Byłem człowiekiem w okularach, a zatem byłem po stronie starości, nie zaś młodości czy dzieciństwa. Byłem po stronie kontemplacji i refleksji, a nie gier czy zabaw na świeŜym powietrzu. Byłem po stronie literatury, nie Ŝycia. U schyłku lat pięćdziesiątych w Wiśle okularów uŜywali jedynie starzy ewangelicy i to uŜywali ich wyłącznie do czytania. U schyłku lat pięćdziesiątych starzy wiślańscy ewangelicy

czytali Biblię (gdańską), Postyllę księdza Trza-nowskiego, Dąbrówkę (kazania księdza Dambrowskiego), kalendarze ewangelickie oraz ewangelickie pismo „StraŜ- 5 nica". Ja, mały ewangelik w okularach, czytałem Historie biblijne (adaptowaną na potrzeby małych lutrów wersję Pisma Świętego), przeznaczoną dla tych samych czytelników część Kalendarza ewangelickiego oraz „Przyjaciela dzieci", dodatek do „StraŜnicy". Oprócz tego czytałem stare roczniki „Przekroju", przedwojenne romanse i tak jeszcze niedawno klasyczne utwory jak Zapora wodna (Szaginian), śniwa (Nikołajewa), Na Uralu (Bek). Prawdziwe lektury dzieciństwa to są lektury, do których dociera się samemu. Prawdziwe lektury dzieciństwa to ukryte na strychu szpargały, poŜółkłe druki, kruszejące tomy tajemniczej prozy pozbawionej okładek i kart tytułowych, zakurzone roczniki starych gazet. Prawdziwe lektury dzieciństwa to są takie lektury, po zaznaniu których człowiek jest niespokojny i nieczysty jak nieboskie stworzenie. Zalegające strych starej rzeźni (która przed wojną naleŜała do moich dziadków) oceany makulatury były właśnie mieszaniną protestanckich broszur, socrealistycznych powieści i starych numerów „Przekroju". Od czasu do czasu z brud-nokremowych fal trawionej wiekuistym kurzem celulozy wyłaniała się bordowa okładka przedwojennej Biblioteki Dzieł Wyborowych. Wszystko to czytane przeze mnie na oślep pozostawiało w małej duszyczce lepki osad zacności. Protestanckie broszury, socrealistyczne powieści i odwilŜowy „Przekrój" łączyła aura infantylnej dobrotliwości i płytkich rozkoszy duchowych. Kiedy wiele lat później czytałem Schulza, zorientowałem się bystro, iŜ ja wówczas, u schyłku lat pięćdziesiątych, na strychu starej rzeźni, poszukiwałem Księgi. Przegrzebywałem sterty ewangelicko-sanacyj-no-stalinowskiej makulatury w poszukiwaniu Autentyku. W jednym z moich pierwszych opowiadań, w Indyku Beltstille, tak opisywałem te daremne trudy: IleŜ razy przeszukiwałem tutejsze zakamarki, porządkowałem sterty kancjonałów, kalendarzy ewangelickich, zeszytów szkolnych i zniszczonych przedmiotów. Jakby w nadziei, iŜ trafię na pamiętnik któregoś z mieszkańców, na zapisane lustrzanym pismem czyjeś intymne notatki, na sztambuch słuŜącej, dziennik jednego z wynajmujących tu pokoje letników. Odnajdywałem jedynie przedwojenne księgi rachunkowe. Zapisane kaligraficznym pismem, zawierające litanie nazwisk Ŝydowskich kupców — Gross, Stein, Roth, Im-merghick, Lełlich — sprawiały wraŜenie dzieł sztuki, lecz ich autorzy byli dalecy od najprostszych nawet form ekspresji. Nikt nie zdradził się pojedynczym zdaniem zapisanym na marginesie kolumny cyfr, frywol-nym rysunkiem czy bezinteresownym autografem. Na strychu starej rzeźni nie było Księgi ani Autentyku. Jedynie w najciemniejszym kącie spoczywały owinięte w tchnący spirytyzmem pergamin dzieła jasnowidzącej Agnieszki Pilchowej i niebieskawe zeszyty pisma „Hejnał" (miesięcznika poświęconego wiedzy duchowej). Ale wszystko to (Zmora — powieść okultystyczna, Umarli mówią — druga część Zmory) były rzeczy zakazane. Omijałem ten kąt strychu, poniewaŜ tam mieszkały prawdziwe demony. Prawdziwa natomiast Księga leŜała przy moim łóŜku, na stoliku nocnym i było to — tak jest — masywne, przedwojenne wydanie baśni Andersena. Moją ulubioną baśnią, którą we wszystkich szczegółach pamiętam do 6

7 dziś, był Towarzysz podróŜy. Kiedy teraz myślę o przesianiu tej baśni, nie jestem w stanie ominąć jej, jak się zdaje, dość trywialnego aspektu psychoanalitycznego. OtóŜ z Towarzysza podróŜy niezbicie wynika, Ŝe nawet największy frajer moŜe wejść w posiadanie najpiękniejszej księŜniczki świata, byleby działał sprawnie i fachowo. Fakt, iŜ nie jest od rzeczy przy okazji złoić aksamitną skórę księŜniczki za pomocą rózgi, równieŜ, jak się zdaje, sprzyjał mojej świadomości. Tak było u schyłku lat pięćdziesiątych w wielkim sezonie lektur dzieciństwa: przegrzebywałem strych starej rzeźni w poszukiwaniu Autentyku i zaczytywałem się w baśniach Andersena. Tak było aŜ do chwili, kiedy w drzwiach mojego pokoju stanął ojciec, ściskając pod pachą prawdziwą węgierską futbolówkę. Dotknąłem Ŝółtej jak brazylijska plaŜa piłki i poczułem, Ŝe wielkie przeistoczenie bierze mnie w swoje posiadanie. JuŜ nie byłem w mojej rodzinnej miejscowości jedynym ofermą w okularach. Teraz byłem takŜe jedynym posiadaczem prawdziwej węgierskiej futbolówki. Starsi koledzy, którzy chcieli grać moją piłką, musieli i mnie, gamonia w okularach, dopuszczać do gry. Od strony literatury zbliŜałem się do strony piłki noŜnej, czyli Ŝycia. Ze strychu starej rzeźni schodziłem na zieloną murawę boiska wiślańskiego Startu. Składałem się do strzału i piłka lądowała w bramce. Trzepot siatki był równie ekscytujący, jak szelest stron tajemniczej powieści. Dawni fałszywi prorocy Dawni fałszywi prorocy to byli — trzeba powiedzieć — święci ludzie. Obiecywali koniec świata, i tyle. Krzywdy specjalnej nikomu nie robili; kto chciał, wierzył, kto chciał, nie wierzył. Po dobrym poczęstunku barwnie opisywali nadejście Królestwa Sprawiedliwych, ale ich bajania nie miały wiele wspólnego z tzw. praniem mózgów. Ich gawędy nie miały teŜ na celu poddania słuchaczy profesjonalnej obróbce psychologicznej. MoŜe szło im co najwyŜej o zwyczajne odwrócenie uwagi, kiedy w stosownej chwili moŜna prawdziwie nadprzyrodzonym gestem ściągnąć sakiewkę ze stołu. MoŜe szło im o to, by ich ezoteryczne przepowiednie przesłaniały ich wilczy apetyt, kiedy to w trakcie opisywania dramatycznej sceny rozstępowania się złocistych niebios nieodparty wewnętrzny imperatyw zmuszał ich do sięgania po jeszcze jedną porcję ruskich pierogów. Ale chyba i ta prostoduszna odmiana szalbierczej strategii była im obca. Poczęstunek był dla nich waŜny, ale w końcu na ten poczęstunek byli gotowi uczciwie zapracować: mogli w zamian przepowiedzieć koniec świata, ale mogli teŜ narąbać drew. MoŜna więc powiedzieć, Ŝe dawni fałszywi prorocy to byli święci ludzie, poniewaŜ swymi fałszywymi 11 proroctwami zwyczajnie zarabiali na chleb. Nie szło im o władzę, nie szło im o zniewolenie, nie szło im o panowanie nad tłumem, nie szło im o zaspokojenie niejasnych instynktów. Jeśli dawali folgę jakiemuś instynktowi, był to odwieczny instynkt opowiadania. Mówili i wtedy — tak jest — panowali nad słuchaczami. Ale myśl, Ŝeby przedłuŜać to panowanie, Ŝeby czynić ze swych słuchaczy ślepo sobie oddane zastępy, była im obca. A juŜ zupełnie nie przychodziło im do głowy, by zamykać się ze swymi słuchaczami w jakimś odosobnionym miejscu, by zakładać tam dla nich rodzaj obozu czy obozowiska, by zmuszać swych słuchaczy do niewolniczego posłuszeństwa. Jeśli trafiła im się jakaś wyjątkowo rozpalona słuchaczka, która najwyraźniej mogłaby ich słuchać bez końca, godzili się z oporami na jej nieco dłuŜszą obecność, ale przecieŜ nigdy nie mogła to być zbyt daleko idąca, na przykład idąca na śmierć i Ŝycie, obecność. Dawni fałszywi prorocy to byli święci i przezorni ludzie, poniewaŜ w stosownym momencie nakłaniali swe słuchaczki, by wróciły do domu, i

wiedzieli, co czynili, bo przecieŜ w kaŜdej chwili mogła się pojawić kolejna słuchaczka i co wtedy. Jeśli zaś idzie o dzieci, to dzieci dawni fałszywi prorocy wystrzegali się jak ognia. Prostą wiedzę, iŜ z obecności dzieci wynikają same kłopoty, mieli dawni fałszywi prorocy opanowaną w najwyŜszym stopniu. Samotna wędrówka od osady do osady była wystarczająco uciąŜliwa i myśl, Ŝe mogłaby im w tej wędrówce towarzyszyć jakaś dziecięca krucjata, nigdy, przenigdy nie pojawiła się w ich proroczych głowach. Najbardziej zaś wzruszające jest to, Ŝe dawni fałszywi prorocy godzili się z niespełnieniem swych fałszy- wych proroctw. Zapowiadali na piątą po południu wielki ogień na wzgórzu, trąby anielskie i ziemi poruszenie, sami zaś koło czwartej pakowali się cichcem i umykali między opłotkami. Albo w otoczeniu nielicznych ciekawskich, nielicznych, bo przecieŜ roboty przy obejściu tyle, Ŝe kto by miał czas na koniec świata, więc w otoczeniu nielicznej gromady wesołków i obiboków wstępowali na wzgórze i odwlekali sprawę do wiosny albo do jesieni. Z dobrodusz-nością prawdziwie świętych ludzi przyjmowali docinki i kąśliwe szyderstwa. Dawni fałszywi prorocy nie speszeni stąpali po niewzruszonej ziemi, gdyŜ nie wiedzieli, Ŝe po nich nadejdzie pokolenie fałszywych proroków, które do perfekcji opanuje sztukę spełniania fałszywych proroctw. Nie wiedzieli, Ŝe przyjdą ci, którzy głosząc Zagładę, będą prostą drogą prowadzić do Zagłady. Nie wiedzieli, Ŝe ich następcy będą tak małoduszni, iŜ nie do przeŜycia byłaby dla nich fałszywa premiera apokalipsy. Dawni fałszywi prorocy być moŜe wiedzieli, Ŝe koniec ich świata to jest w ogóle koniec świata. Ale przecieŜ oni zapowiadali koniec świata nie po to, by umierać. Przepowiadali Zagładę, poniewaŜ chcieli Ŝyć. 12 PoboŜne Ŝyczenia Nasz dramat polega na tym, Ŝe od zarania dziejów wszystkie nasze Ŝyczenia spełniają się co do joty. Gorliwość naszych Ŝyczeń w spełnianiu się jest tak wielka, Ŝe spełniały się one (nasze Ŝyczenia) juŜ wtedy, kiedy nas samych jeszcze nie było. Bo czegośmy pragnęli, kiedy nas nie było? Kiedy nas nie było, pragnęliśmy być, rzecz jasna. Gdzieśmy pragnęli być? Pragnęliśmy być nad Wisłą. I długo nie trwało: przedstawiciele szczepów Ŝyjących nad Wisłą zawarli porozumienie w sprawie naszego istnienia i w ten sposób nasz kraj, na nasze Ŝyczenie — powstał. Byliśmy. A skorośmy byli, to i nasze Ŝyczenia były tym bardziej. Spełniały się one teraz z zatrwaŜającą skwapliwo-ścią. Zapragnęliśmy porzucić pogaństwo — i w okamgnieniu czasy pogańskie przechodziły do przeszłości. Pomyśleliśmy, Ŝe dobrze by było, jakby bratni Cesarz Otto wpadł do nas i z bliska ujrzawszy naszą europejskość, wpadł w dodatku w zachwyt, pomyśleliśmy tak wieczorem, a nazajutrz budzimy się, wyglądamy przez okno, patrzymy, a tu nasz sąsiad, bratni Cesarz Otto, po majdanie chodzi, nasze dobra kontroluje i siny jest z zachwytu. Pomyśleliśmy, Ŝe czemu nie, sami się moŜemy koronować. I dokonaliśmy 14 koronacji. Zapragnęliśmy odzyskać Pomorze i natychmiast Pomorze z powrotem było nasze. Zachciało się nam Polski dzielnicowej — była Polska dzielnicowa. Zachciało się murowanej, była murowana. Przyszła nam kapryśna ochota, by się połączyć z Rusią Halicką, i nawet nie skończyliśmy o tym myśleć, a juŜ Ruś Halicka sama się z nami łączyła. Wyraziliśmy Ŝyczenie, Ŝe dobrze by było sprowadzić KrzyŜaków, i KrzyŜacy — tak jest — zostali sprowadzeni. Kiedy z kolei zapragnęliśmy ich skarcić, poniewaŜ sprzykrzyli się nam i dojedli do Ŝywego, i to pragnienie równieŜ zostało zaspokojone. Skarciliśmy KrzyŜaków.

Spełniały się wszystkie nasze Ŝyczenia tak symetrycznie i tak prędko, Ŝe nieraz zdawało się nam: słyszymy mlaskanie molocha dziejów, który stoi gdzieś w pobliŜu i mlaszcze, i czeka na nasze zawołanie. Co tu zresztą gadać: moloch dziejów; nasze dzieje nie były molochem, nasze dzieje były złotą rybką, nasze dzieje były ławicą złotych rybek, z których kaŜda i po tysiąc naszych Ŝyczeń była gotowa spełnić. Zapragnęliśmy tronu czeskiego i byliśmy na tronie czeskim. Zapragnęli śmy tronu węgierskiego i, szast-prast, siedzieliśmy na tronie węgierskim. Zachciało się nam czeskiej albo litewskiej księŜniczki — dostarczono obie. Chcieliśmy mieć Włoszkę — mieliśmy Włoszkę. Przyszła nam chętka na ruską kniaziównę — ruska kniaziówna posłusznie mościła sobie miejsce w naszych dziejach. Jak nam się podobało — owszem — uprawialiśmy w średniowieczu kult ascezy. Jak nam się podobało inaczej, to równie wytrwale uprawialiśmy w renesansie wszystko, co nie jest człowiekowi obce. Zapachniały nam przywileje 15 — mieliśmy przywileje. Mając je, zapałaliśmy chęcią ich łamania i nic nie stanęło na przeszkodzie: łamaliśmy przywileje. Odczuliśmy potrzebę Hołdu Pruskiego — odbył się Hołd Pruski. Przyszła nam chrapka, by sięgnąć po Inflanty — sięgaliśmy po Inflanty. Zachciało się nam elekcyjnych władców — mieliśmy, jednego po drugim, elekcyjnych władców. Nabraliśmy apetytu na szwedzkiego króla — przyjechał szwedzki król i zaspokajał nasze apetyty. Postanowiliśmy wdać się w wojnę ze Szwedami i wręcz niejedna się odbyła wojna ze Szwedami. Postanowiliśmy sobie dla fantazji zafundować Odsiecz Wiedeńską i Odsiecz Wiedeńska odbyła się w pełnej gali. A gdy znuŜyliśmy się sami sobą, gdy zaczęło nas mierzić, Ŝe świat bez przerwy się po naszej myśli układa, zapragnęliśmy oddać się pod cudzą opiekę. I oddaliśmy się pod cudzą opiekę. Oddaliśmy się stopniowo, ale w całości. Pod cudzą opieką dochodziliśmy do przeciekawych, jeśli idzie o toŜsamość, wniosków. Nie było nas, a przecieŜ byliśmy, a poniewaŜ nas nie było, mogliśmy być wszystkim. Inna sprawa: kim i czym myśmy nie byli, jakich to metamorfoz i jakich przepoczwarzeń nam się nie zachciewało. Jakby wyliczyć tylko niektóre, najbardziej podstawowe z naszych wcieleń, to wychodzi, Ŝe chcieliśmy być naraz i Mesjaszem, i Pawiem, i Papugą, i Zbiorowym Obowiązkiem, i Przedmurzem, i Matką, i Orłem, i Winkelriedem, i Krajem Przemienionych Kołodziejów. Po odzyskaniu niepodległości zaś byliśmy takŜe — trzeba dodać — obwarzankiem. „Polska jest jak obwarzanek" — powiedział ten, który, tak jak tego Ŝyczyliśmy sobie, został naszym Komendantem, i my, spełniając jego i nasze Ŝyczenie, owszem, byliśmy obwarzankiem. Bo i to Ŝyczenie się spełniło: będąc pod cudzą opieką, Ŝyczyliśmy sobie, by skończyła się cudza opieka, i cudza opieka, moŜe tym razem wolniej niŜ inne wysuwane przez nas postulaty, ale przecieŜ skończyła się całkiem. Potem do listy naszych cudów dołączył Cud nad Wisłą i po tym kolejnym spełnionym kaprysie wiedzieliśmy dobrze, Ŝe wbrew pozorom XX wiek nie będzie się róŜnić od minionych wieków. Przyszła wielka wojna i skończyła się wielka wojna. Za okupacji marzyliśmy o jednym: Ŝeby się skończyła okupacja. Za Bieruta naszym jedynym pragnieniem był koniec Bieruta. Za Gomułki naszym Ŝyczeniem był koniec Gomułki. Za Gierka zaczęliśmy z wolna myśleć nie tylko o końcu Gierka, ale i o końcu wszystkiego, co nas otaczało. Przyszła „Solidarność", upadła „Solidarność" i nasze Ŝyczenie, by powróciła „Solidarność", zostało spełnione. I dalej wszystko według tabeli naszych Ŝyczeń zostało zrobione: runęły mury, rozpadły się imperia, rozpierzchli ciemięzcy. Jutrzenka swobody zabłysła księŜycowym blaskiem i my w tym blasku stanęliśmy oniemiali własną mocą. Bo przecieŜ — okazało się i potwierdziło — my

moŜemy wszystko. Wyrazimy Ŝyczenie naprawy świata — świat zostanie po naszej myśli naprawiony. Zwrócimy się z uprzejmą prośbą o przyznanie władzy nad kulą ziemską — zostanie nam przyznana. Zechcemy, Ŝeby całe serie naszych rodaków obsadziły na stulecia kluczowe stanowiska globu — tak będzie. Zapragniemy corocznie kilku Nagród Nobla — obrodzą laureaci. ZaŜądamy, by nastąpiła rewolucja bez rozbitej szyby — ani jedna szyba nie dozna uszczerbku. Będzie wszystko na nasze zawołanie. 16 17 Świadomi zatem i własnej omnipotencji, i Twego względem nas posłuszeństwa, Molochu Dziejów, Nasza Złota Rybko, prosimy, by to, do czego za naszą sprawą doszło, przynajmniej jeszcze jeden rok istniało. Stoliczku, na-kryj się nogami. Dwaj antykomuniści Gdy, dajmy na to, dwaj antykomuniści spotykali się przypadkiem na ulicy za Stalina, udawali, Ŝe się nie znają, poniewaŜ byli pewni, Ŝe to prowokacja. Gdy spotykali się za Bieruta, przystawali na krótko, przekazywali sobie najistotniejsze wiadomości, adresy najbliŜszych, Ŝegnali się i witali mocnym uściskiem dłoni. Gdy spotykali się za Gomułki, padali sobie na znak jedności w ramiona, ściskali się i długo obejmowali, czyniąc ze swych objęć i uścisków polityczną demonstrację. Gdy dwaj antykomuniści spotykali się przypadkiem na ulicy za Gierka, nie stali długo na ulicy, wstępowali do kawiarni i tam gawędzili, popatrując od czasu do czasu przez witrynę na zaparkowany opodal samochód, w którym równie jak oni leniwie godzinami gawędzili sobie kierowca z pasaŜerem. Gdy dwaj antykomuniści spotykali się przypadkiem na ulicy za Jaruzelskiego, okazywało się, Ŝe nie spotkali się przypadkiem, poniewaŜ obaj szli na ten sam bankiet do tej samej ambasady. Gdy dwaj antykomuniści spotkali się w dzień upadku komunizmu, cieszyli się obaj. Gdy spotkali się w rok po upadku komunizmu, cieszył się tylko jeden, drugi był markotny. W dwa lata po upadku komunizmu nie cieszył się juŜ Ŝaden. W trzy 19 lata po upadku komunizmu znów jeden się cieszył, choć drugi aŜ dygotał z wściekłości i furii. W cztery lata zaś po upadku komunizmu — nieubłagana logika pointy wymaga by tak to ująć — było tak jak na początku: obaj woleli udawać, Ŝe się nie widzą i nie znają. Nieubłagana logika pointy moŜe tego wymaga, ale brzmi to odrobinę fałszywie. Nie odrobinę i nie tylko pointa — cały wywód jest od początku do końca fałszywy. PrzecieŜ nie chodzi o to, by pisać, jak zmieniały się powitalne formuły, którymi pozdrawiali się dwaj niezmienni antykomuniści, ale o to, by powiedzieć, jak oni się zmieniali i czym się róŜnili. A róŜnili się zasadniczo — jeden z nich antykomunizm wyssał z mlekiem matki, drugi doszedł do antykomunizmu własną cięŜką pracą, jeden został antykomunistą, poniewaŜ był posłuszny swym antykomunistycznym rodzicom, drugi został antykomunistą, poniewaŜ zbuntował się przeciw swym komuni-zującym starym. Jeden juŜ w kołysce był antykomunistą, drugi nim został dopiero po maturze. A zatem ci dwaj antykomuniści nie mogli się spotkać za Stalina, poniewaŜ za Stalina tylko jeden z nich byl antykomunistą. Nie spotkali się teŜ za Gomułki, poniewaŜ za Gomułki jeden z nich, owszem, dalej był antykomunistą, drugi dopiero zaczynał powątpiewać. Na dobre zaczęli się spotykać dopiero za Gierka, ale, prawdę powiedziawszy, i

za Gierka nie bardzo się spotykali, poniewaŜ róŜnili się wtedy trybem Ŝycia — jeden antykomunistą był wtedy domatorem, drugi był nadzwyczaj czynny towarzysko. Jeden był antykomunistą biernym, drugi zaś aktywnym. Przy czym juŜ wtedy ten bierny twierdził, Ŝe lepszy antykomunistą bierny, ale trwały, od aktywnego, ale zmiennego. Natomiast aktywny antykomu- nista nie zabierał głosu, poniewaŜ bierny byl do tego stopnia bierny, Ŝe aktywny w ogóle nie wiedział, iŜ bierny jest na świecie. Dwaj antykomuniści nie spotkali się i za Jaruzelskiego, poniewaŜ za Jaruzelskiego jeden z nich siedział w kryminale, drugiemu zaś nie przyszło do głowy, by starać się o widzenie z tamtym; drugi, prawdę rzekłszy, zawsze się trzymał z dala od kryminału. Na dobre więc i naprawdę jęli się dwaj antykomuniści spotykać dopiero po upadku komunizmu. Spotkali się, ucieszyli, moŜe uścisnęli nawet i prawie zaraz zaczęli się na siebie boczyć. O co się boczyli? O to — rzecz jasna — Ŝe nie spotkali się wcześniej. O to, Ŝe mijali się uprzednio, mają teraz — spotkaw-szy się — do siebie pretensje. Nie widywałem cię za Stalina, mówi jeden. Nie widywałem cię za Gomułki, powiada drugi. A za Jaruzelskiego czemuś się ze mną nie widywał? Nie było cię wtedy. Nie było cię wówczas. I choć zeszli się wreszcie, nie chcą być ze sobą. CzyŜby, myśli człowiek, słuchając ich nieskończonych sporów, to znaczyło, iŜ ci, co nie widywali się za Gierka, powinni się i za Wałęsy unikać? Dlaczego, skoro tyle się zmieniło, oni wciąŜ podsuwają mi tandetne argumenty, jakoby nic nie uległo zmianie? 20 Dlaczego Chruszczowowi podobał się Jeden dzień Iwana Denisowicza? Nikicie Chruszczowowi powieść SołŜenicyna podobała się zapewne dlatego, iŜ odczytał on ją jako utwór poświęcony tematyce pracy. Nie była to przy tym lektura powierzchowna, wyczerpująca się na spostrzeŜeniu, iŜ tematem tekstu jest praca, co w końcu dość oczywiste, zwaŜywszy, iŜ utwór rozpoczyna się sceną wyjścia do pracy, kończy zaś powrotem z pracy, wszystko więc, co dzieje się między pierwszą a ostatnią stroną, dzieje się w pracy, jest jej (pracy) opisem. Chruszczow, jak sądzę, zarejestrował nie tylko ten pierwszoplanowy aspekt, zarejestrował zapewne takŜe fakt, iŜ akcja utworu toczy się w obozie. Napięcie pomiędzy tymi dwoma wątkami, wątkiem pracy a wątkiem uwi° zienia, wątkiem realizacji samego siebie a wątkiem unicestwienia jednostki, stało się dlań niewątpliwie źródłem przeŜycia estetycznego. PrzeŜycie to musiało być dojmujące, gdyŜ zaowocowało zezwoleniem na druk. Gest ten trzeba docenić. Czytelnicze emocje władców nie prowadzą na ogół do niczego dobrego, historyczny zwyczaj natychmiastowego karania nuŜących autorów istnieje do dziś i bywa nader spektakularnie — czego dowodem przypadek Salmana Rushdiego — realizowany. Nie- którzy twierdzą wprawdzie, iŜ ten właśnie casus komplikuje nikła jakość ksiąŜki, która wzbudziła słuszne zastrzeŜenia nieboszczyka Chomeiniego, rację jednak chyba naleŜy przyznać ich oponentom, upierającym się przy być moŜe ryzykownej tezie, iŜ z faktu, Ŝe Rushdi nie jest wybitnym pisarzem, nie wynika, by mrukliwy ajatollah był wybitnym krytykiem literackim. Jego być moŜe zasadniczo trafny werdykt krytycznoliteracki był jednak nie dopracowany w szczegółach i sformułowany za pomocą — co tu kryć — topornych środków wyrazu. Rzecz zresztą nie tylko w negatywnych, równie kłopotliwe bywają reakcje pozytywne, owocują one niekiedy masowymi edycjami ulubionych pisarzy, co przewaŜnie zakłóca równowagę rynku księgarskiego lub — co drama-tyczniejsze — bywa Ŝe rozpłomieniony

lekturą przywódca sam sięga po pióro. Klasyczne exemplum ostatniego przypadku stanowi dziś, niestety juŜ absolutnie nieosiągalna w księgarniach, trylogia Mała Ziemia, niegdysiejszy debiut prozatorski Leonida BreŜniewa. Oczywiście okazywanie Chruszczowowi wdzięczności za udzielenie specjalnej zgody na druk Jednego dnia... jest w gruncie rzeczy okazywaniem mu wdzięczności za to, Ŝe postąpił normalnie, Ŝe druku nie zabronił, Ŝe autora nie skazał na kolejną — jak by to sam SołŜenicyn powiedział — „dychę i piątkę na przytarcie rogów". Piwniczny zgoła, by nie powiedzieć infernalny, problem okazywania wdzięczności za to, Ŝe nie zamykają, Ŝe nie skazują, Ŝe nie strzelają, powraca od czasu do czasu, bywa jednym z podstawowych moŜe nie tyle nawet proble- 22 23 mów, co komponentów czy symptomów sytuacji odwilŜo-wo-przełomowych. W powstałym w czasie trwania stanu wojennego poemacie Bronisława Maja Chile znaleźć moŜna taką frazę: „Nie strzelaj do mnie, mów do mnie". Po latach, jakie upłynęły od napisania tego wersu, ten, do kogo poeta z uporem godnym lepszej sprawy apelował, zdawał się odpowiadać: „Nie strzelałem do ciebie, czemu mi nie dziękujesz?" Nie sposób oprzeć się wraŜeniu, iŜ słychać i dziś jeszcze nad Polską echo tego dialogu. Nie okazując tedy Chruszczowowi upadlającej wdzięczności, moŜna zdobyć się na wielkoduszny wybryk wyobraźni i przyjąć, iŜ Nikita Siergiejewicz znał się nie tylko na kukurydzy. Bo przecieŜ, jeśli istotnie odczytał on powieść SołŜenicyna jako utwór o pracy, to miał świętą i subtelną rację. Jak wiadomo, strategia literacka SołŜenicyna polega na tym, iŜ opisuje on jeden dzień udanego obozowego Ŝycia, jest to dzień, jak go bilansuje bohater, „niczym nie zmącony, prawie szczęśliwy". Wzmocnienie tej dwuznacznie optymistycznej tonacji (Denisowicz nie zachorował, nie poszedł do karceru, zdobył dodatkową porcję kaszy itd., itd.) wzmacnia rzecz jasna dramaturgię całości. Wzmacniają ją takŜe cechy charakterologiczne bohatera, któremu mimo wieloletniego wyroku udaje się zachować jakiś rodzaj — bo ja wiem — robociarskiego etosu. Są w powieści sceny, w których kontekst obozowy jakby przestaje istnieć, jest tak na przykład wtedy, gdy ogarniętemu zwodniczo normalnym rytmem pracy Iwanowi Denisowiczowi „muruje się dobrze". Dzień był udany takŜe dlatego, Ŝe „dobrze się murowało". Godność i człowieczeństwo nie zostają bynajmniej ocalone przez pracę, jest dokładnie na odwrót, „dobre murowanie", troska o narzędzia, o to, by ściana wypadła co do milimetra, wszystkie te czynności i przedmioty stają się rytuałami i rekwizytami absurdu i okrucieństwa, znikające niekiedy w oślepiającym blasku czerwonego słońca obozowe baraki i straŜnicze wieŜyczki istnieją jakby tym bardziej. Denisowicz zresztą nie buntuje się przeciw generalnej zasadzie, sam obóz — zdawać by się mogło — nie budzi jego sprzeciwu, jego sprzeciw mogą budzić — zdawać by się mogło — jakieś pomniejsze, szczegółowe niedogodności Ŝycia w obozie. SołŜenicyn zaś opisuje w dodatku sytuację jakby tych niedogodności pozbawioną. I dlatego właśnie wielkim pisarzem, wielkim realistą jest. Nie tak wielkim jak Herling w Innym świecie, ale wielkim. Wydany w masowym nakładzie (300 tysięcy egzemplarzy, Iskry, Warszawa 1989) Jeden dzień Iwana Denisowi-cza bierze się do ręki ze zdziwieniem, z tym samym zdziwieniem, z jakim dalej obcuje się z oficjalnymi edycjami Miłosza, Gombrowicza, Orwella czy

Konwickiego... Zdziwienie towarzyszy zresztą teraz wszystkiemu, co samo w sobie jest dziwne, bo przecieŜ jak do tej pory nic nikogo nie było w stanie zdziwić. „Mnie juŜ nic nie dziwi" — powtarzał Polak przez dziesięciolecia, w rozmaitych wersjach stylistycznych wypowiadał to zaklęcie, aŜ tu okazało się, Ŝe jego moc przestała skutkować. Kupując powieść SołŜenicyna, Polak dziwi się, Ŝe moŜe ją kupić, dziwi się, Ŝe moŜe ją zabrać do domu i przeczytać, dziwi się, Ŝe nie musi w tym celu poszukiwać w czytelniach i bibliotekach sta- 24 25 rych roczników „Polityki". Tygodnik ten na przełomie lat 1962/1963 — przypomina o tym okładka — opublikował utwór w całości. Ówczesny redaktor „Polityki", tak szybko i odwaŜnie reagując na zgodę Chruszczowa, czuł się zapewne trochę jak sam Chruszczow, mógł teŜ myśleć, Ŝe gdyby nie tylko czul się jak Chruszczow, ale gdyby dane mu było po prostu być Chruszczowem albo przynajmniej kimś w rodzaju Chruszczowa, gdyby dane mu było być pierwszym sekretarzem, krótko mówiąc — rzecz bez wątpienia mogłaby się ukazać w wersji ksiąŜkowej. Niewiele jest marzeń spełniających się z tak oszałamiającą symetrią. Były redaktor naczelny jest pierwszym sekretarzem, a SołŜenicyn leŜy w księgarniach. I jedno z drugim nie ma w dodatku nic wspólnego. 1989 Guzik KsiąŜka Wiesława Górnickiego, zatytułowana Teraz juŜ moŜna, dowodzi, rzecz jasna, iŜ teraz juŜ nie moŜna. A takŜe, Ŝe w Ŝadnym wypadku teraz juŜ nie trzeba. Oraz Ŝe teraz juŜ nie naleŜy. A w kaŜdym razie, Ŝe teraz juŜ nie powinno się. JuŜ nie moŜna, poniewaŜ juŜ się nie da. JuŜ nie moŜna czytać ksiąŜek o sprawowaniu władzy w PRL-u napisanych przez tych, którzy tę władzę sprawowali. Sięganie po kolejne tytuły z tej dziedziny jest gestem jałowym. Unikam wyraŜenia, iŜ nie naleŜy tych ksiąŜek wydawać, gdyŜ jest rzeczą bez znaczenia, czy one są wydane, czy teŜ nie są wydane, poniewaŜ w pewnym sensie ich i tak nie ma. KsiąŜek, w których nic nie ma, być nie moŜe, poniewaŜ naleŜą one — powtarzaliśmy to po sto razy — do wielkiego księgozbioru nicości. Ach, oczywiście — mówiąc, Ŝe w ksiąŜce Górnickiego Teraz juŜ moŜna nic zgoła znaleźć nie moŜna, krzywdzimy autora, ulegamy zgubnemu, bo pryncypialnemu odruchowi sprzeciwu, i mylimy się grubo, bo w Teraz juŜ moŜna moŜna odnaleźć na przykład kopalnię anegdot. To jest po prostu prześmieszna ksiąŜka, na kaŜdej stronie znaleźć moŜna coś śmiesznego, człowiek czyta i myśli, Ŝe zaraz pęknie. Na przykład historia o guziku. Ludzie, trzymajcie mnie! 27 Major Górnicki stoi 1 marca 1982 roku na płycie lotniska Wnukowo (juŜ samo to zdanie jest niebywale śmieszne), stoi więc major Górnicki razem z innymi członkami polskiej delegacji (no, nie mogę dalej ze śmiechu opowiadać, a to jest sam początek), stoi major Górnicki na płycie, pierwsza część ceremonii juŜ się zakończyła, tzn. zakończyły się uściski z radzieckimi generałami, przy czym trzeba było w trakcie tych uścisków uwaŜać, poniewaŜ daszki radzieckich czapek generalskich są (dajcie wytchnąć, bo nie opowiem, co było dalej), więc daszki radzieckich czapek generalskich są duŜe (he, he, he) i trzeba było (he, he) uwaŜać,

Ŝeby taki daszek oka nie wyjął. Śmiejecie się, bo myślicie, Ŝe to koniec, a to się dopiero zaczyna Uściski zakończyły się bezpiecznie i major Górnicki stoi na płycie. Zaraz zaczną grać hymny. Zaczynają grać hymny. I co się dzieje, jak zaczynają grać hymny? Powiem od razu, bo juŜ widzę, Ŝe się ze śmiechu za brzuchy trzymacie. Jak zaczęli grać hymny, to Górnickiemu urwał się guzik od szynela. Teraz będzie najlepsze. Górnickiemu 1 marca 1982 roku na lotnisku Wnukowo urwał się guzik od munduru i wiecie co z tym guzikiem? On się gdzieś podział. A wiecie, co się stało z Górnickim? On stał dalej i słuchał hymnów bez guzika (no bo guzik mu się urwał). A jak się skończyły hymny, to nie uwierzycie, boście dawno ze śmiechu przytomność stracili, to nie uwierzycie, co się stało. Jak się skończyły hymny, to Górnicki zaczął na płycie lotniska Wnukowo szukać guzika. I co? I nie znalazł. A mistrzowska pointa tej historii jest taka, Ŝe potem, jak juŜ byli w hotelu kremlowskim, to etaŜna przyszyła Górnickiemu guzik. I co, dość macie, złaknieni facecji czytelnicy? Musicie mieć dość. A trzeba wam wiedzieć, Ŝe na kilkuset stronicach swej ksiąŜki Wiesław Górnicki opowiada setki takich anegdot. Na przykład opowiada prześmieszną historię, jak kupił dla amerykańskiej dziennikarki Barbary Walters (he, he) kwiaty (he, he) za jej (he, he) pieniądze. Albo jak generał Jaruzelski nie miał gdzie zmienić spodni — rzecz się działa na cmentarzu w Brookwood — i musiał się (he, he) przebierać w kostnicy. A juŜ szczytem gawędziarskiej wirtuozerii jest historia o tym, jak major Górnicki, będąc w domu Margaret Thatcher, musiał pójść za własną potrzebą. Poszedł więc za własną potrzebą, a raczej poszedł w ślad za generałem Jaruzelskim, który szedł za własną potrzebą, przy czym Górnicki, jak zaznacza z początku, szedł za Jaruzelskim wiedziony raczej obowiązkiem tłumacza, co nie jest jasne. Nie wiadomo, czy adiutant bał się, Ŝe w domu Margaret Thatcher pisuary przemawiają po angielsku, czy instrukcję jakąś chciał Szefowi tłumaczyć, czy jak? Wszystko jedno. W kaŜdym razie z początku Górnicki szedł za Jaruzelskim, bo wszędzie chodził za Jaruzelskim, a potem szedł za nim, bo i jemu się zachciało. Jaruzelski wszedł na górę (bo i u Thatcher sanitariaty są na górze) i się zamknął w środku. A Górnicki, wiecie, co zrobił? Wszedł do pomieszczenia obok i teŜ się zamknął. Natomiast śmieszne jest to, Ŝe Górnicki wszedł do prywatnej sypialni Margaret Thatcher, co zauwaŜył, jak subtelnie zaznacza, „przed końcem". I takich historii po prostu nie do wytrzymania są w tej ksiąŜce dziesiątki. Ale rzecz nie składa się tylko z gustownych Ŝartów. Teraz juŜ moŜna to są przede wszystkim wyznania murzyna, ghostwritera, człowieka, który pisał Jaruzelskie- * 29 mu przemówienia, toasty, pytania i odpowiedzi, listy, kartki świąteczne — wszystko. Pisal na ogól bezskutecznie, poniewaŜ, po pierwsze, Jaruzelski z pisaniny Górnickiego nigdy nie był zadowolony i ten musiał bez końca poprawiać, po drugie zaś, Wojciech Jaruzelski w wyniku trwającego przez ładnych parę lat publicznego ogłaszania tekstów Górnickiego upadł. Wbrew temu, co wydaje się autorowi Ballady hotelowej, jego teksty wkładane w usta Generała nie cieszyły się społeczną akceptacją. TakŜe katorŜnicza praca nad tymi wypowiedziami, opracowywanie setek wersji, nieustanne dokonywanie korekt i poprawek, były to wszystko zajęcia zgoła zbyteczne, bo w odbiorze publicznym ich efekty pozostawały całkowicie niezauwaŜalne. Klinicznym w tej mierze fragmentem jest rozdział zatytułowany Pod SpiŜową Bramą, w którym Górnicki opisuje kulisy wielkiej konspiracji, w jakiej przygotowywał dla

Wojciecha Jaruzelskiego przemówienie, którym ten miał powitać Ojca Świętego w czasie jego pielgrzymki do ojczyzny w roku 1983. Niewątpliwie zadanie było trudne, ale narracja, jaką w tym fragmencie raczy czytelnika Wiesław Górnicki, dowodzi, iŜ powaŜne traktowanie w owych czasach tzw. junty Jaruzelskiego było grubą przesadą. Więcej — Górnicki czarno na białym dowodzi, iŜ na początku lat osiemdziesiątych Polską rządziła grupa niedojdów. Owa grupa niedojdów była, jak się okazuje, Ŝywo zainteresowana, co teŜ Generał powie PapieŜowi na powitanie. Kolegialne kierownictwo kraju miałoby tu zapewne szereg uwag, sugestii i poprawek. Rzecz jasna, nie moŜna było do tego dopuścić. I Górnicki zaszył się w ziemiance w podwarszawskich lasach i tam pisał przemówienie, o którym nikt poza Jaruzelskim nie wiedział. Pod koniec konspiracja szła juŜ tak daleko, Ŝe Jaruzelski teŜ nie wiedział. W ostatnich godzinach zaś przed przybyciem Jana Pawia II Górnicki do tego stopnia pogrąŜył się w konspiracji, Ŝe o mały włos w ogóle nie dostarczyłby Jaruzelskiemu tekstu jego tajnego powitania. Tak się jednak nie stało. Górnicki uchyli! rąbka konspiracji i tajny tekst dotarł na miejsce. Teraz zaś, kiedy pisze w swej ksiąŜce, iŜ owo tajne przemówienie belwederskie Jaruzelskiego sprawiło z całą pewnością na Polakach większe wraŜenie od przemówienia PapieŜa... całkiem zbytecznie ujawnia sekrety i załoŜenia swej konspiracji. RównieŜ wyŜszość przemówienia Jaruzelskiego była tak doskonale zakonspirowana, iŜ nie tylko nikt jej nie zauwaŜył, lecz nikomu wręcz nie przyszła ona do głowy. Ani wtedy, ani dzisiaj. Doprawdy: juŜ więcej nie moŜna. Ani nie trzeba. Rzecz przecieŜ w tym, Ŝe Górnicki nie pisze o plotkach, detalach, anegdotach i tle. On pisze o zasadach. Takie były zasady tego świata i takie jego rządy. Rządzili Polską faceci wypisujący bez końca nikomu niepotrzebne, ale zarazem w pełni konspiracyjne elaboraty, referaty i wytyczne. Na lotnisku Wnukowo garderoba odmawiała im posłuszeństwa. W krytycznej sytuacji nie wiedzieli, gdzie jest łazienka. Kupowali kobiecie kwiaty za jej pieniądze. Wiedzieli, słowem, co znaczy: mniejsze zło wybrać. 30 Wolny czas kierownictwa Jak powszechnie wiadomo, kwestia rozrywek władzy to jest bardzo krucha i draŜliwa kwestia. Władza w zasadzie nie powinna mieć Ŝadnych rozrywek, nie po to w końcu została wybrana, Ŝeby mieć rozrywki. Jeśli w harmonogramie władzy jest nawet przewidziany czas na rozrywki, to na co' jak na co, ale na rozrywki władza nie powinna mieć czasu. Mowa, rzecz jasna, o władzy demokratycznie wybranej, bo władza, która nie została demokratycznie wybrana, władza, która niedemokratycznie zdobyła władzę, jest w tym! względzie usprawiedliwiona. Wiadomo, Ŝe ona niedemokratycznie zdobyła władzę po to, Ŝeby mieć rozrywki. W najlepszej pod tym względem sytuacji jest władza, która nie tylko niedemokratycznie zdobyła władzę, ale która tak-; Ŝe w trakcie sprawowania władzy została znienawidzona. Władza znienawidzona moŜe mieć rozrywek bez liku, jest bowiem znienawidzona za to, Ŝe ma rozrywek bez liku, rozrywki są więc wcale nie tak paradoksalną legitymacją znienawidzonej władzy. Im jej rozrywki są bardziej spektakularne, orgie bardziej występne, im jej pałace są silniej wytapetowane złotem, tym bardziej sprawowanie władzy przez znienawidzoną władzę jest w pewnym sensie wła- ściwsze, poniewaŜ sprawowanie władzy przez znienawidzoną władzę polega na mnoŜeniu rozrywek. Władza demokratycznie wybrana jest w tym względzie w stokroć, a raczej w nieskończenie gorszej sytuacji. Sporadycznie moŜe ona liczyć na ludzką wyrozumiałość, ale to są zawsze

bardzo ryzykowne i naciągane sytuacje. Uporczywe wmawianie ludziom, iŜ władza jest teŜ człowiekiem i przy nieludzkim nawale obowiązków naleŜy się jej chwila odpoczynku, to jest iluzja. Podwójna w dodatku iluzja, bo ludzie i tak nie uwierzą, a władza i tak nie odpocznie. Jaką tu dla władzy formę wypoczynku wybrać, by nie była ona społecznie szkodliwa? Nazbyt bierne formy wypoczynku władzy mogą sugerować jej słabość, nazbyt aktywne — pozorowanie zmęczenia i próŜniacze ciągoty. Nieludzko zmęczona sprawowaniem władzy władza nie moŜe bez obawy blamaŜu poleŜeć sobie na leŜaczku albo polepić w ogrodzie śniegowego ludka, bo te akurat formy wypoczynku są przez społeczeństwo traktowane jako objawy demencji. Ale nieludzko zmęczona sprawowaniem władzy władza nie moŜe takŜe bez obawy podejrzeń o szalbierstwo ruszyć na polowanie, bo przecieŜ wiadomo, kto zmęczony, nie idzie na polowanie. Na polowanie trzeba wczas wstawać, nieraz kawał iść w głąb lasu, dźwigać cięŜki sztucer, stać godzinami w śniegu, polowanie wymaga czujności i koncentracji, trzeba uwaŜać, Ŝeby nie postrzelić gajowego, słowem, polowanie to nie jest rozrywka dla ludzi nieludzko zmęczonych i steranych troską o kraj. Władza demokratycznie wybrana jest zatem, jeśli idzie o rozrywki, w nieludzko trudnej sytuacji. MoŜe ona podejmować ryzyko konspirowania swoich rozrywek, co jest pewnym roz- 32 33 wiązaniem, bo wprawdzie ryzyko wielkie, ale i konspiracją ma u nas mocne tradycje. Demokratycznie wybrana władza moŜe teŜ fasadowo sugerować, iŜ nie ma Ŝadnych rozrywek, co z kolei grozi, iŜ postawiony jej zostanie zarzut kontynuowania peerelowskich rytuałów, tamto kierownictwo, jak wiadomo, równieŜ nigdy nie miało Ŝadnych rozrywek. Demokratycznie wybrana władza mogłaby wprawdzie powiedzieć sobie, iŜ na rozrywki będzie czas, jak się skończy władza, ale przecieŜ tych heroicznych zadań nikt nie będzie przed demokratycznie wybraną władzą stawiał — dziećmi nie jesteśmy i wiemy: jak się kończy władza, kończą się rozrywki, oraz Ŝe drugiej takiej rozrywki jak władza nie ma. Tajemna historia sekretnego pensjonatu Dzieje tajnego i luksusowego pensjonatu wypoczynkowego, przeznaczonego dla ścisłej elity partyjno-rządowej, to jest — trzeba przyznać — temat sam w sobie. Zwłaszcza Ŝe nie o dzieje jednego budynku tu idzie, a całej skrytej w podolsztyńskich lasach republiki wraz z jej wewnętrznymi obyczajami i rytuałami, wraz z jej zewnętrznymi anek-sjami terytorialnymi, wchłaniającymi kolejne wioski i pola uprawne. Narratorem tej historii mógłby być Komendant ośrodka, człowiek brutalny, Ŝądny władzy, zajadły antyfeminista borykający się z osobistą tragedią. (Rzekomo zasłonił samym sobą Bolesława Bieruta przed kulą zamachowca, zasłonił skutecznie, tyle Ŝe niefortunnie wybraną częścią ciała). To on, by zaspokoić łowieckie Ŝądze elity, nieustannie poszerzał terytoria myśliwskie, zabierał ziemię, wysiedlał okolicznych kmieci. Gnębieni włościanie protestowali, błagali, słali petycje — nic nie pomagało. Na pociechę wydano im w trybie natychmiastowym paszporty do RFN. Z prawdziwie kmiecą skwapliwością korzystali oni z moŜliwości wyjazdu i trzeba powiedzieć, Ŝe niejeden, wyjechawszy, Bogu dziękował. Niejeden był rad, Ŝe myśliwski temperament 35

Piotra Jaroszewicza (zwanego pierwszą strzelbą PRL) był tak nieokiełznany, iŜ przez zabór gospodarstwa skazywał n emigrację. Pech historyczny bywa jednak uporczywy. Nie jeden był rad, ale i niejeden za zbyt pochopny stosunek d ojczyzny został ukarany zjednoczeniem Niemiec. Wróćmy wszakŜe do powieści o dziejach rekreacyjne; republiki. Wiesław Białkowski, autor bańskiego imperium (Alfa, Warszawa 1990), niestety nie zbudował ze zgromadzonych faktów dziejów mitycznego ustronia. Nie napisał faktograficznej powieści opisującej dzieje relaksów Bieruta, Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego, Urbana. Nie spisał historii uczt, polowań, uroczystych ognisk, tajnych narad, or-giastycznych bankietów, monstrualnych kaców głów państw zaprzyjaźnionych. Nie napisał, bo nie mógł. Gigantyczne płoty otaczające Łańsk, kordony wojska, milicji, tysiące znaków zakazu i ostrzegawczych napisów były, są — jak się okazuje — niczym wobec bariery milczenia. Na podstawowe pytania, jak wypoczywali, jak się bawili, co jedli, co pili nasi byli przywódcy, nikt nie chce odpowiadać. Kult sekretu był jedną z oczywistości upadłego systemu^ gdy zaś szło o ujawnienie kulisów sjesty działaczy central-j nego szczebla, kult ów przybierał histeryczne rozmiary.; Nadal zresztą przybiera, nadal funkcjonuje archetyp szeroko propagowanego wizerunku komunistycznego przywódcy, któremu obca jest jakakolwiek, nawet najbardziej elementarna konsumpcja, który stoi poza konsumpcją, który wyabstrahowany jest z najdrobniejszych nawet biologicznych atrybutów. Hieratyczny sekretarz KC nie jadał, nie pijał, jeśli zasypiał, to wyłącznie w garniturze przy biurku z plikiem Tez i Wytycznych pod rozpalonym troską o kraj czołem. Byli prominenci łatwiej by się przyznali do osobistego torturowania wrogów politycznych niŜ do faktu spoŜycia porcji grzybów w śmietanie. Jest to tym weselsze, Ŝe wymienione danie stanowiło jedno z najbardziej wyrafinowanych wtajemniczeń kulinarnych, jakiego dostępowali. Biesiady minionych epok bywały równie siermięŜne jak rządy. Na umieszczonej w ksiąŜce fotografii Gomułka i BreŜniew siedzą przy stole, na którym widać kiełbasę, boczek, ogórki, chleb i piwo. Skądinąd wiadomo, Ŝe ulubionym daniem towarzysza Wiesława były placki ziemniaczane. Autor bańskiego imperium, by zdobyć tę informację, odbył setki rozmów i przemierzył Polskę wzdłuŜ i wszerz. Za człowieka o wyjątkowo subtelnym podniebieniu i wykwintnych manierach uchodził w kręgach minionych establishmentów Józef Cyrankiewicz. Istotnie — na kolejnej fotografii widać, iŜ spoŜywa on salceson noŜem i widelcem. Sztućce siedzącego obok marszałka Rodiona Malinowskiego leŜą nietknięte na obrusie. Równie osławione łańskie polowania przebiegały w mniej sensacyjnej, niŜ niesie wieść gminna, aranŜacji. Obywało się bez przywiązywania niedźwiedzia do myśliwskich stanowisk, bez wypuszczania wilków z pobliskich klatek. Sekret polegał na tym, Ŝe wszystkie zwierzęta w Łańsku były zwierzętami do granic wytrzymałości oswojonymi. Była ich przy tym taka ciŜba, iŜ gdziekolwiek i o ja-kiejkowiek porze oddało się strzał, w coś się trafiało. Jeśli nie jeleń, to jakiś skretyniały i zapasiony importowaną marchewką zając zawsze się napatoczył. Dlatego teŜ polowania w Łańsku były szybkie, krótkie i przebiegały według minutowego harmonogramu. Na przykład z harmonogra- 36 37

mu wynikało, Ŝe Szach Iranu ma oddać strzał o dziewiętna stej. I faktycznie, o dziewiętnastej wychodził z zarośli ody nieć i zbliŜał się do Szacha na poŜądaną, a nawet bliŜszą, b wynoszącą piętnaście metrów, odległość. Szach jednak ni trafia. Zawiedziony odyniec oddalał się; po chwili jedna wracał. Szach tym razem trafiał. Podobnie wyglądało rybo łówstwo. Marian Spychalski złowił sześciokilogramoweg szczupaka, wbijając mu haczyk w brzuch. Jezioro tamtejsz kipiało od rybostanu i jeśli dziecko prominenta rzuciło d wody kamień, zawsze jakaś ryba wypływała na wierzch. Takie były gry i zabawy tamtych minionych sezonów. Nawet z tej garści anegdot, faktów, epizodów, jakie udało się autorowi ksiąŜki zebrać, jasno wynika, iŜ jeśli ktoś ten prosty pomysł napisania powieści o dziejach partyjnego pensjonatu zrealizuje, jeśli tę powieść napisze, nie będzie to powieść realistyczna. Twórcą Łańska był Bierut. Szwankowało mu zdrowie i na początku lat pięćdziesiątych poszukiwano dlań korzystnego klimatycznie miejsca. Wybór padł na podolsz-j tyńskie lasy. Bierut w lasach tych wypoczywał, polowali jednak niechętnie. Obawiał się, Ŝe Naród będzie go mylil| z Mościckim. Bolesław Bierut miał obiekcje, czy prezydentowi państwa demokracji ludowej w ogóle wypada polować, czy powinien się godzić na istnienie leśnej rezydencji. Bierutowi wciąŜ bowiem stał przed oczami upowszechniany przez prasę wizerunek przedwojennego prezydenta Ignacego Mościckiego z dubeltówką na ramieniu. Obiekcje Bieruta były zbyteczne. Naród nie mylił go z Mościckim. (Podobnie jak odróŜnia Lecha Wałęsę od poprzednich przywódców. ToteŜ zbytecznie autor podkreśla, iŜ „jesienią 89 w Łańsku Lech Wałęsa i Tadeusz Mazowiecki spotkali się bez rozgłosu". Wszystkie poprzednie spotkania w Łańsku równieŜ odbywały się bez rozgłosu). 1991 38 Biedny Charlie W „Czasie Krakowskim" (nr 126, 1995) Krzysztof Kąkolewski chwali Lecha Wałęsę za to, iŜ poznał on swoją Ŝonę Danutę nie „po socjalistycznemu w zakładzie pracy", ale w okolicznościach bardziej romantyczno-opozycyjnych,; w kwiaciarni mianowicie. Jednocześnie Kąkolewskiemu! nasuwa się ryzykowna analogia pomiędzy Wałęsą a Chaplinem. „Zapytałem, jak się poznali z Danusią — snuje Kąkolewski — usłyszałem odpowiedź jak ze Świateł wielkiego miasta Chaplina, z pewnymi modyfikacjami. Młody człowiek nie przyszedł kupić kwiatów, bo go nie było stać —•] prawdopodobnie był równie biedny jak włóczęga Charliel — tylko rozmienić pieniądze, i zobaczywszy Danusię, po-j myślał, Ŝe jeśli warto kupić kwiaty, to tylko, by zaraz wrę-j czyć je tej, która je sprzedała. Ona zaś nie była ślepa. I Ludzie, którzy nie poznali się po socjalistycznemu w «za-kładzie pracy» i mieli odwagę wśród wielkich zagroŜeń mieć tak wiele dzieci". Fragment powyŜszy dobitnie ilustruje, w jaki to sposób polityczna hagiografia uwalnia się spod kontroli rozumu. Kąkolewski jest tak zachwycony zauwaŜonym przez siebie podobieństwem pomiędzy Wałęsą i Chaplinem, iŜ 40 całkowicie abstrahuje od elementarnej logiki. OtóŜ w tezie, iŜ biedny Charlie Wałęsa udał się do kwiaciarni nie po to, by kupić kwiaty, poniewaŜ nie miał pieniędzy, ale po to, by rozmienić pieniądze, które miał, tkwi sprzeczność dość łatwa do zauwaŜenia. Skoro Lech Wałęsa chciał rozmienić pieniądze, to znaczy, Ŝe miał pieniądze i były to w dodatku grube pieniądze, poniewaŜ przewaŜnie rozmienia się grube na drobne, a nie na odwrót. MoŜna się

zgodzić z hipotezą, iŜ nie były to zbyt grube pieniądze, ale były one jednak dość grube, by je rozmieniać. Podstawowym banknotem, który rozmieniało się w PRL-u, był banknot stuzłotowy i zapewne przyszły prezydent wszedł do kwiaciarni, by rozmienić sto złotych właśnie. — Czy moŜe mi pani rozmienić sto złotych? — zapytał Lech Wałęsa kwiaciarkę i poczuł, Ŝe przebija go strzała Amora. — Mogę — odparła kwiaciarka, która, jak elegancko pisze Kąkolewski, „nie była ślepa" i wydała klientowi dwa razy po pięćdziesiąt. Jeśli tak właśnie było, to warto zauwaŜyć, iŜ pierwsze zbliŜenie pomiędzy Danutą i Lechem Wałęsami polegało na tym, iŜ on wręczył jej banknot z wizerunkiem Ludwika Waryńskiego, ona zaś zrewanŜowała mu się dwoma konterfektami Karola Świerczewskiego. Zawarcie znajomości za pośrednictwem takich właśnie bilecików wydatnie osłabia tezę Kąkolewskiego, iŜ państwo młodzi poznali się nie po socjalistycznemu. Gęśli poznali się wcześniej, w epoce starych banknotów, i on jej wręczył na przykład czerwonego robotnika za sto złotych, ona jemu zaś dwóch zielonych rybaków po pięćdziesiąt złotych, to totalitarnego aspektu pierwszego wejrzenia fakt nie zmienia). 4. A kwiatki, które sprzedawała urocza kwiaciarka? PrzecieŜ to były kwiatki socjalistyczne. One nie wyrosły przed wojną. One nawet inaczej niŜ te przedwojenne pachniały. O ile moŜna się zgodzić z obecną w podtekście felietonu Kąkolewskiego tezą, iŜ wszystkie peerelowskie małŜeństwa, będące rezultatem znajomości zawartej w miejscu; pracy, są organizacjami zbrodniczymi, o tyle nie sposób teŜ' nie zauwaŜyć, iŜ Wałęsowie zawarli znajomość wśród reŜimowego kwiecia. Wśród róŜ się poznali, ale te róŜe — co tu! kryć — materializmem dialektycznym zalatywały. Dalej Kąkolewski snuje o dzieciach Wałęsów i, rzecz, jasna, wyrządza tym dzieciom bolesną krzywdę. JuŜ sama generalna teza, iŜ dzieci Lecha Wałęsy zawdzięczają swe istnienie „odwadze rodziców", jest przykra. Dziecko raczej-powinno być owocem miłości, a nie odwagi, odwagi w kaŜ-' dym razie w mniejszym stopniu. RóŜne rzeczy moŜna Lechowi Wałęsie zarzucać, ale imputować mu, iŜ przebywa on w towarzystwie własnej Ŝony poniewaŜ jest z natury! odwaŜny, to jest gruba nieprzyzwoitość. Kąkolewski na| tym wszakŜe nie poprzestaje. W swym felietonie, nazbyt; chyba familiarnie zatytułowanym Lechu, Danuśka i PrzeĄ mku, twierdzi on z całą kategorycznością, iŜ nie ma na świecie gorszej rzeczy, niŜ być dzieckiem Lecha Wałęsy. Wedle Kąkolewskiego Ŝycie małych Wałęsów to było jedno wielkie pasmo udręk, upokorzeń i boleści. Najpierw ich dom rodzinny nękany był przez UB i milicję, potem nachodzili go cudzoziemscy dyplomaci, potem w stanie wojen- [ nym pastwiła się nad nim propaganda, na końcu zaś tata został prezydentem, co było — zdaniem Kąkolewskiego — gwoździem do trumny ich dzieciństwa. Z Przemysława Wałęsy robi Kąkolewski w swym tekście człowieka niespełna rozumu, twierdząc, iŜ Przemek na skutek urazów doznanych w dzieciństwie wyrobił w sobie odruch ślepej nienawiści do niebieskiego munduru, czy to milicyjnego, czy to policyjnego. „Poza tym doszło źle pojęte wyrównywanie tych krzywd z dzieciństwa przez przesłanianie przeŜyć kupowaniem mu przez ojca drogich «zabawek», by były rekompensatą, z których jedna okazała się zgubna". Dość jasno z tej, co prawda raczej ciemnej, stylistyki wynika, iŜ urazami doznanymi w dzieciństwie były — zdaniem Kąkolewskiego — zarówno aresztowania ojca, jak i kupowane przez ojca prezenty. Okazuje się, Ŝe jak Lech Wałęsa zrobi dziecku prezent, to dziecko doznaje tak głębokiego psychicznego stresu, iŜ aby ten stres rozładować, musi ono strzelić w mordę jakiegoś policjanta. PoniewaŜ Przemek od taty dostał specjalnie wiele i specjalnie drogich prezentów, był on na niebieskich specjalnie nabuzowa-ny. ToteŜ „gdy dostał się w ich ręce, cała tłumiona rozpacz i nienawiść z dawnego okresu wybuchła. Gotów jestem nawet

uwierzyć — powiada Kąkolewski — Ŝe chciałby, jak krzyczał, by go zabili jak księdza Jerzego Popiełuszkę, choć zarazem doskonale wiedział, Ŝe tego nie zrobią". OtóŜ tłumaczenie pijackiego wybryku młodego człowieka za pomocą głębinnej psychologii jest rzeczą zgubną. Być moŜe autorowi felietonu wydaje się, iŜ szlachetniej jest zrobić z Przemysława W. psychicznego kalekę, niŜ przyznać wprost, iŜ był on nawalony jak zeppelin i rzęził bez sensu. Ale to są typowe złudzenia nieporadnego hagiografa. Nieporadnego i w dodatku głuchego na rzeczywistość. W Polsce wszakŜe darzy się szacunkiem jeŜdŜących po pijanemu 42 4o i wszczynających burdy na komisariatach twardzieli. Mięczaków, którzy czynności powyŜsze wszczynają skutkiem doznanych w dzieciństwie urazów, otacza pogarda. Rzecz jasna, być dzieckiem wielkiego człowieka, to jest przewaŜnie wielkie nieszczęście. Dzieci na przykład Charliego Chaplina nieszczęśliwe były niesłychanie. Pępek felietonisty „Polityka" zmieniła szatę graficzną, format i układ, zmianie uległ cały wygląd zewnętrzny pisma. Wszystkie te daleko idące, choć kosmetyczne, przeistoczenia mają jedną przyczynę: kierownictwo tygodnika postanowiło zlikwidować ostatnią stronę. To znaczy: nie tyle zlikwidować, co ukryć, przesłonić innymi materiałami, rozsadzić siedzących tam autorów, uczynić ich obecność mniej raŜącą. Kierownictwo „Polityki" postanowiło wreszcie wysłuchać głosu opinii publicznej, postanowiło ulec jednobrzmiącej opinii swych czytelników raz po raz domagających się zmian na odcinku ostatniej strony. „«Polityka» pismo sensowne i dorzeczne, ale ostatnią stronę mają fatalną". Zdanie to w rozmaitych, to ostrzejszych, to łagodniejszych wersjach słyszało się przecieŜ bez przerwy. Osobiście musiałem ustawicznie nie tylko rozmaitych wariacji tej wypowiedzi wysłuchiwać, ale i polemizować z nimi. Wysłuchiwałem — poniewaŜ jako do znanego w środowisku sympatyka „Polityki" bardzo często zwracano się do mnie z Pytaniem, jak mogę regularnie z sympatią i zapałem czytać pismo, które ma tak rozpaczliwie słabą ostatnią stronę. Polemizowałem z tymi opiniami, poniewaŜ kierowała mną 45 cechowa solidarność i lojalność, które winny obowiązywać w kaŜdym cechu, w cechu felietonistów równieŜ. Tłumaczyłem zatem i objaśniałem cierpliwie, Ŝe z ostatnią stroną „Polityki" nie zawsze było tak kiepsko jak teraz, kiedy pisuje tam Stomma. Samego Stommy broniłem zresztą równieŜ, zgoda, mówiłem, Stomma nie ma pojęcia o pisaniu felietonów, ale nie ma on teŜ mózgu felietonisty, a nie mieć mózgu felietonisty przy pisaniu felietonów to jest zaleta, nie wada... Moi antagoniści kiwali z powątpiewaniem głowami, tam jest przepaść, mówili, pomiędzy resztą a ostatnią stroną, mówili, tam jest otchłań, pomiędzy, dajmy na to, takim Władyką i Mroziewiczem z jednej strony a Stommą i Passentem z drugiej strony jest otchłań wielka jak Pacyfik. PrzecieŜ Passent teŜ jest kiepski, a nie da się o nim powiedzieć, Ŝe nie ma mózgu felietonisty, więc jak...? Zgoda! — i tu się zgadzałem — ale głos z wolna zaczynałem podnosić, bo mi nerwy puszczały, zgoda, Passent, owszem, ma mózg felietonisty, ale to jest właśnie dramat tego człowieka, on ma nie tylko mózg felietonisty, on ma takŜe serce

felietonisty, Ŝołądek felietonisty, trzustkę felietonisty i wątrobę felietonisty, on jest; na wskroś felietonistą, to jest przypadek felietonisty, który nigdy nie przestanie być felietonistą, i trzeba ten dramat rozumieć, starać się, przynajmniej starać się zrozumieć, schyłek Passenta to jest schyłek felietonisty, czyli prócz tego, Ŝe schyłek sam w sobie, jest to w tym przypadku wyjątkowo tragiczny schyłek, mówić bowiem o schyłku felietonisty, to tak jakby mówić o schyłku klowna czy błazna, kaŜdy z nas, felietonistów, jest po części (i to po znacznej części) klownem czy błaznem, upadki zaś klow- nów czy błaznów, ich schyłkowe fazy, kiedy nie są tak sprawni jak dawniej, kiedy nikogo juŜ nie śmieszą i nie wychodzą im stare sztuczki, to jest tragedia po prostu. Współczuć wtedy trzeba, a nie szydzić, przypominać dawne zasługi, bronić człowieka, a nie pastwić się nad jego słabością, były przecieŜ sezony, kiedy Passent był dobry, na przykład w czasach, kiedy podpisywał swoje felietony jako Bywalec, to ho, ho, ho, co to było... I widząc, Ŝe dalej moje argumenty u zacietrzewionych zwolenników wysokiej jakości nie znajdują posłuchu, rzucałem wszystko na jedną szalę i zaczynałem rozwodzić się nad historycznymi zasługami „Polityki". PrzecieŜ to pismo — mówiłem — zawsze miało swoje oblicze, a w tamtych czasach to było prawie niemoŜliwe. SołŜenicyna, darłem się na całe gardło, SołŜenicyna oni jako pierwsi z naraŜeniem drukowali! Puzyna tam pisał i Koniecpolski! Zagajewski prozę im dawał i Anderman! Drewnowski z Mentz-lem działem kultury inteligentnie kierowali! Sam tam — mało, bo mało — ale pisałem. Stawiałem desperacko na samego siebie, bo czułem, Ŝe chaotycznie mówię. A Rakowski? Co z Rakowskim? — hamowali mnie coraz bardziej zniesmaczeni pryncypialiści. — PrzecieŜ Rakowski wszystkim kierował, ten komuch zajadły. I dochodziło do tego, Ŝe ja i Rakowskiego zaczynałem bronić. Zaczynałem mgliście snuć o dramacie tego działacza, który przecieŜ chciał byc reformatorem, który stawiał się bolszewikom, który wprawdzie w rozsądnych granicach, ale próbował niezaleŜności, i któremu w rezultacie bardzo dla niego niefortunnych historycznych zbiegów okoliczności przyrosła gęba zaŜartego komucha. O najgorszych stalinowskich stu- 46 47 pajkach nie mówi się tak przykrych rzeczy, jak o Rakowskim — przecieŜ jest w tym jakaś potworna niesprawiedliwość dziejowa, sam się w swoim obiektywizmie rozgrzewałem i przytaczałem kolejne argumenty, i dalej wywodziłem, i kiedy w swoich dalszych wywodach na temat „Polityki" dochodziłem do punktu, w którym starałem się przekonać moich adwersarzy, Ŝe Jerzy Urban był swego czasu wybitnym felietonistą, oni (moi adwersarze) odwracali się na pięcie i odchodzili bez słowa. Pozostawałem sam i głowę moją wypełniał godny felietonu aforyzm: Nie ma takiej historycznej zasługi, której nie dałoby się w czasie teraźniejszym spieprzyć — szeptałem sam do siebie. ToteŜ z osobistą ulgą i głębokim zadowoleniem przy jąłem zmianę zewnętrznego wystroju „Polityki". Ostatni strona przestała kłuć w oczy, Passent ze Stommą umiesz czeni gdzieś pod koniec (ale nie na końcu) składu dosta na pociechę po legitymacyjnej fotce, jest OK — myślałe sobie — nie będzie juŜ zaczynających się od ostatniej stro4 ny „Polityki", a prowadzących nie wiadomo dokąd sporów*. Spokój. Wreszcie spokój. Ale gdzie tam spokój! Jaki tar spokój. Minęły ze dwa, trzy tygodnie, otwieram kolorów „Politykę", patrzę i oczom

nie wierzę. Passent dalej (eh juŜ nie na ostatniej stronie) z uporem godnym lepsz sprawy poziom gazety obniŜa. To, Ŝe poziom obniŜa, to pestka, ale on w dodatku „Polityce" komuszą gębę przyprawia. Oto w felietonie Organ szatana („Polityka" nr 44,, 1995) Daniel Passent, rzekomo broniąc „Polityki" przed zarzutem komunistyczności, bezlitośnie i z jadowitym uśmiechem spycha swoją gazetę w czerwone bagno. Prze- cięŜ ta rzekoma notatka słuŜbowa dla Sekretarza Ideologicznego ocieka nostalgią za epoką Sekretarzy Ideologicznych. Pomysł, aby oczyścić „Politykę" z zarzutu rzekomej bolszewickości, analizując jej zawartość rzekomym okiem bolszewickiego cenzora, nie jest niczym innym jak słodką wycieczką wyobraźni w sielankową przeszłość Peerelu. Bezsensowne jest udowadnianie nieobecności komunizmu racjami historycznymi, czyli poprzez triumfalne głoszenie tezy, Ŝe komunizm wraz ze swoimi cenzorami przeminął. A moŜe przetrwał on w jakichś innych formach? MoŜe na przykład w zakamarkach mózgu przetrwały jakieś osobliwe mechanizmy, nawyki, tęsknoty? To, Ŝe ówczesnym cenzorom nie podobałaby się dzisiejsza „Polityka" — jest przecieŜ jasne, zdumiewające jest natomiast to, Ŝe dzisiejszy redaktor Passent zachowuje się tak, jakby podobali mu się ówcześni cenzorzy. Mówi on o cenzurze tonem głodomora rozprawiającego o jedzeniu. Dziwne. Cała redakcja „Polityki" staje na głowie, Ŝeby odeprzeć ewentualne zarzuty rzekomej obecności na łamach jakichś reliktów ko-muszej świadomości, a zagubiony felietonista funduje skonfundowanym kolegom i czytelnikom jakiś napisany nowomowa, zupełnie nie śmieszny raport, który ma rzekomo udowodnić, Ŝe nowomowa nie istnieje. OtóŜ istnieje ona i, jak się okazuje, nie da się jej usunąć wyłącznie za pomocą zmian kosmetycznych. 48 Babina z Peerelu Parę tygodni temu („Tygodnik Powszechny" nr 47, 1995) w tekście zatytułowanym Pępek felietonisty dokonałem interpretacji generalnych zmian zewnętrznych, jakim uległ niedawno tygodnik „Polityka". Nie będę ukrywał: teza główna mojej interpretacji mogła być w pewnym sensie przykra dla Ludwika Stommy i Daniela Passenta, poniewaŜ głosiła ona (moja teza), iŜ „Polityka" przeistoczyła się głównie z powodu zakłopotania, jakie w kierownictwie pisma wywołują ci dwaj autorzy. „Polityka" — wysunąłe" hipotezę — przepoczwarzyła się, poniewaŜ postanowi ukryć, przesłonić innymi materiałami, rozsadzić siedzących na ostatniej i eksponowanej stronie autorów, uczyń' ich obecność mniej raŜącą. Na tekst mój zareagował zarówno Ludwik Storni jak i Daniel Passent. Odpowiedź Stommy oceniam wyŜe Passenta niŜej. W ogóle, gdy czytam Passenta („Polityka" nr 49,1995, tekst Cyganeria polityczna), ogarnia mnie dość obezwładniające poczucie niŜszości. Felietonista „Polityki" twierdzi mianowicie, iŜ ja, Pilch, nie mam prawa usuwać go z ostatniej strony „Polityki", poniewaŜ jest autorem poczytnym. I na dowód przytacza badania ankietowe opraco- wane przez Uniwersytet Jagielloński oraz ośrodek Gallupa. Wedle badań tegorocznych felietony redaktora Passenta czyta regularnie 89,1 procent badanych, przegląda je 7,7 procent, czyli razem 96,8 procent. Z poglądami autora „Polityki" — wedle tychŜe badań — równieŜ zgadza się czy wręcz utoŜsamia zdecydowana większość. Nie ma zatem Ŝadnych merytorycznych podstaw — dowodzi poprzez przytoczenie swych wysokich notowań Daniel Passent — do wszczęcia postępowania dyscyplinarnego przeciw niemu. Okazuje się, iŜ felietonista „Polityki" na serio uwaŜa, iŜ ja osobiście wpadnę niebawem do „Polityki" i polecę redaktora Passenta zwolnić. Jestem wszak, jak pisze Passent, „typowym przedstawicielem cyganerii politycznej, któremu nie smakują demokratyczne reguły gry". Reprezentuję przy

tym, zdaniem Passenta, jakiś mroczny salon „Tygodnika Powszechnego", salon zarazem całkowicie pozbawiony znaczenia i niesłychanie wpływowy, i na wyraźne polecenie tego salonu, zwanego teŜ przez Passenta „śmietanką", przeprowadziłem w „Polityce" inspekcję, po jej przeprowadzeniu zaś napisałem raport, którego konkluzja brzmi: „Zwolnić Passenta, poniewaŜ coraz bardziej zawadza na drodze do monopolu". W gruncie rzeczy nie ma się czemu dziwić ani nad czym wydziwiać. Wywody Passenta to typowy symptom (bo przecieŜ nie relikt) Ŝywego peerelowskiego rozumu, kiedy to nie tekst się liczył, ale stojące za tym tekstem siły sprawcze. A juŜ praktycznie kaŜdy tekst operujący nazwiskami, lokujący te nazwiska w jakichś najbardziej nawet beztroskich kontekstach negatywnych, nie był 50 51 wówczas niczym innym, jak przejawem egzekucyjnej woli określonych sił politycznych. Powiem szczerze i z ręką na sercu: ja nie chcę Pas-senta zwolnić z „Polityki", ja sobie robię z Passenta zwyczajne jaja. Ja sobie robię z Passenta jaja, na co on reaguje przytaczaniem danych o sobie opracowanych przez Uniwersytet Jagielloński i ośrodek Gallupa! Naprawdę: mój tekst nie był notatką redaktora sporządzoną na uŜytek wydziału prasy Komitetu Centralnego. Wstyd powiedzieć: mój tekst był konstrukcją literacką. Swoją drogą — jakŜe niezwykły kompleks niepewności własnego pisarskiego istnienia musi mieć ktoś, kto reaguje tak histerycznie. Wiedziałem, Ŝe jest kiepsko, ale, prawdę powiedziawszy, przypuszczałem, Ŝe jest ciut lepiej. Być moŜe dość naiwnie wyobraŜałem sobie, Ŝe redaktor Passent to jest stary remiecha, który niejedno widział, z niejednego Ŝarł pieca, wyobraŜałem sobie, Ŝe jak odpowie na mój felieton, to odpowie z jakimś rechotem, przytupem (jak Stomma choćby). Ale gdzie tam. On mi w odpowiedzi papierami potwierdzającymi jego zawodową przydatność zaczyna przed nosem machać. Jaki Passent' jest, taki jest, myślałem, ale w końcu to nie baba, to chłop jest. A tymczasem on ci się nie jak chłop, ale jak baba zachowuje, i to jak baba z Peerelu. Ściślej, zachowuje się identycznie jak pewna babina, kierowniczka małego sklepu papierniczego w głębokim mroku tamtych czasów. Opowiem tę historyjkę. Byłem wtedy uczniem moŜe szóstej, moŜe siódmej klasy szkoły powszechnej, byłem uczniakiem i razem z moimi kolegami (równieŜ uczniakami) kaŜdego dnia w drodze do szkoły i w drodze powrotnej mijaliśmy wiecznie nieczynny sklepik papierniczy. Zawsze wisiały tam jakieś poŜółkłe strzępy manuskryptów: „Zaraz wracam", „Wyszłam do banku", „Zamknięte z powodu choroby personelu". Niezmiernie zaaferowana kierowniczka, jak juŜ udało się ją zastać, albo właśnie wróciła, albo właśnie wychodziła. Albo wkładała, albo zdejmowała płaszcz, to było rytualne, sprzedawała szesnastokartkowe zeszyty bez-drzewne w zadyszanym pośpiechu i zawsze jakoś osobliwie połowicznie spowita w swoje wyliniałe paletko. Słowem, była to klasyczna, podwójnie niedostępna warownia peerelowskiego handlu: wiecznie zamknięta i pusta w środku, bo przecieŜ tych szesnastokartkowych zeszytów przewaŜnie nie było. I któregoś dnia my, uczniacy, wiedzeni chęcią spłatania sztubackiego figla umieściliśmy na drzwiach tego nędznego sklepiku jakiś rodzaj imitacji pisma słuŜbowego: „Z dniem tym a tym zwalniam panią w trybie natychmiastowym. Dyrektor zarządu". I zaczailiśmy się za rogiem, czekając na reakcję niesumiennej sprzedawczyni. Nadeszła niebawem, wyjęła zza

masywnej zielonej kraty nasze „Wypowiedzenie stosunku słuŜbowego", zaczęła czytać i zaraz jakoś świat poszarzał i niesporo się zrobiło. Bo myśmy liczyli, Ŝe babina rzuci jakimś przekleństwem, splunie z pogardą, dostrzeŜe nas i pogoni, a jej zwyczajnie zaczęły trząść się ręce. Ona patrzyła na nasze nieporadne uczniowskie kulfony i miała śmierć w oczach. Ja nie chcę przez to powiedzieć, Ŝe to, co napisałem o redaktorze Passencie, to są nieporadne uczniowskie kulfony. Ja chcę powiedzieć, Ŝe redaktor Passent patrzy na swoje rzekome „wypowiedze- 52 53 nie" i reaguje ściśle jak babina z Peerelu. Trzęsą mu się ręce i ma śmierć w oczach. „Kto namaścił publicystę «Tygo-dnika» do redagowania «Polityki»?" — pyta Passent. I zno-wuŜ — jak mawia Lech Wałęsa — pytanie w stylu dawnych naduŜyć stylistycznych, niestety. (Kto wam dał prawo, towarzysze?) OtóŜ ja nie redaguję „Polityki". Ja piszę o „Polityce".] A kto mi dał prawo pisania o „Polityce"? OtóŜ wolność i demokracja dały mi takie prawo. Wy, redaktorze Passent, po staremu sądzicie, Ŝe ja was zwalczam, a ja nie walczę, ja gram i stosuję w dodatku demokratyczne reguły gry. Wolność człowieka piszącego polega na tym, Ŝe pisze on, o czym chce. Chce mi się pisać o was, redaktorze Passent, i ja folguję sobie. Czasy teraz takie, Ŝe ja mogę o was, redaktorze Passent, pisać spokojnie, bo wiem, Ŝe wam od mojego pisania włos z głowy nie spadnie. Co najwyŜej zostaniecie przywróceni na ostatnią stronę. Poza tym, jeśli ja dobrze rozumiem wywody redaktora, jest on w sumie zaszczycony faktem, iŜ pisze się o nim na łamach „Tygodnika Powszechnego". „Nigdy nie byłem dobry" — powiadaj z desperacją w zakończeniu swego felietonu redaktor Da-j niel Passent. A dowodem na to, iŜ nigdy nie był dobry, jest j fakt, iŜ „Tygodnik Powszechny" pomijał jego twórczość: milczeniem. „Pisuję felietony prawie trzydzieści lat i w tym czasie ani razu, nigdy przenigdy nie przeczytałem w «Tygodniku Powszechnym* ani jednego o tych felietonach słowa". O co więc w sumie chodzi? Okazuje się: Daniel Passent doczekał. I faktycznie było czego. Gdybym przykładowo sam po trzydziestu latach czekania, po trzydziestu la- tach marzeń ujrzał wreszcie swe nazwisko na łamach TP", na miejscu redaktora Passenta nie marudziłbym wszakŜe, napić bym się poszedł niezwłocznie. Następna taka okazja, kto wie, kiedy się trafi. Jeśli idzie natomiast o tyczącą tej samej sprawy reakcję Ludwika Stommy („Polityka" nr 48,1995) to —jak powiadam — oceniam ją wyŜej. Jest to odpowiedź krótka, ale zawiera za to tylko jeden błąd merytoryczny. Stomma twierdzi mianowicie, iŜ jestem katolikiem, w związku z czym domaga się ode mnie miłosierdzia. OtóŜ ja jestem luter, i to spod Cieszyna, i pastwię się nad Stommą z luter-sko-cieszyńską zajadłością. „Brzydką jest rzeczą, redaktorze Pilch, opluwać słabszych, głupszych i niedorozwiniętych" — powiada Stomma. Tak jest. Godzę się z tym, boleję nad tym, próbowałem nawet daremnie walczyć z tą przypadłością, ale to jest silniejsze ode mnie. Ja po prostu muszę od czasu do czasu boleśnie walnąć słabszego. 54 Jola jest jak Jacąueline

Aby stać się normalnym prezydentem, Kwaśniewski mul siałby stać się niezwykłym prezydentem. Jego jedyną rze-l czywistą szansą jest postawienie na własną indywidual-j ność i spektakularne udowodnienie tej indywidualności. Musiałby on zatem na przykład w trybie błyskawicz-1 nym oderwać się od własnego zaplecza, porzucić niedawnych współpracowników, obłoŜyć anatemą, a moŜe i jakąś ] leninowską fatwą cały SLD, zapowiedzieć zasadniczą akcję ] porządkową (wietrzenie albo wyrąb), nie reagować na tele- i fony premiera, zagrozić rozwiązaniem ciał rozwiązywał-1 nych. Prócz wszystkich tych rytualnych gestów (o spra-1 wach tak banalnych jak kilkakrotna, ale za to brutalna! zmiana kancelarii, tkliwy flirt z ZChN czy reaktywowanie 1 się w prawach studenta nie warto wspominać), otóŜ prócz 1 wszystkich tych rytualnych gestów przydałby się teŜ prezydentowi Kwaśniewskiemu jakiś gest specjalnie wyrazi- j sty na dobry początek. Na przykład gestem takim mogłoby być ze wszech miar korzystne politycznie zapuszkowanie Jaskierni. Tak jest. Kwaśniewski powinien wnieść oskarŜenie przeciwko Jaskierni, oskarŜając go o to, iŜ ten nie oskarŜył się w porę. Następnie powinien on wytoczyć pro- ces Jaskierni, doprowadzić do skazania Jaskierni oraz -nie bacząc na liczne protesty społeczne broniące Jaskierni — zamknąć Jaskiernię. Gdyby prezydent tak postąpił, zamknąłby on nie tylko Jaskiernię. Zamknąłby on teŜ usta tym wszystkim niedowiarkom, którzy powiadają, iŜ to nie interesujący i dynamiczny prezydent rządzi teraz Polską, ale Ŝe rządzi nią mdły i nudny I sekretarz. Dramat prezydentury Kwaśniewskiego w ogóle będzie polegał na tym, Ŝe będąc prezydentem, będzie on przez cały czas musiał udowadniać, iŜ nie jest I sekretarzem, co nie będzie łatwe. W końcu — zaznaczmy z mocą — Kwaśniewski nie jest I sekretarzem. W sytuacji gdy się czymś lub kimś nie jest, udowadnianie tego właśnie jest o wiele trudniejsze, niŜ gdyby się było. A tu dochodzą jeszcze kuszące okoliczności dodatkowe. JuŜ teraz przecieŜ pochlebcy sączą mu do ucha pierwsze takty kultowego hymnu jednostki, ty jesteś jak Kennedy, szepcą mu przymilnie, a Jola jest jak Jacąueline. I jak tu się oprzeć takim analogiom? PrzecieŜ kaŜdy z dawnych I sekretarzy chciał być dokładnie takim samym I sekretarzem jak Kennedy właśnie. KaŜdy. Nawet Kania. ToteŜ gdyby Kwaśniewski zrobił, co mu radzę, tzn. gdyby tak przykładowo wlepił Jaskierni dychę i piątkę na przytarcie rogów, udowodniłby w całej rozciągłości, iŜ nie jest Ŝadnym I sekretarzem, ale Ŝe jest prezydentem jak się Patrzy, zupełnie nowoczesnym. Choć teŜ nie za bardzo, a prawdę powiedziawszy, całkiem na odwrót. PrzecieŜ gdyby tak właśnie Kwaśniewski uczynił, w ogóle uczyniłby którąkolwiek z wymienionych rzeczy, gdyby w jakikolwiek sposób odciął się od swych korzeni, przekreślił przeszłość, 56 57 .? jjP 'I rozstał z najbardziej nawet komunistycznymi kumplami -ś I co by on udowodnił? On by udowodnił, Ŝe nie jest Ŝadnym nowoczesnym prezydentem, ale Ŝe jest I sekretarzem, i ti starej daty. Udowodniłby, Ŝe jest I sekretarzem pełną gębą, Ŝe jest pełnokrwistym i zajadle rewolucyjnym I sekretarzem. Bo tylko pełnokrwiści i zajadle rewolucyjni I sekretarze likwidowali sojuszników i zamykali (okresy histo-i rycznie zamknięte) przeszłość. A gdyby

tak, nie daj Panie BoŜe, Jaskierni choć jeden włos spadł z głowy, okazałoby, się wręcz, Ŝe Kwaśniewski jest jak sama rewolucja, co poŜera własne dzieci. Czyli sytuacja jest absolutnie bez wyjścia. Aby udowodnić własną prezydenckość, prezydent musi być jak I sekretarz, choć cały czas musi udowadniać, iŜ nie jest I sekre-i tarzem. Nie będąc I sekretarzem, prezydent będzie; nieuchronnie stawał się I sekretarzem, by udowodnić, Ŝe-nim nie jest, czyli Ŝe jest prezydentem, gdy zaś będzie to czynić z powodzeniem, tzn. gdy w istocie będzie prezydent tem, nie zaś I sekretarzem, nawet najŜyczliwszych dziwić* będzie jego wysiłek. CóŜ on się tak wysila, jakby c udowodnić, Ŝe nie jest I sekretarzem, będą pytać jednia Chce udowodnić, Ŝe jest normalnym prezydentem, uzupeł-j nią drudzy. Gest Oniegina Z cięŜkim sercem zabieram się kolejny juŜ raz do pisania o Oleksym, ale przecieŜ dziś nie sposób nie pisać o Oleksym, pisanie o Oleksym stało się rodzajem społecznej powinności, wszyscy piszą o Oleksym, poeci układają o Oleksym wiersze, bajarze o Oleksym bają i trudno się temu dziwić, romantyczna postać Oleksego, który moŜe zdradził, a moŜe nie zdradził, wręcz zmusza do jej opiewania. „Nie o kaŜdym — jak pisa! Broniewski — nie o kaŜdym śpiewają pieśni". Oleksy niczym księŜyc albo niczym zachodzące słońce stal się obecnie kanoniczną realnością kultury. „Olin juŜ wzeszedl, psy się uśpiły, KGB klaszcze za borem" — nucą zwolennicy interpretacji nokturalnej, czyli dionizyjskiej. „Słońce Józefa ostatnich kresów nieba dochodziło/Mniej silnie, ale szerzej niŜ we dnie świeciło" — polemizują z nimi wyznawcy wersji solarnej, czyli apoliń-skiej. Bez względu na zasadnicze spory, jedno wydaje się nie ulegać wątpliwości — na obecnym etapie Oleksy jest rozpatrywany jako źródło informacji, przy czym zasadnicze pytanie brzmi: czy było to źródło świadome, czy nieświadome? To znaczy, czy to źródło kablowało, bo chciało, czy teŜ kablowało, bo po prostu — jak to źródło — szemrało 59 nieustannie. W słynnym juŜ wierszu Bezradność Zbigniew Herbert stawia między innymi diagnozę neurotycznego, słowotoku. „MoŜe Premier ma logoreę/to znaczy bez^ ustanku mówi/sam nie wiedząc do kogo /to bardzo przykra neuroza/nie wolno karać chorego". OtóŜ nie da się wykluczyć jeszcze szczególniejszego przypadku, być moŜe mianowicie Premier miał logoreę okresową, być moŜe miał logoreę okolicznościową, być moŜe dostawał logorei w określonych warunkach, w warunkach mianowicie bliskiego kontaktu z towarzyszami radzieckimi. ZaleŜności, jakie istniały pomiędzy peerelowskimi: aparatczykami a „radzieckimi", były bowiem zaleŜnościami wielopłaszczyznowymi i zawierały one w swym skompliko-i waniu takŜe aspekt, w pewnym sensie, zmysłowy. W towarzystwie radzieckim nasi towarzysze pocili się bądź marzli, bledli bądź czerwienieli, głos im zaczynał się łamać lub przeciwnie, nabierał specjalnie wibrujących głębi, spojrzenie ich gasło bądź nabierało blasku, nie byli w stanie wydusić słowa lub na odwrót, perorowali kwieciście. Być moŜe przypadek naszego — jak powiada Herbert — „Premia o dobrodusznej twarzy /opata dochodowego klasztoru" jest właśnie ten ostatni przypadek. Jeśliby tak właśnie ło, to ewentualna agenturalna działalność Premiera nie laby istotnie świadomą działalnością agenturalna se largo, byłaby ona pochodną psychofizycznego i trudno czalnego uzaleŜnienia od radzieckich. W poprzednim numerze „Tygodnika Powszechnego' (nr 2, 1996) Krzysztof Kozłowski, precyzyjnie analizując „sprawę Oleksego", podkreśla, iŜ Oleksy — podobnie jak jego inni koledzy z byłej PZPR — jakby nie zauwaŜył, Ŝe

w 1989 roku Polska stała się krajem niepodległym i tym samym zmieniły swój charakter kontakty między „polskimi" a „radzieckimi". To, co w PRL-u mogło uchodzić za „normalny" kontakt pomiędzy-towarzyski, w wolnej Polsce mogło nabierać agenturalno-szpiegowskiego wymiaru. OtóŜ nie jest wykluczone, iŜ byli towarzysze z byłej PZPR dziejową zmianę moŜe i zauwaŜyli, cóŜ z tego wszakŜe, kiedy nie byli w stanie opanować prostego odruchu ślinienia się na sam widok radzieckich. MoŜe oni i zarejestrowali odzyskanie niepodległości — cóŜ z tego wszakŜe, skoro nie byli w stanie okiełznać wieloletniego nawyku czynienia radzieckim dobrze. Posiadanie poza tym własnego prywatnego łącznika moskiewskiego dawało dawniej immunitet nietykalności, mieć osobistych przyjaciół radzieckich, nawet pośledniejszego partyjnego szczebla, to był o wiele mocniejszy i bezpieczniejszy układ, niŜ mieć nawet w rodzinnym biurze politycznym... I Olinowi wydawało się, Ŝe jest jak dawniej: słodko i bezpiecznie... Olin spotykał się ze swym sąsiadem z KGB i jak zawsze doznawał podniecenia, i całym swym jestestwem, rysami twarzy i blaskiem łysiny wyraŜał oddanie. I dopiero teraz Olin zauwaŜa, Ŝe nie jest tak jak dawniej, by teraz, kiedy jest cienko, zwrócić się do radzieckich z prośbą o udzielenie bratniej pomocy. Tak mogło być. I to mogło starczyć. Być moŜe istotnie obyło się bez działania w złej wierze. Bo jeśli Premier działał w złej wierze, trzeba by go wyzwać — powiada Herbert — na ubitą ziemię. „W przypadku jeśli działał/ w złej wierze/mogę go wyzwać /na ubitą ziemię//ale tutaj nigdzie/nie ma ubitej ziemi//trudno wykonać/patetyczny 60 61 gest/Eugeniusza Oniegina/zapadając się/po kolana/po, szyję/w bioto". Ciemne i pesymistyczne zakończenie tego wiersza jest teŜ ciemne w sensie elementarnym. Boi w gruncie rzeczy: co znaczy „wykonać patetyczny gest Eu-; geniusza Oniegina"? O jaki gest tu chodzi? Z kontekstu! mogłoby wynikać, iŜ idzie tu o wyzwanie kogoś na pojedy-i nek, ale przecieŜ w poemacie Puszkina Oniegin nikogo nie wyzywa na pojedynek. To on zostaje wyzwany, to on wcale nie patetycznie, ale dość płasko prowokuje swego przyja-;. cielą Leńskiego, to Leński wykonuje pochopnie i chyba; jednak fałszywie patetyczny gest i wyzywa Oniegina, i zo>| staje przez Oniegina zabity, co równieŜ i w Ŝadnym wypadku nie jest „patetycznym gestem Oniegina". Zabicie Leńskiego, choć zdarza się w pojedynku, jest! w końcu nie zamierzone i przypadkowe. Tragizm tej śmiercij nie jest patetyczny O jaki więc „patetyczny gest Oniegina"! chodzi Herbertowi? Prawdę powiedziawszy, w całym poemacie Puszkina Eugeniusz Oniegin wykonuje jeden tylko gestj prawdziwie patetyczny i szlachetny: znosi mianowicie s chłopom pańszczyznę i zastępuje ją lekkim czynszem. Je" o ten właśnie gest idzie Herbertowi, to czyni on interpre cję wiersza Bezradność nieco karkołomną, ale dalej moŜli1 przecieŜ. Jeśli bowiem Oleksy jest jak pańszczyzna, to ist nie trzeba go znieść po prostu i zastąpić czymś mniej pr krym dla ludności. Co wszakŜe — zdaje się twierdzić Her bert — jest niemoŜliwe, poniewaŜ wkoło jedno i to samo! bagno. Jak widać — tak czy inaczej — zasadnicza wymowa5 wiersza nie ulega zmianie. To znaczy, bez względu na to, jaki był gest Oniegina — ruch Oleksego moŜe być tylko jeden. Mordercza spirala porozumienia rozkręca się

Mordercza spirala porozumienia rozkręca się coraz bardziej. Raz uruchomiony mechanizm porozumienia nie daje się zatrzymać, porozumienie wymyka się spod kontroli rozumu i zaczyna rządzić się własną nieokiełzaną logiką, tryby porozumienia wirują, ostrze porozumienia wisi w powietrzu. Tor i bieg porozumienia jest torem i biegiem toczącej się ze zbocza śniegowej kuli, porozumienie staje się coraz większe i pędzi coraz prędzej. Rosnąca prędkość porozumienia połączona ze wzrastającą masą porozumienia sprawia, iŜ energia porozumienia staje się energią gigantycznego tarami. Taran porozumienia rozbija drzwi i okna, miaŜdŜy czaszki, nieustanne brzęczenie porozumienia rozprasza myśli, łzawiący gaz porozumienia wyciska łzy. Szerzy się epidemia porozumienia. Widmo porozumienia krąŜy nad naszymi głowami. Zjawisko to jest tak nieogarnione, iŜ dzieją się rzeczy trudne do pojęcia. Kat porozumiewa się z ofiarą, więzień ze straŜnikiem, strukturalista z psychoanalitykiem. Najzagorzalsi wrogowie, którym słowo porozumienie nigdy nawet do głowy przyjść nie powinno, porozumiewają się ze sobą. Porozumienie w dodatku działa jak narkotyk — kto raz zaznał słodyczy porozumienia, ten juŜ 63 będzie do końca Ŝycia szukał porozumienia. Będzie w poszukiwaniu porozumienia staczał się coraz niŜej, będzie się porozumiewał z coraz bardziej przypadkowymi kompanami, I ostatni grosz wyda na porozumienie, w imię porozumienia I wyprze się i zdradzi, i w końcu znajdzie się — tak jest ~M w rynsztoku porozumienia. Człowiek uzaleŜniony od porozumienia ma wszelkie cechy ofiary nałogu, nie jest w sta-i nie ani pracować, ani próŜnować, jeśli przedtem nie zawrze jakiegoś porozumienia. Ludzie upojeni porozumieniem mu-i szą nazajutrz strzelić sobie porozumiewawczego klina, po-1 niewaŜ kac po nadmiernym porozumieniu bywa straszny. Klęska Ŝywiołowa porozumienia prowadzi do nieobli-1 czalnych skutków i nieprzewidywalnych strat. Monstrual-1 ne, dotknięte elephantiasis porozumienie staje się jakością samą w sobie, pół biedy, jeśli staje się tylko sztuką dla i sztuki, porozumieniem dla porozumienia, ale cała bieda 1 w tym, iŜ nadmiernym porozumieniem zaczynają rządzić I sprzeczne z porozumieniem zasady. Logiką porozumienia! zaczyna rządzić na przykład logika odwetu. Co czyni \ nek, widząc, iŜ owieczka, z którą zawarł porozumienie, zffl wiera znienacka porozumienie z wilkiem? OtóŜ baranesjH w odwecie zawiera porozumienie z panterą. Gdyby na tyiiB się skończyło, to znaczy, gdyby w rezultacie tych porozł mień stało się to, co stać się powinno, to znaczy, gdyby I wilk zjadł owieczkę oraz gdyby pantera zeŜarła baranka,! byłoby OK. Ale gdzie tam, oni trwają w swych opacznych i porozumieniach i, co więcej, próbują zawierać, teraz juŜ | nie w odwecie, ale wiedzeni czystą nienawiścią, dalsze, 1 równie niestosowne porozumienia, a to z Ŝabą, a to z papu-1 gą. I tak się w odwecie porozumiewają, i tak się w niechę-:] ci dogadują, i tak się w niechęci bratają, Ŝe zatracają się w sobie. Nie ten wilk ma owczą skórę na sobie i nie ten baranek kły szczerzy. Jak bowiem, moŜe nie bardzo powszechnie, wiadomo, nadmierne porozumiewanie prowadzi do utraty toŜsamości. Porozumienie za wszelką, czyli takŜe za cenę samego siebie, nie jest porozumieniem, jest ono zagładą. W kaŜdym razie — moŜe prowadzić do zagłady. Inaczej jeszcze: fałszywe porozumienia stają się łatwym i mocnym argumentem w rękach tych, którzy, jak twierdzą, od samego początku twierdzili, Ŝe Ŝadnych porozumień zawierać nie będą. Czyli fałszywe porozumienia wzmacniają argumentację rzeczników prawdziwego konfliktu. Na szczęście nie jest prawdą, iŜ jedynym sposobem powściągającym fałszywe porozumienia jest prawdziwy

konflikt. Jeśli Polska tonie w bełkocie porozumienia, to niekoniecznie trzeba rezygnować z prób porozumienia. Wystarczy powstrzymać bełkot. 64 ::.:',_ ?::..:.-..-...:...,?.. ... 'TSSSIŚ §§? Pochwała kłamstwa Jak powszechnie wiadomo, w dekalogu nie ma przykazania „Nie kłam". Ósme przykazanie, które brzmi: „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu twemu", da się od biedy tak znaczeniowo rozciągnąć, aby oznaczało ono zakaz wszelkiego kłamstwa, ale raczej idzie tu o zakaz oszczerstwa, obmowy, potwarzy czy fałszywego zeznania. W znaczeniu historycznym, w kontekście dziejowym Księgi Wyjścia, szło przede wszystkim o zadośćuczynienie sprawiedliwości społecznej. Nie będziesz mówił przeciw bliźniemu twemu kłamstwa jako świadek — tak brzmiał, jeśli moŜna tak powiedzieć, „prawniczy oryginał ósmego przykazania". Wychodzi na to, Ŝe Pan Bóg w stanowczy sposób nie zakazał ludzkości kłamać. A jeśli tak, to moŜe wychodzić i na to, iŜ Pan Bóg dał wręcz przyzwolenie na kłamstwo. Dlaczego? CzyŜby wiedział w swej nieskończonej roztropności, iŜ stworzony przezeń człowiek jest tak naznaczony kłamstwem, tak łakomy nieprawdy, iŜ stawianie przed nim tego rodzaju zakazu to jest zwyczajna strata czasu i energii? Wyliczył On, iŜ wprawdzie wszystkie przykazania będą klasowo łamane, ale przecieŜ znajdą się tacy, którzy będą 69 Ŝyć i nie będą kraść, albo tacy, którzy będą Ŝyć i nie będą zabijać, albo tacy, którzy będą Ŝyć i nie będą cudzołoŜyć, ale takich, którzy będą Ŝyć i nie będą kłamać — nie będzie? W związku z czym powściąganie kłamstwa nie ma sensu, poniewaŜ jest ono tak naturalnym atrybutem ludzkości, iŜ nie moŜe się ona bez niego, bez kłamstwa, obejść? A moŜe brak przykazania „Nie kłam" na kamiennych tablicach wziął się zwyczajnie z nerwów, z roztargnienia, z niedopatrzenia BoŜego? Ogólna sytuacja ludzkości (reprezentowanej jak zwykle przez lud Izraela) w chwili formułowania i ogłaszania dziesięciu przykazań była wszak niejasna i pełna zamętu. Przede wszystkim ludzie dalej Ŝyli w okresie predekalogo-wym i kaŜdy, niejako z natury rzeczy, robił, co chciał, i nie przestrzegał niczego, bo przecieŜ nie było czego przestrzegać. Pobyt MojŜesza na górze Synaj, zapowiadany jako krótki, przedłuŜał się w nieskończoność. MojŜesz słuchał, co mówi doń Bóg na górze, i słuchając Boga, zapomniał; o boŜym świecie. Lud zapomniał zaś i o Bogu, i o MojŜeszu j i uczynił sobie złotego cielca, co w oczywisty sposób roze źliło i Boga, i MojŜesza. Opisane przez biblijnego pisarza psychologiczne pe petie BoŜej i MojŜeszowej furii są absolutnie natchnio Oto Bóg, widząc bałwochwalstwo ludu, wpada w gni i prosi MojŜesza, by ten zezwolił mu na swobodne rozwinięcie gniewu, by on, Bóg, mógł przykładnie ukarać (co znaczy: zgładzić) ten lud „twardego karku". Zarazem ze sprytem wytrawnego negocjatora

daje Pan Bóg MojŜeszowi do zrozumienia, iŜ — jeśli Moj Ŝesz wyrazi zgodę — cała operacja słusznego karcenia społeczeństwa karą główną będzie korzystna i dla samego MojŜesza. „Puść mię — powiada Bóg — Ŝeby się rozgniewała zapalczywość moja na nich i bym wygładził ich, a ciebie uczynił ludem wielkim" (Ex 32,10). MojŜesz wszakŜe głuchy jest na własne korzyści, twardo stoi po stronie zagubionego ludu, miarkuje gniew Pana i Pan, faktycznie, wysłuchuje jego błagań i modlitw, powściąga gniew swój i nie tylko nie czyni nic złego ludowi swemu, ale zawiera z nim przymierze, którego widomym znakiem są wręczone MojŜeszowi dwie kamienne tablice prawa. To, co dalej się dzieje w Księdze Wyjścia, jest absolutnym majstersztykiem dramaturgicznym. Oczywiście, nie jestem ja aŜ tak głuchy, by z kacerską głuchotą piać nad literą i abstrahować od Ducha, twierdzę jedynie, iŜ BoŜy narrator, dyktujący w natchnieniu dzieje Exodusu, mieć musiał teŜ do dyspozycji wyjątkowo inteligentnego, wraŜliwego i co najmniej tak sprawnego, jak w „Tygodniku Powszechnym" Terenia Skoczyńska, sekretarza. Oto MojŜesz, ukoiwszy furię Pańską i zawarłszy przymierze, schodzi z góry, niosąc ludowi uczynione przez Boga kamienne tablice. Snadź furia, którą udało mu się ukoić w Bogu, teraz i jemu się udziela, bo w nagłym ataku szewskiej pasji roztrzaskuje kamienne tablice i (jeszcze przed chwilą powstrzymawszy Pana od dokonania rzezi) gromadzi wokół siebie wiernych synów Lewiego i nakazuje im dokonanie rzezi: „Niech kaŜdy przypasze miecz do biódr swoich. IdźcieŜ i wracajcie się od bramy do bramy przez pośrodek obozu, a zabijajcie kaŜdy brata i przyjaciela, i bliźniego swego! I uczynili synowie Lewiego według słowa MojŜesza, i poległo w ów dzień dwudziestu trzech tysięcy ludzi" 70 71 (Ex 32, 27-28). Rzecz jasna, liczby w Biblii miewają przewaŜnie mniej lub bardziej metaforyczne znaczenie, bez względu wszakŜe na to, wielu ich było, kilkadziesiąt czy tylko kilka tysięcy, wszyscy ci zabici — w chwili gdy na skutek fatalnej porywczości MojŜesza przykazania, wraz z przykazaniem „Nie zabijaj", zostały chwilowo zawieszone czy raczej rozproszone — mieli pecha. Partnerski układ pomiędzy Bogiem a MojŜeszem, ich wzajemne prośby i błagania, wspólne przedsięwzięcia i spory, przechodzenie to gniewu, to spokoju z jednego na drugiego, moŜe być źródłem i zachwytu, i zamętu. Wszystko, jak wiemy, koń-1 czy się dobrze. MojŜesz wyciosuje z kamienia nowe tablice j (to równieŜ jest dobre: Bóg zawiązuje ponowne przymie- f rze z ludem, odmawia pracy fizycznej, kamieniarską robotę ] poleca tym razem wykonać MojŜeszowi, sam jedynie — ni-czym typowy Inteligent Biała Rączka — pisze). Jak wynika z zamętu wokół materialno-duchowychj okoliczności formowania dekalogu przypuszczenie, iŜ w ca-1 łym tym zamęcie Pan zapomniał wpisać: jedenaste „Niej kłam" — jest uprawnione. Jest takŜe po ludzku sympa-f tyczne, bo przypisywanie Wszechmogącemu ludzkich! słabości jest zawsze sympatyczne. Bóg, jak wiadomo, winien mieć oprócz niezliczonej ilości niepojętych at butów kosmicznych przynajmniej ze dwie, trzy cechy rafialne. Mogło teŜ być wszakŜe absolutnie na odwrót, otć Bóg mógł z absolutną precyzją intelektualną ustalić, iŜ je denaste „Nie kłam" jest zbyteczne, poniewaŜ ten, kto kor sekwentnie przestrzegać będzie pozostałych dziesięć i tak kłamać — niejako automatycznie — nie będzie. Wi«

domo, jeśli będziesz czcił ojca i matkę, nie będziesz ich okłamywał, jeśli nie będziesz kradł, nie będziesz teŜ kłamał, Ŝe nie ukradłeś, nie łamiąc szóstego przykazania, nie pogrąŜysz się w oceanie kłamstwa, jakie towarzyszy temu występkowi itd., itp. A zatem ścisła Boska ekonomia, a nie mącący w Boskiej głowie rozgardiasz, wzniecony przez Izraelitów, był powodem nieuwzględnienia kłamstwa. Ale co zrobić z kłamstwem bezinteresownym? Co zrobić z dzieckiem okłamującym rodziców najprawdziwszym zmyśleniem, nie naraŜającym wszakŜe ich czci na szwank? Co zrobić z krawczykiem Michela de Montaigne'a, który tak pisze w rozdziale o kłamstwach: „Spotyka się ludzi, skądinąd godnych, skaŜonych i nasiąkniętych tą wadą. Mam u siebie krawczyka, poczciwego chłopca, którego nie słyszałem nigdy mówiącego prawdę, nawet kiedy mogła mu wyjść na poŜytek". Co zrobić z Literaturą i Sztukami Pięknymi, dziedzinami nafaszerowanymi nieprawdą, fikcją, zmyśleniem? Co zrobić z dwuznacznymi teoriami estetycznymi, relatywnie broniącymi kłamstw autentycznych wszelkiego kalibru? Co zrobić z filozofami, kwestionującymi pojęcie prawdy, ergo niekoniecznymi gloryfikatorami kłamstwa? Co zrobić z następującymi zdaniami Friedricha Nietzschego: „Czym więc jest prawda? Ruchliwą armią metafor, metonimii, antropomorfizmów, krótko, sumą ludzkich stosunków, które zostały poetycko i retorycznie wzmoŜone, przetransponowane i upiększone, a po długim uŜytkowaniu wydają się ludowi kanoniczne i obowiązujące: prawdy są złudami". Co zrobić z tym wszystkim? Co zrobić? Zrobić to, co Pan Bóg zrobił: nie wypisywać na Ŝadnej tablicy arbitralnego zakazu kłamstwa, choć w miarę moŜli- 72 73 wości starać się Ŝyć w prawdzie. Bo nie sposób nie pomyśleć, iŜ brak przykazania „Nie kłam" nie wziął się z Boskiego poparcia udzielonego kłamstwu, ale z Boskiego lęku przed wyznawcami jedynie słusznej prawdy. Z Boskiej znajomości natury ludzkiej, która to natura jest prawdziwie groźna nie wtedy, gdy kłamie, ale wtedy, gdy wchodzi w posiadanie jedynej i niepodwaŜalnej prawdy. Z obawy przed tymi, co znają prawdę i co gorsza są w rozpowszech-j nianiu tej prawdy konsekwentni. „Konsekwencja zupełna jest identyczna z praktycznym fanatyzmem, niekonsekwencja jest źródłem tolerancji", napisał swego czasu Leszek Kołakowski w eseju Pochwała niekonsekwencji. I są:jj jeszcze w tym tekście zdania, z którymi wiadomo, co robić, i Przeczytać je trzeba uwaŜnie i zapamiętać trzeba: Wolno nam zauwaŜyć, iŜ tylko dzięki niekonsekwen-1 cji ludzkość przetrwała jeszcze na ziemi (...) Rasaj chwiejnych i miękkich, rasa niekonsekwentnych, tych! właśnie, którzy z łatwością jedzą na obiad kotlety, alei dla których zarŜnięcie kury jest wyzwaniem absolut«| nie niewykonalnym, którzy nie chcą się zachować nie lojalnie wobec ustaw państwowych, ale nie piszą nosów do tajnej policji, którzy udają się równieŜ wojnę, ale w sytuacji beznadziejnej idą raczej do nie woli, niŜ giną na pozycji utrzymanej do końca, którz cenią prawdomówność, ale bynajmniej nie mówią zna jomemu malarzowi, Ŝe namalował kicz, lecz przecie nie, wypowiadają niepewnym głosem pochwały w które nie bardzo wierzą; słowem — rasa ludzi nie konsekwentnych jest nadal jednym z głównych źróde nadziei na to, Ŝe być moŜe gatunek ludzki zdoła się jeszcze utrzymać przy Ŝyciu. Oczywiście, zawsze się znajdą tacy, co powiedzą, Ŝe lepsza konsekwentna zagłada niŜ Ŝycie w niekonsekwencji, ale niechŜe pamiętają oni, iŜ Pan Bóg, niekonsekwentnie

wypełniając rubryki dekalogu, opowiedział się generalnie — jak to się obecnie mówi — za Ŝyciem. Bez przykazania „Nie kłam" dekalog bowiem jest zbiorem reguł Ŝyciowo wykonalnych. 74 Za duŜo much Zacność i dobrotliwość to są bardzo zgubne kategorie literackie. Jeśli dodać do nich równie szlachetne ambicje dokumentalne, powstać mogą zabójcze w swej słodyczy mieszaniny. W Dzienniku 1976-1977 Mariana Brandysa są na dobrą; sprawę dwa godne uwagi fragmenty. Jeden to anegdota o Ja--nie Parandowskim, który sparaliŜowany i rzeczywistym paraliŜem, i starczym lenistwem definitywnie odmawiał chodzenia i był w stanie o własnych siłach, a nawet z pewnym zapałem, dojść jedynie do ukrytej w kącie pokoju butelki ko-i niaku. (Osiągnąwszy cel, odmawiał wszakŜe powrotu). Drugi zaś fragment to pozornie banalna, w istocie zaś mickiewjjj czowska z ducha, refleksja o oborskich muchach. Piekielnie mi dokuczają muchy — pisze Marian dys. — Te słynne ze złośliwości oborskie muchy, ktM rych wylęgarnią są pobliskie cielętniki, stajnie i chle-j wy, stanowią prawdziwą plagę tutejszych miesięcy! letnich. Dobrze, Ŝe w tym roku naloty ich rozpoczęły* się nieco wcześniej niŜ zazwyczaj. Ułatwi mi to roz^ stanie z Oborami. I pisarz rozstaje sj<? z Oborami, by wrócić do pozbawi<| nego wprawdzie uprzykrzonych much, ale w zamian bogato 76 obfitującego w innego rodzaju udręki warszawskiego piekła. Bo istotnie Ŝycie Brandysów w połowie lat siedemdziesiątych było piekłem i to piekłem demonstrującym całą pełnię swej nicości. Dziennik w znacznej części jest kroniką banalnie podłych szykan, jakimi nękano załoŜycieli KOR-u. Totalitarny system atakował swych przeciwników za pomocą licznych obelŜywych anonimów, głuchych lub obraźliwych telefonów, fałszywych depesz, nieustannego podsłuchu, ostentacyjnego śledzenia, ciągłych wezwań na przesłuchania, czterdziestoośmiogodzinnych zatrzymań, rewizji itd. Jeśli coś świadczy o absolutnej nędzy reŜimu (określenie „banalność zła" brzmiałoby tu stanowczo zbyt patetycznie), to wystarczy dodać, iŜ nękającym Mikołajską i Brandysa słuŜbom specjalnym nieobce teŜ były metody takie, jak: odstraszanie sprzątaczek, wrzucanie jajek do mieszkania, wsypywanie Ŝelaznych opiłków do zamków drzwi wejściowych, umieszczanie w samochodzie naczyń z cuchnącymi substancjami oraz przebijanie opon w tymŜe samochodzie. Młode pokolenia — które, jak wiadomo, są przedmiotem naszej nieustannej troski — gotowe wręcz w trakcie lektury Dziennika pomyśleć, iŜ to nie krwawy system był przeciwnikiem rodzącego się demokratycznego oporu, ale banda dokuczliwych urwisów. Banda dokuczliwych urwisów moŜe wprawdzie swymi nieustannymi, przeistaczającymi Ŝycie codzienne w koszmar, bolesnymi facecjami doprowadzić ofiary do samobójstwa (Mikołajska taką próbę podjęła), nie-mniej pozostanie bandą dokuczliwych urwisów. I tu leŜy sedno literackiego fiaska zapisków Mariana Brandysa. Bo o ile z jednej strony opisuje on nikczemność reŜimowych przeciwników z realistycznym nerwem, o tyle pi- 77 sząc o bojownikach słusznej sprawy, popada w patriotycz-no-ojczyźniano-pomnikowy patos. Z jednej strony opiłki w zamku, z drugiej grottgerowskie oblicze Chojeckiego. Z jednej strony zepsute jajka, z drugiej strony nie lękający się męczeństwa KOR-owcy. Z jednej strony obelŜywy anonim, z drugiej strony Niepodległość Polski. To jest wszystko prawda

oczywiście, ale optyka literackiego ujęcia tej prawdy jest niewłaściwa. Nikczemność pokazana (zapisana) jest tu w naturalistycznym detalu, szlachetność natomiast ujęta w metaforycznym uogólnieniu. Nic na to nie poradzę, ale kiedy czytam zdanie: „Był u Haliny Jacek Kuroń. Ma ciągłe kłopoty z odchyleniem prawicowym w łonie KOR-u", zdanie to wydaje mi się nieco komiczne. Na stro* nie 140 kolejny opis wizyty Kuronia u Haliny. Warszawa. Czwartek 10 marca. Kuroń u Haliny. Wji gląda strasznie. Twarz obrzmiała, przekrwiona, zaro-< piałe, spuchnięte oczy. Jest wyraźnie przygnębiony, <Ą u niego rzadko się zdarza. Mówi zdartym głosem. OtóŜ z powyŜszego opisu niekoniecznie musi kać, iŜ wszystkie dolegliwości fizyczne herosów podzieira| wywoływane były rozpaczliwą kondycją ojczyzny. Mo przykład poprzedniego dnia, czyli 9 marca, Jacek ? zjadł coś, co mu zaszkodziło? MoŜe popełnił jakiś błąd die-| tetyczny? Tego my nie wiemy. Dobrze rozumiem i z całego serca popieram zacność Mariana Brandysa, widzącego i opisującego swych przyjąć ciół wyłącznie w heroicznych kategoriach, ale przecieŜ w oczywisty sposób zacność ta prowadzi autora do szla-i chętnej, bo szlachetnej, ale jednak tendencyjności. A takŜe^ do pewnej — delikatnie mówiąc — pochopności ocen.] W piątek 22 kwietnia Brandys uskarŜa się w swym dzienniku na złą pogodę, kiepskie samopoczucie oraz dochodzący zza ściany (rzecz dzieje się równieŜ w Oborach) stukot maszyny do pisania. „To mój sąsiad prozaik K. pisze nową powieść". Idzie, rzecz jasna, o Andrzeja Kuśniewicza, którego wyrazisty i kąśliwy wizerunek kreśli dalej autor Końca świata szwoleŜerów. I jest ten wizerunek tak mistrzowsko zresztą zrobiony, Ŝe stukot Kuśniewiczowskiej maszyny do pisania nieuniknienie brzmi jeśli nie antydemokratycznie, to z pewnością antykorowsko: Obory, sobota 30 kwietnia. Przyłącza się do mnie na spacerze mój sąsiad przez ścianę, prozaik K. Informuje mnie, Ŝe pisze nową powieść o... kolaboracji na tle okupowanej Francji. Z trudem zachowując powagę, pytam, czy rzecz będzie tylko o kolaboracji francuskiej? Odpowiada, Ŝe nie, Ŝe o kolaboracji w ogóle, o kolaboracji jako problemie ogólnoludzkim. No cóŜ, materiału mu do tego z pewnością nie zabraknie chociaŜby z własnego doświadczenia. OtóŜ nie sposób nie zauwaŜyć, iŜ bez względu na własne doświadczenia prozaika K. oraz bez względu na pełne goryczy doświadczenia prozaika B., a takŜe bez względu na trudne doświadczenia narodu p., prozaik K. miał prawo w kwietniu 1977 roku pisać powieść o problemie kolaboracji francuskiej osnutej na problemie kolaboracji w ogóle. Prozaik B. miał teŜ prawo fakt ten w wybranej przez siebie szyderczej tonacji odnotować, my zaś, czytelnicy, mamy pełne prawo to wszystko odczytać wedle własnego widzi nam się. Bo gdy czytam Dziennik Brandysa, to widzi mi się, ze ostatnie lata historii Polski polegały na tym, iŜ roz- 78 79 sypujący się system został obalony przez zwaśnioną opozycję, co stało się ku najwyŜszemu zdumieniu całkowicie podzielonego narodu. Nie powściągając ani na moment patetycznej tonacji, Brandys skrupulatnie zauwaŜa teŜ bowiem, iŜ ów romantyczno-heroiczny okres był od samego zarania okresem jakichś mniej lub bardziej nonsensownych sporów, podziałów i waśni. Niejednolitość w takich momentach dziejowych jest, jak się wydaje, zjawiskiem naturalnym, tu wszakŜe niejednolitość była zasadą. KaŜdy wadził się z kaŜdym. Michnik z

Moczulskim, Moczulski z Ziembińskim (?), Ziembiński z Kuroniem, KOR z Rop-ciem, rodzice z dziećmi. Wizerunek Załuskiego wypadał korzystniej od wizerunku Kuśniewicza, Bratny zaś nie był o wiele gorszy od Iwaszkiewicza. Sam Marian Brandys dręczy się nieustannie myślą, czy aby nie jest podŜegaczem. „Męczy mnie do obłędu myśl, Ŝe mogę zostać uznany za podŜegacza młodzieŜy do akcji, która w rezultacie przeszkadza jej w nauce i naraŜa ją na represje" — notuje na stronie 163. Kilkadziesiąt stron dalej zaś wydaje mu sffl wręcz, Ŝe i fatalna pogoda działa ramię w ramię z polu^H Obory, poniedziałek 25 kwietnia. Pada deszcz. Budjfl się z przykrą świadomością, Ŝe stało się coś złego, cfl bardzo złego. (...) Z wydarzeń ostatnich dni widać, Ŝe policja znalazła sposób na opozycję. Pomimo zacności, a moŜe przez tę zacność, jest| w tym wszystkim za duŜo szaleństwa. Za duŜo much. ToteŜ, jak powiadam: jedynie pomykający w kierunku flaszki Jan Parandowski sprawia w całym tym nikczemnie apokaliptycznym obrazie w miarę normalne wraŜenie. Zielone zęby Przewodniczącego Mao (1) Prywatne Ŝycie Przewodniczącego Mao (wydawnictwo Philip Wilson, Warszawa 1996) to jest rzecz bardzo przyjemna w lekturze. Od dawna wszyscy w ogólnych zarysach wiedzieliśmy, Ŝe Mao był jednym z największych potworów stulecia, i proszę, oto potwór oglądany z bardzo bliska istotnie okazuje się potworem. Przyjemnie jest, kiedy to, co się wie tylko w ogólnych zarysach, zyskuje konkretne potwierdzenia. W ogóle jest przyjemnie, kiedy lektura potwierdza to, co się wie. W Prywatnym Ŝyciu Przewodniczący Mao opisywany jest z bardzo bliskiej perspektywy, poniewaŜ autorem dzieła jest dr Li Zhisui, pełniący przez ponad trzydzieści lat funkcję osobistego lekarza Mao. Z bardzo bliska oglądamy zatem Ŝycie codzienne, obyczaje i nawyki Przewodniczącego, z bardzo bliska — bo w końcu okiem badającego lekarza — moŜemy teŜ obejrzeć ciało Przewodniczącego, a nawet od czasu do czasu — tak jest — zajrzeć do środka ciała Przewodniczącego. Jego zatoki i nos były w porządku — pisze dr Li — zajrzałem do jego jamy ustnej. Mao nigdy nie mył zębów. Tak jak wielu chłopów z południowych rejonów Chin, po prostu płukał jamę ustną herbatą, kiedy się budził, zjadając liście po wypiciu wody. Opierał się 81 wszelkiego rodzaju próbom nakłonienia go do pójścia j do dentysty. Peng Dehuai, wyraŜający się dosadnie! dygnitarz wojskowy, który tak często otwarcie mówił Mao, co myśli, namawiał mnie, Ŝebym zachęcił Prze-| wodniczącego do poprawy higieny jego jamy ustnej. „Zęby Przewodniczącego wyglądają, jakby były po-1 wleczone zieloną farbą", powiedział mi, a gdy zajrzałem do jamy ustnej Mao, zobaczyłem, Ŝe są pokryte obfitym zielonkawym koŜuchem. Niektóre z nich zdawały się być rozchwiane. Lekko dotknąłem dziąseł i wypłynęło trochę ropy. Warto podkreślić, iŜ od razu widać w tym fragmencie pewien — Ŝe tak powiem — azjatycki rozmach, którym azjatycki potwór róŜnił się od swych europejskich czy guasim -europejskich wspóibraci-potworów. Jakiekolwiek bowiem mieli zęby Stalin i Hitler, czy były to zęby białe, czy były to f zęby Ŝółte, czy był to brak zębów, z całą pewnością nie ba ły to zęby zielone. Mao, potworny za Ŝycia, był równie potworny, a i jeszcze potworniejszy po śmierci. Kiedy zapadła decyzja biura politycznego, by ciało zmarłego PrzewodniczącJH zostało „zakonserwowane trwale", i tego zabiegu (pole|H jącego na wstrzykiwaniu do nieboszczyka formaldehyd™ dokonano z dalekowschodnią okazałością. Powiedziałem im — wydaje komendę dr Li — by za« częli wstrzykiwać formaldehyd. W sumie wstrzyknęli-1 śmy go dwadzieścia dwa litry, o sześć więcej, niŜ ww magała tego

formuła, mając nadzieję, Ŝe zagwarantuje! to powodzenie operacji. (...) Rezultaty były szokujące.! Twarz Mao rozdęła się, wyglądała jak okrągły balon, a szyja miała średnicę głowy. Skóra zmarłego błyszczała, z jej porów sączył się formaldehyd, co sprawiało wraŜenie, Ŝe nieboszczyk się poci. Jego uszy równieŜ napęczniały, odstając od głowy pod kątem prostym. Tułów wyglądał cudacznie. StraŜnicy i inni pracownicy nie ukrywali przeraŜenia. I tak jest w relacji doktora Li, i tak było w Ŝyciu i zgonie Mao Zedonga ze wszystkim. Wszystko, czego tknął Przewodniczący, nabierało, przyjemnie przez nas zresztą oczekiwanego, monumentalnego w swej potworności rozmiaru i posmaku. Pełne potwornego rozpasania było Ŝycie seksualne Przewodniczącego. (Dysponował on czymś w rodzaju haremu, noszącego w kontekście podstawowych zadań, jakim miały sprostać zatrudniane tam młode i atrakcyjne dziewczęta, dość zabawną nazwę: Zespołu Działalności Artystycznej Korpusu Garnizonu Centralnego). Pełne potwornego nieokiełznania były nieustające podróŜe Przewodniczącego. Dobry doktor Li wspomina: Mao stale (...) jeździł po kraju swym prywatnym, elegancko urządzonym pociągiem, złoŜonym z jedenastu wagonów (...) Nie podróŜował według jakiegoś określonego rozkładu jazdy, gdyŜ pociąg jechał tylko wtedy, gdy on nie spał, a zatrzymywał się, gdy spał. PoniewaŜ rytm snu Przewodniczącego był zmienny (był — dodajmy — potwornie zmienny), do tego rytmu dostosowywano ruch jego pociągu. Kiedy Mao spał, pociąg tkwił w murowanych pomieszczeniach lotnisk wojskowych, bocznic dworców przetokowych lub fabryk. 82 83 W ten sposób łatwiej było go chronić, a fabryki zawsze opróŜniano przed jego przybyciem. (...) Na czas po-1 droŜy Mao ruch na całej linii był wstrzymywany, a ruch pociągów na terenie całego kraju tak się gmatwał, Ŝe zwykle dopiero po tygodniu zaczynał funkcjonować według rozkładu jazdy. Na stacjach kolejowych, na których zazwyczaj roiło się od rozgorączkowanych podróŜnych i przekupniów zachwalających swoje smakołyki, nie było nikogo poza funkcjonariuszami bezpieczeństwa. Mijanie pustych dworców i widok uzbrojonych straŜy na peronach były zawsze przygnębiającym przeŜyciem. Gdy wraz z innymi członkami personelu zwróciłem Wang Dong Xingowi (szefowi bezpieczeństwa) uwagę, iŜ brak sprzedawców na dworcach jest I rzeczą nienaturalną, ten uznał nasze racje i nakazał I agentom bezpieczeństwa udawać przekupniów. I cóŜ moŜna tu dodać? Jak skomentować? Tu nawet ii pióro Marąueza niczego by nie dodało. Czytając takie frajfl menty, demonstrować moŜna jedynie własną, potwon^| (podszytą przyjemnością) bezradność. Potworna była nęfl rastenia Przewodniczącego Mao, potworna była jego befl senność, swoistą potwornością cechowała się teŜ je^H z jego ulubionych rozrywek — pływanie (Mao zwykł prz^B pływać wpław i po kilkadziesiąt kilometrów, unosząc się flfH nurtach potwornie niebezpiecznych chińskich rzek, w ślad za nim płynęło kilkudziesięciu funkcjonariuszy, sunęła fldfl tylla pancernych łodzi). Potworny był obyczaj wiekuistego przebywania Prze-jl wodniczącego Mao w łóŜku („Po posiedzeniu Mao połoŜ^H 84

się do łóŜka — notuje na początku roku 1957 doktor Li — i pozostawał w nim przez całe miesiące, co zwykł czynić, gdy zaplątał się w rozgrywki polityczne, których wyniku nie moŜna było przewidzieć. Wstawał tylko po to, Ŝeby skorzystać z łazienki lub od czasu do czasu wygłosić mowę")- Potworne było wreszcie — jakŜeby inaczej — i samo łóŜko Przewodniczącego: Mao leŜał na ogromnym drewnianym łoŜu, półtora ra-za większym niŜ zwykłe łóŜko dwuosobowe, zrobionym specjalnie dla niego. Dwie trzecie potęŜnego mebla zawalały stosy ksiąŜek. I to w gruncie rzeczy w całej tej potworności jest najpotworniejsze. OtóŜ Mao Zedong potwornie duŜo czytał. Jeden z największych potworów ludzkości nie rozstawał się z ksiąŜką. Czytał zawsze. Czytał, gdy wypoczywał, czytał, gdy pracował, czytał, gdy podróŜował, czytał, gdy przyjmował gości. Czytał u fryzjera. Mao siedział na wiklinowym krześle w jadalni, a wokół jego szyi owinięte było białe płótno. Przewodniczący trzymał w rękach powiązany sznurkiem starodruk i czytał go, przechylając się to w jedną, to w drugą stronę, nie zwracając najmniejszej uwagi na trudności, jakich przysparzał Wielkiej Brodzie Wango-wi. (...) Ciągłe zmienianie pozycji przez Mao zmuszało fryzjera do stałego ruchu. Pot lał się strumieniami. Co tak zajadle i przez całe Ŝycie czytał Mao? Jakie ksiąŜki? Jakie manuskrypty? Jaką literaturę? PrzewaŜnie czytywał chińskich klasyków. CzyŜby zatem klasyka chiń- 85 ska to była literatura, która nie ocala? A moŜe nie potrafiła ocalać, poniewaŜ wpadła w łapy potwornego czytelnika? Tak. To jest niewątpliwie temat na ewentualne potworne ciągi dalsze. Zielone zęby Przewodniczącego (2) Z cięŜkim sercem zabieram się do relacjonowania dalszych wraŜeń z lektury Prywatnego Ŝycia Przewodniczącego Mao. Z cięŜkim sercem, poniewaŜ im bardziej wstępuję w głąb spisanego przez dobrego doktora Li opasłego tomu, tym świat tam przedstawiony staje się cięŜszy i mroczniejszy, ironiczny cudzysłów czy komiczny dystans stają się całkowicie bezuŜytecznymi technikami, potworna bezradność rośnie. Akademickie rozwaŜania, jaki wpływ miała na Mao klasyczna literatura chińska, stają się grubą nieprzyzwoito-ścią w kontekście milionów trupów, na których śmierć ten zajadły czytelnik miał wpływ zasadniczy. Klasyczna wersja totalizmu, wedle której z jednej strony trwały nieustanne obrady biura politycznego, z drugiej zaś strony rzeczywistość szła swoją drogą, w Chinach miała bowiem demonicznie azjatycki wymiar. Chińskie biuro polityczne nieustannie obradowało w Pałacu Wędrujących Mgieł albo w Pałacu Pachnącego Lotosu, albo w jakimś jeszcze innym Pałacu, za oknami tych pałaców zaś ludzie zdychali z głodu. Powszechna, trudna do pojęcia paranoja przybierała potworne rozmiary. Kierownictwo karmiło się księŜycowymi danymi o permanentnym wzroście produkcji rolnej i prze- 87 myślowej, tworzono komuny ludowe, wysiedlano ludzi z miasta na wieś i na odwrót, organizowano nieustanne (klasycznie Orwellowskie) wiece walki, trwał orgiastyczny kolektywizm, Mao jeździł swoim pociągiem wzdłuŜ i wszerz kraju, za dnia formułował absurdalne idee, wieczorem oddawał się zachłannej rozpuście. Jedną z powszechnie znanych i klasycznie paranoidal-; nych idei Mao była idea prześcignięcia Wielkiej Brytanii w produkcji stali. Cel ten postanowiono osiągnąć drogą chałupniczego wytopu stali w przyzagrodowych, równieŜ chałupniczo stawianych dymarkach. Latem 1958 roku dobry doktor Li notuje:

Zaraz po październikowych uroczystościach znowuj wsiedliśmy do pociągu, kierując się na południe. Wido-j ki zapierały dech w piersiach. ZbliŜał się czas Ŝniwf i uprawy kwitły. Pola zaludniły się pracującymi rolnika-j mi; pracowały tylko kobiety i młode dziewczyny ubra-J ne na czerwono i zielono, siwowłosi starcy i nastolat-J kowie. Krzepcy męŜczyźni, zwykle wykonujący więksi szość prac, zostali oderwani od roli, Ŝeby obsługiw dymarki. Prymitywne piece przeobraziły krajob chińskiej wsi. Wszędzie było ich pełno. Z okien poc' gu mogliśmy widzieć chłopów ogarniętych szaleni działania, przenoszących opał i surowce, pilnujących,; Ŝeby ogień nie wygasł. W nocy cały widnokrąg, tam gdzie ludzki wzrok sięgał, był upstrzony piecami, palą-] cy się w nich ogień oświetlał horyzont. KaŜda z komun, które odwiedziliśmy, dawała świadectwo, Ŝe podczas Ŝniw zostanie zebrany obfity plon. Dane staty- styczne dotyczące produkcji rolnej i wytopu stali wprawiały w zdumienie. (...) Powiewały czerwone flagi, uderzano w gongi, bito w bębny — padały coraz wyŜsze, astronomiczne liczby. Wcześniejszy sceptycyzm, od którego Mao nie był całkowicie wolny, rozwiał się. Opuścił go zdrowy rozsądek. Zachowywał się, jakby wierzył w horrendalne dane dotyczące produkcji rolnej. Jego entuzjazm byl zaraźliwy, dotknął takŜe i mnie. Nie mogłem się nadziwić, jak chińska wieś mogła ulec tak szybkim przeobraŜeniom. (...) Pewnego wieczoru w pociągu Lin Ke próbował wyprowadzić mnie z błędu. (...) To, co widzimy przez okno, to obejmująca cały kraj, wystawiona specjalnie dla Mao, wieloaktowa opera. Sekretarze partii nakazali budować piece wszędzie wzdłuŜ trasy pociągu Mao w pasie obejmującym po 10 li z kaŜdej strony. Kobiety są ubrane tak kolorowo, poniewaŜ polecono im się tak ubrać. W prowincji Hubei sekretarz partii (...) rozkazał chłopom wyrywać ryŜ z dalej połoŜonych pól i przesadzić go na pola wzdłuŜ trasy, którą przejeŜdŜał Przewodniczący, aby w ten sposób zrobić wraŜenie, Ŝe Ŝniwo będzie szalenie obfite. RyŜ posadzono tak blisko siebie, Ŝe trzeba było ustawić wentylatory elektryczne. Przepływ powietrza miał chronić rośliny przed gniciem. Sceną tej przeznaczonej specjalnie dla Mao ekstrawagancji był cały kraj, aktorami wszyscy pracujący na polach i przy piecach ludzie. Oglądający z okien pociągu tę farsę Mao ogłasza, iŜ Chiny znajdują się u progu komunizmu. Potem wszakŜe rozmyśla się, pracuje intelektualnie, studiuje klasyków 88 89 i twierdzi, iŜ komunizm nie został jeszcze osiągnięty. KaŜda z jego wypowiedzi jest bardzo dobrze uzasadniona, ceJ chuje ją niezwykle szczelna argumentacja. Do wszelkiego rodzaju uzasadnień intelektualnych Chińczycy przywiązują niesłychaną wagę, chwilami nie sposób nie pomyśleć, iŜ ten naród godzi się na paranoję, nędzę i śmierć głodową, poniewaŜ wszystkie te zjawiska zostały mu (narodowi) przez Mao po marksistowsku wyperswadowane. Marksistowska czy teŜ <7M«sz'-marksistowska perswazja jest tak wyrazista, iŜ rzeczywistość po wprowadzeniu absurdalnych zaleceń w gruncie rzeczy przestaje znaczyć i istnieć. Prymitywne piece okazały się katastrofalne. Ponie-; waŜ nacisk na produkcję stali przybierał na sile, zmuszano ludzi do przynoszenia naleŜących do nich garn-| ków i rondli, klamek do drzwi, furtek z kutego Ŝelaza,-łopat i szpadli. Brakowało węgla do palenia w tych; piecach, więc płomienie pochłaniały drewniane meble| wieśniaków, stoły, krzesła, tapczany. To, co wyciągano! z pieców, było bezuŜyteczne, nic innego jak stopione! noŜe, garnki i rondle. W pewnym sensie moŜna zresztą powiedzieć, iŜ świat! układał się po myśli Mao Zedonga, poniewaŜ myśl ta była coraz bardziej szalona. Psychiczne dolegliwości Mao pogłębiają się z

wiekiem, a niektóre z zapisanych przez dobrego doktora Li objawów są jeszcze drastyczniejsze niŜ opis sta-1 nu uzębienia Przewodniczącego. Drugi człowiek w pań-; stwie, Lin Biao, to jest równieŜ wariat w sensie ścisłym. Ta para paranoików rządzi potęŜnym państwem, w którym nie słychać ani jednego głosu sprzeciwu. To w pewnym sensie jest zrozumiale. Strach, terror, wszechobecna słuŜba bezpieczeństwa — robią swoje. Ale aplauz, z jakim Chińczycy przyjmują dokonywane na nich samych systemowe zabójstwo, jest niepojęty. Kult Mao przybiera prawdziwie boskie (potworne) rozmiary. Oto w czasie rewolucji kulturalnej Przewodniczący, zachwycony aktywnością fabryki tekstylnej w Pekinie, przekazuje na znak poparcia zatrudnionym tam robotnikom odręczny świstek, na którym pisze: Tongzhimen, nimen hao? Towarzysze, jak się macie? Dobry doktor Li pisze: Przekazałem notatkę Wang Dong Xingowi, który z kolei oddał ją ludziom z nowo powstałego komitetu rewolucyjnego w fabryce tekstylnej w Pekinie. Członków tego ciała ogarnęła taka ekstaza, Ŝe natychmiast zwołali zebranie całej załogi, aby zaprezentować jej przesłanie Przewodniczącego Mao. (...) Kiedy pracownicy dowiedzieli się, Ŝe sam Przewodniczący Mao napisał do nich notatkę — Towarzysze, jak się macie? — oszaleli z radości, okrzykom i burzliwym oklaskom nie było końca. Notatka Mao została umieszczona na tablicy ogłoszeń na dziedzińcu fabryki, gdzie kaŜdy przychodził, Ŝeby na nią popatrzeć. Potem kierujący zakładem pracy sfotografowali notatkę i powiększyli zdjęcie sto razy. Inskrypcja stała się wielka jak ściana. Powiększone zdjęcie zawieszono nad wejściem do fabryki, Ŝeby kaŜdy, ilekroć przychodził do pracy, mógł się jej przyglądać. Oto Mao symbolicznym gestem kończy rewolucję kulturalną. Gestem tym jest ofiarowanie pekińskim robot- 90 91 nikom kilku owoców mango. Gest ten oznacza odwrócenie się Przewodniczącego od zrewoltowanych studentów (którzy w celach reedukacyjnych zostaną wysiani na wieś) i je-' go (Przewodniczącego) powrót do klasy robotniczej. Chcąc uczcić otrzymanie owoców mango, robotnicy zorganizowali wielkie uroczystości, podczas których gęsto cytowano słowa Przewodniczącego. Następnie' zalano owoce woskiem, licząc, Ŝe w ten sposób zostaną one zakonserwowane dla potomności. Mango stały się relikwią, obiektem kultu. Pokryte woskiem owoce wystawiono na ołtarzu w fabrycznym audytorium,.; a robotnicy ustawili się w kolejce, Ŝeby przemaszero-1 wać koło nich. Przechodząc obok, z wielką powagą się kłaniali. JednakŜe nikt nie pomyślał o sterylizacji man-;< go, zanim zalano je woskiem, i po kilku dniach, jakie upłynęły od ich uroczystego wystawienia, zaczęły? zdradzać objawy gnicia. Komitet rewolucyjny fabryki? odratował owoce, obrał je, a potem ugotował ichf miąŜsz w ogromnym garnku wypełnionym gorącą w< dą. Odbyła się jeszcze jedna ceremonia, równie ur< czysta jak poprzednia. Znowu złoŜono wyrazy głębi kiej czci wobec Mao, a podarowane przez niego owoc6| wystawiono jako dowód wielkiej troski okazywanej przez Mao robotnikom. Potem wszyscy pracownicyj przeszli w szeregu i kaŜdy wypił po łyŜce wody, w której ugotowano uświęcone owoce mango. Potem korni-1 tet rewolucyjny polecił wykonać woskową kopię podał rowanego przez Mao owocu. Replika została naleŜycie wykonana i umieszczona na ołtarzu, gdzie zastąpiła

prawdziwe owoce, a robotnicy nadal przechodzili w szeregu obok; cześć, jaką odczuwali wobec obiektu kultu, zdawała się w Ŝaden sposób nie słabnąć. Tak. Bez względu na dystans kulturowy, kontekst historyczny, intelektualno-moralne skutki terroru i rozmaite przejawy zbiorowych szaleństw, pewnych rzeczy zrozumieć nie sposób. Być moŜe Prywatne Ŝycie Przewodniczącego Mao jest lekturą przyjemną, być moŜe jest lekturą potworną. Przede wszystkim jednak jest to lektura trudna. 92 Zielone zęby Przewodniczącego (3) Po zakwalifikowaniu do druku moich felietonów o Mao Ze-dongu Redaktor Tomasz Lektor Fiałkowski (Chińczycy z pewnością obdarzyliby go mianem Redaktor Czytające Słońce) wręczył mi chińską powieść pt. Dzikie łabędzie, twierdząc, iŜ jest to konieczne pendant do relacji dobrego doktora Li. Znajomość literatury chińskiej, której m pierwszy zresztą dowód złoŜył Czytające Słońce Fiałkow ski, nie zadziwiła mnie, wiadomo powszechnie, Ŝe zwłasz; cza klasyka chińska słynie z wyuzdanej i szczegółowo refe rowanej przez jej narratorów erotyki, jeszcze powszdB niej teŜ wiadomo, iŜ Czytające Słońce Fiałkowski czyj wszystko, on czytał nawet więcej od Czytającej Pełni jH Ŝyca, Mariana Stali. Istotnie, Dzikie łabędzie (przekład z angielskie-BoŜena Umińska, Wydawnictwo Świat KsiąŜki, Warsza" 1995) są ciekawym dopełnieniem opisywanego w Prywat nym Ŝyciu Przewodniczącego Mao obrazu komunistycznyc Chin. O ile relacja osobistego lekarza Mao jest relacją i szczytów władzy (doktor Li przewaŜnie jednak oglą świat przez kryształowe szyby luksusowej salonki Prz^ wodniczącego), o tyle Dzikie łabędzie dają perspektyw 94 tzw. szarego człowieka, a takŜe naiwną i przez to w swym prawdopodobieństwie skuteczną perspektywę dziecinnego spojrzenia. Autorka Dzikich łabędzi, Jung Chang, urodziła się w roku 1952 i znacznej części maoistowskiego czasu i przestrzeni doznawała jako dziecko, jako bardzo młoda osoba w kaŜdym razie. Nie wiem, czy Jung Chang napisała coś jeszcze oprócz Dzikich łabędzi, raczej wątpię, wszystko wskazuje, iŜ jest to tzw. księga Ŝycia, którą, jak wiadomo, napisać moŜe, a i powinien kaŜdy; inna sprawa, iŜ księga Ŝycia spisywana w XX wieku w Chinach dostarcza materii na kilkadziesiąt, a moŜe kilkaset bujnych Ŝyciorysów. O ile doktor Li z bliska dostrzegał na dobrą sprawę jedynie zwalistą postać Przewodniczącego Mao, o tyle Jung Chang z bliska ogląda konsekwencje wszystkich szalonych przedsięwzięć Przywódcy. Odbywa ona oczywiście rytualną pielgrzymkę do Pekinu celem zobaczenia samego Przewodniczącego, ale w szalejącym tłumie, chora, półprzytomna po całonocnym czuwaniu na Tienanmen zdoła dostrzec jedynie dalekie juŜ boskie plecy Przewodniczącego, który przed chwilą przemknął w otwartej limuzynie. Niedostępność Mao była jedną ze strategii kreujących jego boskość. Jung Chang bystro to zresztą, bystrzej niŜ doktor Li, zauwaŜa, co mnie nie dziwi takŜe, zawsze twierdziłem, iŜ kobiety rozumieją więcej. Przez dwa tysiące lat — pisze Jung Chang — Chiny miały cesarzy. W tę postać wlewała się potęga państwa i autorytet duchowy. Uczucia religijne, które gdzie indziej kierowano ku postaci lub pojęciu Boga, w Chinach kierowano bezpośrednio do cesarza. (...) 95 Mao jeszcze bardziej wciela! się w postać Boga, pozostając w cieniu tajemnicy — zawsze wydawał się odległy, poza ludzkim zasięgiem. Unikał radia, a telewizji jeszcze nie było. Bardzo niewielu ludzi poza jego ścisłym dworem miało z nim kontakt. Nawet jego koledzy z

samego szczytu władzy spotykali go na czymś w rodzaju formalnych audiencji. (...) Po fiasku Wielkiego Skoku Mao zniknął prawie zupełnie. Natomiast, jak powiadam, konsekwencje działań społecznych Niewidzialnego Mao są widzialne, i to bardzo. Akcja chałupniczego wytopu stali pod piórem Jung Chang traci swój niewiarygodnie abstrakcyjny wymiar i staje się równie niewiarygodnym konkretem. W szkolnej kuchni, na wielkich piecach, w miejscu kilku rondli z uchwytami do gotowania, zwanymi kokami, stanęły podobne do tygli kadzie. Wrzucano do nich kaŜdy kawałek Ŝelaza, takŜe stare rondle połamane na:<| kawałki. W kuchniach palono bez przerwy — dopjH się nie stopiły. Nauczyciele dyŜurowali, podkia^^H opał przez całą dobę i mieszali kawałki metalu ogroaB ną łyŜką. PoniewaŜ nauczyciele byli tym zajęci, I odbywały się rzadko. (...) Rondle rodzinne powędro-1 wały do pieca, a razem z nimi wszelkie metalowe! utensylia kuchenne. Nie cierpieliśmy z powodu straty, bo ich juŜ nie potrzebowaliśmy. Nie wolno było goto-1 wać prywatnie i wszyscy znowu musieli jadać w kan-| tynach. Piec był nienasycony. Zniknęło łóŜko rodziców,! wygodne, miękkie, z Ŝelaznymi spręŜynami. Zniknęły poręcze odgradzające miejskie chodniki od jezdni i w ogóle wszystko, co było zrobione z Ŝelaza. Miesiącami nie widywałam rodziców. Często nie wracali na noc do domu, poniewaŜ musieli pilnować, aby w piecach w miejscach ich pracy nie opadała temperatura. Równie intensywnie Jung Chang opisuje inne fiksacje Mao Zedonga — akcję likwidacji wróbli i akcję wyrywania trawy. Charakterystyczne, Ŝe obu tych silnie w swej paranoi spektakularnych narodowych przedsięwzięć osobisty lekarz Mao, dobry doktor Li, w ogóle nie zauwaŜył. Oto Mao „powziął niechęć do wróbli — wyjadały ziarna. Zmobilizowano wszystkie rodziny. Siedzieliśmy na dworze, waląc zapamiętale we wszelkie metalowe przedmioty — od cymbałków po garnek — Ŝeby wypłoszyć wróble z drzew, tak Ŝe w końcu padały na ziemię martwe z wyczerpania". Oto równie ciekawa akcja — wyrywania trawy: Pewnego dnia, było to w 1965 roku, powiedziano nam znienacka, Ŝe mamy pójść usuwać trawę z trawników. Mao wydał rozporządzenie, w którym oświadczył, Ŝe hodowanie trawy, kwiatów i domowych zwierząt to burŜuazyjne nawyki, które powinny zostać wyeliminowane. I po wielkiej wojnie Chińczyków z wróblami rozpoczęła się wielka wojna Chińczyków z trawą, przy czym chińska trawa stawiała Chińczykom o wiele powaŜniejszy opór niŜ chińskie wróble. Chińska trawa bowiem „pełzała po gruncie i wypuszczała setki korzeni, które wbijały się w ziemię i przenikały w głąb jak stalowe obcęgi, chwytając grunt. Pod ziemią wypuszczała kolejne korzenie rozpełzające się 97 we wszystkie strony. W jednej chwili tworzyła sieć naziemną i podziemną, splatała się i przywierała do ziemi jak skręcone obcęgami zakończenie drutu kolczastego". Nic dziwnego, iŜ wojnę z trawą Mao przegrał i była to jedna z jego pierwszych klęsk wiodących do klęski ostatecznej. Dzikie łabędzie są w gruncie rzeczy ksiąŜką budującą, jest to bowiem ksiąŜka opowiadająca o drodze do wolności. Jung Chang udaje się w końcu wyjechać z Chin, po kilku zaś latach decyduje się pozostać na Zachodzie. Fotografia autorki uczyniona w Pekinie w 1978 roku przed wyjazdem z Chin do Anglii przedstawia typową, pozbawioną indywidualnego wyrazu Chinkę w niekształtnym wojskowym mundurze, włosy splecione w warkocz, na twarzy nic nie znaczący uśmiech człowieka Wschodu. Na następnej foto-; grafii, zrobionej we Włoszech dwanaście lat później, widać niezwykłą piękność w fantazyjnym kapeluszu, białej, jedwabnej bluzce, z kokieteryjnie zawieszonymi na rozpięciu okularami

słonecznymi. Jung Chang naleŜy bowiem, jak się zdaje, do tych kobiet, które ewentualnie mogą się zgodził' Ŝe mordowanie wróbli czy wyrywanie trawy moŜe mie (w pewnych okolicznościach historycznych) jakiś sens, n tomiast niezbicie wiedzą, iŜ świat bez jedwabnych bluz nie ma Ŝadnego sensu. NaleŜy zatem budować świ w którym będą istnieć jedwabne bluzki. Albo naleŜy jec tam, gdzie noszenie jedwabnych bluzek nie jest karane bytem w obozie pracy. Piosenka podróŜnego PoniewaŜ jesteś weteranem międzynarodowych tras autokarowych, swoje juŜ wiesz, wiesz zatem, Ŝe jeśli w gazecie widnieje ogłoszenie biura podróŜy oferującego swe usługi na trasie, dajmy na to: Kraków-ParyŜ, fuli sernice, mercedes, barek, WC, klimatyzacja, wideo, znaczy to, iŜ wyposaŜenie autokaru będzie o dwa, a moŜe tylko o jedno oczko wyŜsze od wyposaŜenia mitycznej stodziewiętnastki, którą za Gierka jeździłeś do pracy. PoniewaŜ wiesz swoje, siedzisz na swoim miejscu spokojnie, siedzisz nie przy oknie, rzecz jasna, tylko małe dzieci i wielcy frajerzy siadają przy oknie, poniewaŜ wydaje im się, iŜ będą podczas podróŜy umilać sobie czas widokami Europy, w istocie nie ma nic rozpaczliwszego niŜ pobocza europejskich autostrad, a przy oknie się w ogóle ruszyć nie moŜna, to znaczy ruszyć się nie moŜna w ogóle i tak, ale przy oknie zwłaszcza. A poza tym, gdy siedzisz przy oknie, próba kaŜdorazowego wyjścia skazuje cię na łaskę lub niełaskę towarzysza podróŜy, a towarzysze podróŜy są na ogół niełaskawi, i to bardzo. Siedzisz więc spokojnie, choć nagle twój spokój pierzcha, bo czujesz na sobie nienawistne spojrzenie zaŜywnej bruneci-cy, która właśnie się zbliŜa i która — nie ma wątpliwości — 99 będzie twoją towarzyszką podróŜy. Brunecica ma miejsce za tobą. Czujesz na karku jej fanatyczny oddech, czujesz Ŝelazny uchwyt jej palców, gdy ujmuje krawędź twojego fotela i słyszysz tuŜ przy uchu jej zwierzęcy skowyt: — Co to, rozłoŜone te fotele, czy jak, rozłoŜone, za: dnia rozłoŜone, niech natychmiast złoŜy fotel, bo mi nogi połamie! —Jak rozłoŜone, jak złoŜone — rozpoczynasz starannie przemyślaną polemikę — jak rozłoŜone, jak złoŜone, dopiero będą rozłoŜone, na razie są złoŜone, pani ma swój złoŜony, niech pani swój rozłoŜy, to pani będzie miękcej. — RozłoŜył się! RozłoŜył się! Jak w domu na łóŜku! się rozłoŜył! — ryczy brunecica, a ty kulisz się w sobie, bo pojmujesz, Ŝe nie masz najmniejszych szans, co najwyŜej lada chwila runie na ciebie lawina ciosów nie do obrony. — Panie kierowco! — spazmuje brunecica. — Panie kierowco, proszę interweniować! Ale pan kierowca nie moŜe interweniować, poniewaŜ! znajduje się akurat w trakcie pojedynku bokserskiej z pewnym (jak by powiedział Marek Skwarnicki) zapale^ wym dziadkiem w baseballowej czapce z napisem „OxforM Pojedynek ma charakter jednostronny, pan kierowca Ą muskularny trzydziestolatek — ledwo się trzyma na n« gach po serii wyprowadzonych z obu rąk sierpowych zapalczywego dziadka, sekundująca panu kierowcy pani pilotka przerywa nierówną walkę i poddaje swego zawodnika. Zapalczywy dziadek moŜe teraz robić, co zechce. Niczym rozjuszony buhaj pędzi pomiędzy fotelami i szuka dogodnego miejsca dla siebie i towarzyszącej mu szparkiej babuleńki. Podręczny bagaŜ, torby waŜące nieraz i po kilkadziesiąt ki- logramów fruwają po autobusie, przeraŜeni nadludzką siłą tytanicznego dziadka pasaŜerowie bez słowa zmieniają miejsca, dziadek teŜ bez słowa, niedbałymi gestami kieruje ruchem,

czapka z napisem „Oxford" figlarnie przekrzywiła mu się na bakier, szparka babuleńka patrzy na swego męŜczyznę z zachwytem i faktycznie trudno powstrzymać odruch sympatii wobec tej pary, która teraz wreszcie — gdy dzieci pomarły ze starości — znalazła trochę czasu dla siebie. Ale oto słychać miarowy krok, radosny śmiech, butelek brzęk, to nadciąga piechota, ta nasza gastarbeiterska piechota. Czteroosobowy oddział umundurowanych w fio-letowo-seledynowe dresy męŜczyzn lokuje się w bezpośrednim sąsiedztwie. Drzyj, Europo! Z plastikowych reklamówek z napisem „Dior" sterczą butelki brzoskwiniowej Premium, rozchodzi się narkotyczny zapach wiejskiej kiełbasy. Tak jest. Są przygotowani do akcji niczym brygada antyterrorystyczna. Tylko najwytrawniejsi globtroterzy wiedzą, iŜ nie ma lepszego zestawu podróŜnego niŜ brzoskwiniowa Premium z wiejską kiełbasą. Na razie po łyku. Na razie po kęsie. Wszystko przed nami. Na ekranie telewizora pojawia się Louis de Funes, robi śmieszną minę i w całym autobusie słychać szmer uznania. Pan kierowca zapala silnik. — Kto z państwa chce skorzystać z toalety, bardzo proszę lewym kolanem — mówi melodyjnym głosem pani Pilotka. Ruszamy. Łakomie rzucasz się na „Gazetę Wyborczą" bo przecieŜ tam, gdzie jedziesz, nie ma „Gazety Wyborczej" i kto wie, kiedy znów będziesz miał w ręku „Gazetę 100 101 Wyborczą", moŜe dopiero za tydzień, a moŜe nawet dopiero za cale dwa tygodnie. Louis de Funes tańczy na ekranie, Waldemar Pawlak na fotografii w gazecie nabiera pozorów Ŝycia, usypia cię szmer rozmów, światło na horyzoncie powoli zmienia stan skupienia. Budzisz się w zupełnych ciemnościach niedaleko granicy. Autobus stoi na wymarłym parkingu. Wokół gęste po-radzieckie lasy, w których porzucony przez czerwonoarmistów oręŜ zarasta czarną paprocią. Słychać podniesione głosy, to ci czterej w fioletowo-seledynowych dresach wykryli braki w aprowizacji. Dziwne. Wydawali się przygotowani do wędrówki w sposób absolutnie perfekcyjny. Spierają się teraz w coraz większym podnieceniu. — Ale chyba obowiązuje jakaś cisza nocna w tym au tobusie, chyba jakaś cisza obowiązuje, prawda? — słyszysz zza pleców wibrujący furią głos brunecicy. Tamci milkną. Po chwili jeden z nich — najstarszy wiekiem, rangą i autorytetem — podnosi się, poprawia spodnie i mówi: — Laleczko, ne t'enerves pas, zaraz wracam. I idzie w kierunku drzwi, i widzisz przez ciemną szy-1 bę, jak podchodzi do pobocza i kocim susem przeskakuje rów, i znika za czarną ścianą podŜagańskiej dŜungli. Teraz moŜesz podziwiać nieskończone moŜliwości i siły drzemiące w twoim narodzie. PrzecieŜ wiem, Ŝe mój towarzysz podróŜy ruszył w najdziksze ostępy, w których nie stanęła jeszcze stopa ludzka. PrzecieŜ wiem, Ŝe nie ma tam śladu człowieczych sadyb, obozowisk, Ŝe nawet smolarze ani niedźwiednicy nie mają tam swoich legowisk. A jednak wiem takŜe, Ŝe odziany w fioletowo-seledynowy dres syn twojego narodu poradzi sobie. I nie mylę się. Po kilku minutach on wraca zwycięski. W jednej ręce dzierŜy świeŜo upieczonego kurczaka, w drugiej trzy butelki ginu Bombay Sapphire. Podwładni witają go pomrukami przyjaznej dezaprobaty, w końcu kurczak z ginem

Bombay Sapphire to nie to samo, co wiejska kiełbasa z brzoskwiniową Premium, ale niech będzie. Ruszamy. W dali rozbłyskują światła przygranicznych straŜnic. W autokarze zapada cisza, oddechy stają się płytsze, demony odwiecznego lęku dają znać o sobie. Za chwilę wkroczymy na terytoria zamieszkane przez obce plemiona. 102 Polska Eliot Kasi Nosowskiej, wokalistce znanej grupy rockandrollowej Hey zdarzyła się następująca przygoda. Kasia napisała słowa i skomponowała muzykę do pewnej smutnej piosenki. Śpiewała tę piosenkę. Nagrała ją na płytę. Przypadkiem zupełnym wysłuchał tej piosenki jakiś kompletny erudyta ijj jak to erudyta, zaczął kojarzyć. Erudyta skojarzył mianowicie, Ŝe napisane przez Kasię słowa piosenki przypominają wiersz pewnego amerykańskiego poety nazwiskiem Thomas Stearns Eliot. Przy bliŜszym badaniu okazało się, Ŝe słowa napisane przez Kasię przypominają wiersz Eliota do tego stopnia, Ŝe są całkiem identyczne jak ten wiersz. Zrodził się ciekawy problem prawny. Thomas Stearns napisał słowa piosenki Kasi Nosowskiej przed kilkudziesięciu laty, ale przecieŜ przez cały ten czas piosenki rzekomo przez siebie napisanej ani razu nie zaśpiewał. Nawet w 1948, kiedy miał dobrą okazję i mógł w trakcie wręczania mu Nagrody Nobla wykonać przebój grupy Hey, nie uczynił tego. Z kolei autorka wiersza Eliota, Kasia Nosow-ska, nigdy nie uŜywała nazwiska ani pseudonimu Eliot. Owszem, mówi się o niej czasem per „polska Joplin", ale per „polska Eliot" — w ogóle nie. Jak to wyjaśnić? Zapyta- na przez dziennikarza Nosowska odparła, iŜ po pierwsze jest jej smutno, po drugie zaś tekstu piosenki w zasadzie nie napisała własnoręcznie, ale otrzymała ów tekst w darze od przyjaciela. Nazwiska tajemniczego darczyńcy nie moŜe niestety ujawnić, co pozwala domniemywać, iŜ szczodry ów człowiek nie nosi nazwiska Eliot. A zatem logika wydarzeń zdaje się zmierzać w kierunku ordynarnego plagiatu. Ktoś ukradł wiersz Eliota, ktoś go przepisał i z całym spokojem przypisał sobie autorstwo. Jeśli tak by było, nie byłoby — prawdę rzekłszy — o czym mówić. Sztuka popełniania plagiatu jest interesująca tylko wtedy, jeśli nie towarzyszy jej dobra wola. A przecieŜ dobra wola jest jednym z podstawowych komponentów duszy plagiatora. śaden szanujący się plagiator nie powie: popełniłem plagiat, jestem plagiatorem, przepisałem cudze, sprzedałem czy teŜ ofiarowałem jako własne. Prawdziwie szanujący się plagiator zawsze powie: jestem autorem, to jest mój utwór, być moŜe są w nim jakieś podobieństwa do rzeczy juŜ istniejących, być moŜe są to daleko idące podobieństwa, ale skąd się wzięły — nie wiem, doprawdy nie wiem. MoŜe to nieporozumienie stąd wynika, Ŝe w moich notatkach panuje pewien rozgardiasz — mówi dalej rasowy plagiator — klasyczne utwory, które mi się podobają, lubię przepisywać własną ręką, potem po latach, kiedy przeglądam archiwa, nieraz sam nie wiem, co moje, co nie moje. Tak się zresztą składa, Ŝe mam charakter pisma podobny do pisma pana Eliota. I to jest — trzeba przyznać — jakieś wyjaśnienie. Człowiek przegląda po latach swoje rękopisy, trafia na jakiś utwór, to ja aŜ tak dobry byłem? — dziwi się przez chwilę, ale tylko przez chwilę, poniewaŜ wie, Ŝe w ogóle i przez 104 105

cały czas jest dobry, i daje to, co ma najlepszego — czyli swojego na przykład Eliota w prezencie naszej na przykład Joplin. Morał wynikający z tej historii jest taki, Ŝe naleŜy we własnych manuskryptach zachować ład jaki taki, zwłaszcza jak się ma charakter pisma podobny do klasyków. Klasyków ów morał takŜe dotyczy, dotyczy on takŜe Thomasa Stearnsa Eliota, który miał, jak się okazuje, pismo podobne do pisma własnej Ŝony, i dziś wśród naukowców szerzy się koncepcja, Ŝe niektóre wiersze Eliota nie pan Eliot, ale pani Eliotowa napisała. Jak donosi gazeta „La Stampa" (cytuję za tygodnikiem „Forum", nr 19,1994): Niektóre fragmenty pierwszego waŜnego dzieła T. S. Eliota Jałowa ziemia podobno nie wyszły spod pióra tego poety lecz jego pierwszej Ŝony, która zmarła w zakładzie dla psychicznie chorych. (...) Jak było naprawdę, tego na podstawie pozostałych rękopisów nie da się dziś jednoznacznie ustalić, bo małŜeństwo miało podobne charaktery pisma. Czyli mogło być tak: Eliot uznał wiersze własnej Ŝonjj za własne, które z kolei za własne uznała Kasia Nosow^H W takim układzie wszyscy są w gruncie rzeczy usprawiedliwieni. Eliotowi pomyliły się charaktery pisma, a Kasia Nosowska, grabiąc Eliotowi to, co on zagrabił Eliotowej, po pierwsze wystąpiła w obronie godności ograbianych kobiet, po drugie postąpiła w myśl znanej z historii zasady: grab zagrabione! Jeśli wszystko odbyło się przy nikłym udziale jej świadomości — tym lepiej. Koledzy po rapie Wiadomo powszechnie, iŜ nie wszystkie fakty kulturowe naleŜy upowszechniać, odnotowywać czy nawet zauwaŜać. Grafomania jest na przykład faktem kulturowym, ale nie wynika z tego, iŜ naleŜy grafomanię publikować czy wszczynać wokół tego faktu kulturowego nadmierne dysputy. Poezja klozetowa to jest niezbicie fakt kulturowy, ale nie naleŜy dopuszczać, by nakłady tej twórczości były wyŜsze, niŜ gwarantują jej to ściany klozetów. Plugawa pieśń biesiadna to jest realność kulturowa mająca nawet swe klasyczne ucieleśnienia (na przykład utwory Na wysokiej górze czy teŜ A moŜe byś chciała Hiszpana), ale przecieŜ i tu naleŜy dbać, by i te wielokrotnie w końcu wykonywane utwory nie dostępowały nobilitacji centralnych i milionowych kolportaŜy. Czynić tak naleŜy z rozmaitych powodów. Między innymi dla dobra naszych dzieci. ToteŜ gdy „Gazeta Wyborcza" (nr 228,1996) wiedziona troską o dobro naszych dzieci („Co mają robić rodzice, gdy dziecko słucha takiej kasety?") publikuje na pierwszej stronie plugawy tekst piosenki śpiewanej przez poznański zespół rapowy Nagły Atak Spawacza, to zbyteczny, zgoła Marginalny fakt kulturowy nagłaśnia. „Ktoś zarzuci, Ŝe po- 107 pułaryzujemy taką twórczość. Ale sprawa jest powaŜniejsza" — pisze w komentarzu Piotr Bratkowski, co świadczy, iŜ redakcja ma świadomość ryzykowności wykonywanego gestu, ale w przypadku gestu wykonanego świadomość to mało. Owszem: „ktoś zarzuci". Owszem: „popularyzujemy". Owszem: „sprawa jest powaŜniejsza". Niezbicie natomiast, do całkiem niedawna, o Nagłym Ataku Spawacza nie wiedział pies z kulawą nogą, teraz zaś wie o nim — tak jest — kaŜde dziecko. Nie głoszę bynajmniej wychowawczej konieczności zatajania faktu istnienia zespołu Nagły Atak Spawacza, byłby to błąd wychowawczy. Głoszę jedynie konieczność zachowania naleŜytych proporcji odróŜniania spraw powaŜnych od niepowaŜnych oraz problemów fałszywych od prawdziwych. Fałszywość problemu

postawionego przez „Gazetę Wyborczą" polega zaś na tym, iŜ „Gazeta" zapytuje nas, rodziców, czy my chcemy, by nasze dzieci słuchały utworów ohydnych, napisanych plugawym językiem i zachęcających w swym przesłaniu myślowym do zabijania ewentualnych polemistów Tak jest — polemi-? stów, poniewaŜ cytowany przez „Gazetę Wyborczą" tefl poznańskiej grupy rapowej Nagły Atak Spawacza jest polemiką z innym (kieleckim) rapowym wykonawcą, Liroyem. j Raperzy z Poznania zarzucają mianowicie swemu kole-J dze po rapie z Kielc, iŜ nie jest prawdziwym raperem, a jedynie niezręcznym imitatorem. Artystyczna nieuczciwość Liroya budzi w prawdziwych ludziach sztuki z Poznania sprzeciw i słuszną chęć wymierzenia kary: „Za te profanacje, które odp...sz. Spotka Cię solidna k...a kara". Potem następuje szczegółowy opis zawodowych konsekwencji, jakie poniesie Liroy oraz członkowie jego rodziny, ale nie 108 o szczegóły tu chodzi, nie chodzi tu teŜ o to, iŜ opis niechybnej egzekucji Liroya jest zbudowany za pomocą słownictwa wulgarnego (zabili człowieka, a na domiar złego wyraŜali się okropnie). Chodzi tu wciąŜ o fundamentalne pytanie „Gazety Wyborczej", czy my, rodzice, chcemy, by nasze dzieci, gdy dorosną, zabijały swych polemistów oraz na domiar złego miały okropne słownictwo. No tak. Bo wiadomo, najpierw słuchają, potem mordują, od rzemyczka do koniczka, czym skorupka i kogo Jaś nie skaleczył w paluszek, temu Jan poderŜnie gardziołko. Czy my, rodzice, tego chcemy? „Gazeta Wyborcza" czuje, iŜ jest to pytanie niełatwe, kontrowersyjne i wymagające powaŜnego namysłu, na który, nawiasem mówiąc, nas, rodziców, wiecznie zabieganych, Ŝeby było co do garnka włoŜyć, nie zawsze stać. „Gazeta Wyborcza" to czuje i w charakterze pomocy słuŜy nam wypowiedziami uczonych ekspertów. I na łamach „Gazety" wypowiadają się w wiadomej sprawie socjologowie, psychologowie, językoznawcy i prawnicy. Stanisław Mika, psycholog społeczny, radzi na przykład nam, rodzicom, „by zwrócić uwagę młodego człowieka na inne rzeczy", na muzykę, nie tekst na przykład. To jest dobra rada. Dziecko nasze przychodzi, puszcza sobie pełną słownej ohydy kasetę, a my do dziecka z przypochlebnym uśmiechem mówimy: — Co tam słowa, dziecko, muzyka, dziecko, muzyka! Muzyka była wcześniej niŜ słowo. — Na początku było słowo — mówi do nas krnąbrnie nasze dziecko i jeśli faktycznie ono tak się wyrazi, nie pozostaje nic innego, jak sprać gnojowi zadek. Ireneusz Krzemiński, socjolog, radzi, by pójść dalej i nie tyle odwracać uwagę dziecka od tekstu za pomocą 109 muzyki, ale jedną kasetą odwracać uwagę od drugiej kasety. „Radziłbym rodzicom, by podsunęli dziecku inne kasety" — powiada Ireneusz Krzemiński. Dobra i odwaŜna rada. Przychodzi dziecko, puszcza sobie Liroya, a my, rodzice, wpadamy tanecznym krokiem do dziecinnego pokoju i wołamy: — Co tam Liroy, dziecko, chodź, posłuchamy sobie ABBY! Profesorowie językoznawcy nie tylko radzą nam, co robić, ale teŜ dają merytoryczne analizy językowego bagna, w którym tonie nasze dziecko. Profesor Bralczyk na przykład informuje nas, iŜ tekst zespołu Nagły Atak Spawacza to nie tylko polemika z Liroyem, to takŜe „pastisz Liroya", ale „nawet w pastiszu nie powinno się przekraczać pewnych granic", które tu wszakŜe zostały przekroczone. „Przy takim natłoku wulgaryzmów zamiast efektu ośmieszenia mamy wezwanie do agresji" — powiada roztropnie profesor Bralczyk. My wszakŜe nie bardzo wiemy, jak tę światłą uwagę przełoŜyć na codzienność, i radzi byśmy ściśle wiedzieć, ile razy nasze dziecko moŜe powie^H „wuju", by, zanim stanie się to straszne, było to jedynie śmieszne. Inne jeszcze rady i oświaty naszych ekspertów padają na

łamach „Gazety" i jest ich, szczerze mówiąc, tw le, Ŝe nie bardzo wiadomo, od czego zacząć. Osobiście radziłbym zacząć od sprawy dość elementarnej. Radziłbym mianowicie zacząć od ustalenia wieku naszego dziecka. Nie jest to wbrew pozorom łatwe, poniewaŜ nam, rodzicom, wystarcza prosta wiedza, iŜ nasze dziecko jest małe, a poniewaŜ nasze dziecko jest małe zawsze, kto by tafli metrykalnej prawdy dochodził. Nieraz jest to po prostu 110 niemoŜliwe. Niekiedy moŜna wszakŜe drogą obserwacji zabaw i zainteresowań dziecka ustalić jego przybliŜony wiek. OtóŜ jeśli nasze dziecko jest w takim wieku, iŜ chodzi ono (bez nas, rodziców) na koncerty kapel rapowych, moŜna z pewną dozą ryzyka stwierdzić, iŜ nasze dziecko ma raczej piętnaście lat — niŜ pięć, raczej szesnaście — niŜ sześć, raczej siedemnaście — niŜ siedem. Czyli jest ono — mniejsza o ścisłą ścisłość — człowiekiem kilkunastoletnim. A na zdrowy rozum człowiek kilkunastoletni to jest taki człowiek, któremu juŜ nie trzeba tłumaczyć, co jest be, a co jest cacy, który powinien wiedzieć, co to jest kwiatuszek, a co kupka, który powinien wiedzieć, jakich słów moŜna uŜyć podczas zabawy w berka na podwórku, a jakich u cioci na imieninach, który nawet jeśli nie całkiem odróŜnia rzeczy złe od dobrych, powinien przynajmniej z grubsza wiedzieć, iŜ zabijanie kolegów i gwałcenie koleŜanek jest rzeczą niedobrą. Nawet jeśli się ma na to silną ochotę. Słowem, chciałoby się przypuścić, iŜ jeśli nasze dziecko wybiera się na koncert rapowy — jest ono tak przygotowane do Ŝycia, iŜ sprosta koncertowi rapowemu i stawianym przez 'ten'fakt kulturowy wyzwaniom. Oczywiście najbardziej by się chciało, by nasze dziecko było tak dojrzałe, by wybierając się na koncert rapowy, trochę posiedziało w domu z ksiąŜką w ręku. Niestety, doświadczenia pokoleń są nieprzekazywalne, a ludzkość od zarania powtarza stare błędy. Nasze dziecko nie tylko wybiera się na koncert ra-Powy, ale idzie na koncert rapowy. Potem wraca grubo po dwudziestej drugiej, jest dziwnie niespokojne i pobudzone 1 patrzy na nas tak, jakby zaraz chciało nam — jak mówią Jego aktualni przewodnicy duchowi — spuścić wpierdol. órczość, ć, ć, ć... Miesięcznik „Twórczość" czytuję regularnie od dwudziestu pięciu lat. Znam teŜ wcześniejszą historię tego pisma, wiem, jacy byli kolejni redaktorzy naczelni, jak zmieniała się szata graficzna. PoniewaŜ zdobycie „Twórczości" na przykład w latach siedemdziesiątych nie było rzeczą łatwą, istnienie tego pisma określało teŜ na pewien sposób topografię Ŝyciowej przestrzeni. WaŜne były te punkty miasta, w których moŜna było trafić na kolejne, ukazujące się zawsze z prawdziwie epickimi opóźnieniami numery mie-i sięcznika. WaŜne więc były kioski Ruchu na rogu Ujejskiego i Syrokomli, na placu Wolności, na osiedlu Kozi czy na Dworcu Głównym. (Ten ostatni punkt grzeszy nfl stety brakiem oryginalności — wszyscy wiemy, Ŝe da na dworcu nie tylko „Twórczość" była, dawniej na dworcu było wszystko). Po nabyciu „Twórczości" zapoznawałem się z treścią numeru i czyniłem to na ogół sumiennie. Czytywałem zatem prozę i eseistykę, czytywałem wiersze, zapoznawałem się z tekstami autorów polskich i obcych, studiowałem dział recenzji i przegląd zagraniczny. Czytałem „Kroniki Dedala", „Na widnokręgu" oraz „KsiąŜkę miesiąca". Z cza- sem ilość tekstów czytywanych przeze mnie w „Twórczości" jęła maleć. Kioski Ruchu, w których moŜna było nabyć „Twórczość", przestały mieć aŜ takie znaczenie, a zresztą i sama „Twórczość" przestała do tych kiosków docierać. W ostatnich zaś latach moja lektura „Twórczości" uległa całkowitej modyfikacji. OtóŜ w ostatnich latach w całości od początku do końca i regularnie czytuję w „Twórczości" jedną tylko rubrykę, czytuję tam mianowicie

autorską rubrykę Henryka Berezy „Czytane w maszynopisie". Owszem, niekiedy przeczytam jakiś esej, pomęczę się nad stroniczką prozy, liznę trochę poezji, przejrzę recenzję, ale porządnie od początku do końca czytuję tylko teksty Henryka Berezy. I moŜe dodam dla jasności: czytuję Henryka Berezę i nie boleję nad tym, nie cierpię z tego powodu ani teŜ nie doznaję z powodu lektury tekstów Berezy przypływów kabaretowej wesołości. Przeciwnie, lektura niektórych tekstów autora Pryncypiów bywa źródłem powaŜnego namysłu. Nie ironizuję w tym miejscu, choć zdaję sobie sprawę, iŜ jest to tak osobliwe miejsce felietonu, w którym doprawdy trudno się wykazać brakiem ironii. No bo jakŜe to tak? Ktoś powiada, Ŝe wychował się na „Twórczości", ktoś powiada, Ŝe w związku z trwającą przez dziesięciolecia lekturą „Twórczości" ukształtował swój gust literacki i teraz z tym swoim ukształtowaniem czytuje Berezę i nie doznaje przykrości? śadnych sprzeczności tu nie ma, Ŝadnych pustek ani braków? Ani śladu ironii? Na tego rodzaju wątpliwości najpowaŜniej w świecie sam sobie odpowiadam: ani śladu ironii. Ani śladu ironii, co najwyŜej nostalgia. Nostalgia za bezpowrotnie minioną młodością, której istot- 112 113 nym elementem były mityczne numery „Twórczości". Numery, w których ukazywały się eseje Kołakowskiego {Kapłan i błazen czy Epistemologia stnptizu), Trójkąt kulinarny Levi-Straussa, Wstęp do metody Leonarda da Vinci Paula Valery'ego, tęsknota za „Twórczością", w której ukazywały się nowe opowiadania Iwaszkiewicza, proza Stryjkowskie-go, fragmenty Miazgi Andrzejewskiego, Robaki czy teŜ KsiąŜę Nocy Marka Nowakowskiego, Ŝal za bezpowrotnie utraconą „Twórczością", w której pisywali Jerzy Kwiatkowski, Andrzej Kijowski, smutek z powodu utraconej „Twórczości", w której publikowali Błoński, Barańczak, Herbert czy Krynicki, bo tyle zostało z dawnej „Twórczości". Tęsknota, smutek, Ŝal. Ale bynajmniej tych właśnie kategorii tęsknoty, smutku i Ŝalu nie kieruję pod adresem Henryka Berezy. Dalej czytując „Twórczość" i teraz czytując w tej samej, choć nie takiej samej „Twórczości" wyłącznie Berezę, nie mam bynajmniej doń absurdalnej pretensji, iŜ nie jest on całą dawną „Twórczością". Czytuję Berezę i nie chowam doń urazy, iŜ nie zastępuje mi on Kołakowskiego, Iwaszkiewicza, Sar-tre'a, Joyce'a, Becketta i Nowakowskiego razem wziętych. Tyle Ŝe im bardziej się weń wczytuję, tym bardziej czuję, i" to on sam, Henryk Bereza, ma do siebie pretensje, iŜ n-zastępuje tamtych klasyków. Nie trzeba dodawać, Ŝe są pretensje raczej nieuzasadnione. W ogóle wszyscy pisar skupieni obecnie wokół „Twórczości" i Henryka Berę zdają się mieć powikłane pretensje do siebie, do Berę i do „Twórczości" z tego powodu, iŜ „Twórczość" nie jest juŜ dawną „Twórczością", iŜ Bereza nie jest dawnym zespołem redakcyjnym „Twórczości", iŜ obecnie debiut w „Twórczości" nie jest dawnym debiutem w dawnej „Twórczości". Dawniej powiadało się: debiut w „Twórczości" to jest pasowanie na pisarza, tekst ogłoszony w „Twórczości" istotniejszy jest od wydanej ksiąŜki, „Twórczość" publikującemu na jej łamach młodemu człowiekowi daje pisarskie uprawnienia itd. Tak było i ja, wierny czytelnik „Twórczości" od ćwierćwiecza, niekoniecznie muszę uwaŜać, Ŝe powyŜsze zasady uległy zmianie. Nie muszę tak uwaŜać, mogę udawać, Ŝe nic się nie zmieniło, mogę udawać, iŜ nie zauwaŜyłem zamiany dawnej zasady elitarnego druku w tym miesięczniku na zasadę nową, mówiącą, iŜ naleŜy drukować wszystkich, kwestia moich

upodobań jest kwestią moich upodobań, być moŜe mój gust uległ zmianie, emocje z upływem lat zmalały, to jest w końcu tylko moja sprawa, Ŝe obecnie w „Twórczości" jedynie Bereza mnie zajmuje. Ale skąd taka rozpacz i niepewność w was, Panowie, publikujący w „Twórczości"? Skąd kompleks oblęŜonej twierdzy? Skąd frustracje wszystkich obecnie związanych z „Twórczością"? Skąd grobowy smutek i poczucie osaczenia u samego Henryka Berezy? PrzecieŜ Panowie publikujecie w najlepszym piśmie literackim w Polsce. PrzecieŜ Panowie debiutujecie w piśmie, w którym debiut pasuje na Pisarza. PrzecieŜ Panowie macie w osobie Henryka Berezy Opiekuna, Nauczyciela i Eg-zegetę, który mówi wam wystarczająco często, Ŝe jesteście wielcy. PrzecieŜ juŜ się zaczęła ukazywać biblioteka waszych utworów (z oczywistym nagłówkiem: „KsiąŜka dla konesera"). CzegóŜ moŜna chcieć więcej? Dlatego lektura tekstów Henryka Berezy w „Twórczości" jest lekturą tak frapującą. OtóŜ jest to lektura wy- 114 115 znań człowieka, którego marzenia i cele ziściły się, a który jest przy tym ogarnięty niepojętą wprost rozpaczą. Ma swoje pismo (i to pismo nie byle jakie: „Twórczość"), ma swoich uczniów (i to bardzo licznych), ma swych czytelników (i to tak jak ja wiernych), przyznaje swoje nagrody, ruszyło jego wydawnictwo. Czego na tym padole literackim moŜna pragnąć więcej? Dlatego w tak osobliwym napięciu sięgam po kolejny numer „Twórczości" i pochylam się nad kolejnym opisem snu Henryka Berezy. MoŜe wykładnia tego snu przyniesie wyjaśnienie? Reszta jest biznesem Gdyby zapytać o najoczywistszą, najbardziej rzucającą się w oczy manierę językową nowej polskiej rzeczywistości, to zapewne okazałoby się, Ŝe manierą tą jest niesłychana wszechobecność słowa „biznes". Przyczyny tej maniery są zarazem poraŜająco proste do wytłumaczenia. Oto Polska staje się krajem biznesu. Do Polski wkracza obcy biznes. Aby Ŝyć, trzeba rozkręcić jakiś własny biznes, bo przecieŜ samo Ŝycie nie jest niczym innym jak biznesem i trzeba jakoś pchać ten biznes. Listy najbogatszych ludzi ogłaszane w poczytnych pismach to są listy ludzi biznesu. Ludzie biznesu są to ludzie otoczeni powszechną czcią i zawiścią, co oznacza, Ŝe są to ludzie stojący najwyŜej na drabinie prestiŜu społecznego. Być człowiekiem biznesu to znaczy być człowiekiem bezpiecznym. Poczucie bezpieczeństwa jest, jak się zdaje, obecnie jedną z najwyŜej cenionych wartości. Być człowiekiem wielkiego biznesu to znaczy być człowiekiem bezpiecznym i wszechmocnym. Jeśli ci się zdarzy taki biznes, Ŝe cię zamkną, to ty zrobisz taki biznes, Ŝe wyjdziesz z tego biznesu. Czy nadmierność tej maniery moŜna tłumaczyć skłonnością Polaków do nadmierności? Zapewne tak. MoŜ- 117 na teŜ zjawisko to objaśniać za pomocą totalitarnej przeszłości. Dawniej wszędzie był Lenin, obecnie wszędzie jest Biznes. W kaŜdym razie większość polskich stereotypów da się teraz ulokować w biznesowych kontekstach. Jaka jest obecnie jedna z rytualnych scen polskiego

Ŝycia publicznego? Jest to scena, w której przedstawiciel władz najwyŜszego szczebla spotyka się z przedstawicielami obcego biznesu. W trakcie tej sceny przedstawiciel władz wygłasza kwieciste przemówienie, którego celem jest nakłonienie przedstawicieli obcego biznesu do rozwijania biznesu w Polsce. Polska jest waszą szansą, mówi przedstawiciel władz, nasz rynek otwiera przed wami niesłychane moŜliwości, lokujcie tutaj wasze kapitały, zakładajcie filie waszych banków i przedsiębiorstw, wkraczajcie na nowe tereny, które proszą się, by je korzystnie zagospodarować, inwestujta, a nie poŜałujeta. Wpisany jest, rzecz jasna, w tę scenę jeden z podstawowych polskich stereotypów. Dawniej ojczyzna nasza miała być Winkelriedem narodów, obecnie pragnie uchodzić za Biznes narodów. Jest teŜ, rzecz jasna, Przedmurzem Biznesu. Słowem: ojczyzna je^H wielki zbiorowy biznes, co znaczy, Ŝe biznes jest nai^H wielkim zbiorowym obowiązkiem. Biznes istotnie jest wszędzie. Mam do ciebie biznes, tak się przecieŜ zaczyna kaŜda rozmowa, biznes oznacza wszelkie urządzenia techniczne proste i skomplikowane. Zreperowałem ten biznes — to znaczy zreperowałem zepsutą spłuczkę. Kupiłem nowy biznes — kupiłem nowe auto. Kupiłem nowy biznes z bajerami — kupiłem kosztowny samochód z klimatyzacją. Biznes oznacza wszelkie sytuacje Ŝyciowe: nie wiem, co zrobić z tym biznesem — to znaczy nie wiem, jak prze- zwycięŜyć trudności małŜeńskie; na końcu zrobili taki biznes, iŜ myślałem, Ŝe pęknę ze śmiechu, czyli pointa utworu była zabawna. Czy ktoś z państwa ma przy sobie biznes do otwierania butelek? Miej serce i patrzaj w biznes! Młodości, podaj mi biznes! Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie, bom wszędzie cząstkę mego biznesu zostawił. Głęboki biznes, głęboko kopany, a przy nim Kasieńka jak wymalowana. Hej, idem w las — biznes mi się migoce. 118 Pochwała zapasionego pinczera Wypowiadający się w „Gazecie Wyborczej" (nr 104, 1995) obrońcy zwierząt mają świętą rację. Zwierząt mianowicie nie naleŜy dręczyć pod Ŝadnym, takŜe naukowym, pozorem. Jeśli przyczyną udręki zwierzęcia nie jest naukowy pozór, ale naukowy powód, udrękę zwierzęcia naleŜy minimalizować. To jasne. Rzecz wszakŜe w tym, iŜ broniący ludzkich praw zwierzęcia autorzy (Andrzej Szczypiorski, Irena Lewandowska oraz Hanna Kaltenberg) popadają w histeryczną przesadę i, chcąc nie chcąc, bronionym przez siebie zwierzętom wyświadczają — tak jest — niedźwiedzią przysługę. Taka otóŜ obrona zwierząt, która prowadzi do udowodnienia tezy, iŜ zwierzęta pod względem moralnym stoją o wiele wyŜej niŜ ludzie, moŜe paradoksalnie produkować w ludziach niechęć do zwierząt. „Nie trzeba zabijać setek psów, wy-: starczy zatelefonować do instytutu Maxa Plancka" — powiada na przykład Andrzej Szczypiorski, dając jasno do zrozumienia, iŜ typowy pies jest o wiele doskonalszy od typowego biologa. Biolodzy w tym równaniu to jest zbiór zwyrodniałych hyclów, których w dodatku nie stać na parę Ŝetonów. Pieski są zaś zbiorem niewinnych ofiar, które je- 120 dynie na skutek niewybaczalnego lapsusu ewolucji nie są w stanie same zatelefonować do instytutu Maxa Plancka. W tym samym bloku materiałów Hanna Kaltenberg przytacza następujące podobieństwo świadczące o wyŜszości zwierząt: Zimą tego roku pewien mieszkaniec Ursusa szedł torami. Był pijany i wpadł pod pociąg. Towarzyszący panu owczarek alzacki rzucił się pod koła i wywlókł ofiarę. Karetka pogotowia zabrała pana do szpitala i wkrótce odwiozła do domu: obraŜenia nie były groźne. Pies leŜał

pod krzakiem cięŜko ranny, po części odarty ze skóry. Działało wtedy jeszcze pogotowie Animals i ktoś je w końcu wezwał. Poddano psa kilku operacjom. WyŜył. Właściciel odszukał go, odwiedzał, a kiedy się dało — zabrał. Kogo? Co? Zdolną do poświęcenia istotę czy rzecz? - pyta z dramatyzmem Hanna Kaltenberg. Jest sprawą oczywistą, iŜ właściciel zabrał nie rzecz, nie istotę zdolną do poświęcenia, ale istotę o wiele wyŜej stojącą od człowieka. W opowieści Hanny Kaltenberg człowieka od psa dzieli przepaść wypełniona etyką i wartościami. Po pierwsze: w historii tej człowiek jest pijany, pies zaś trzeźwy, co w zaraniu lokalizuje psa wyŜej. Po drugie: pies ma silniejszą od człowieka wolę, poniewaŜ towarzysząc mu, odmówił (zapewne bezpardonowo nakłaniany) wspólnej konsumpcji alkoholu. Po trzecie: to niezręczny człowiek, a nie sprawny pies wpadł pod pociąg. Po czwarte: pies wyciągnął człowieka spod kół pociągu i uratował mu Ŝycie. Po piąte: pies doznał powaŜnych obraŜeń, człowiek 121 natomiast lekkich, wiadomo zaś, kto zaznał większych cierpień, zawsze wyŜej stoi od lekko skaleczonego. Po szóste: nie tylko pan, ale w ogóle ludzkość jako taka nie spieszyła zranionemu psu z pomocą (w końcu ktoś wezwał pogotowie). Po siódme: pies przeszedł kilka operacji, a pan Ŝadnej. Po ósme wreszcie: bohater tej historii jest psem rasowym. W sumie wychodzi na to, Ŝe to nie jest pies, to jest człowiek, jak mawia moja matka o swym ulubionym kundlu imieniem Raxi. Chętnie się z tym godzę, chętnie się godzę z opinią, iŜ psy są jak ludzie albo Ŝe wręcz są one małomówną (kolejna cecha świadcząca o wyŜszości) częścią populacji ludzkiej. Natomiast z pewnym trudem przychodzi mi akceptacja stanowiska, wedle którego psy stoją wyŜej. Nie o sobie myślę w tym wypadku, mam bowiem świadomość swych wad i wiem, Ŝe nigdy nie udałoby mi się za pomocą węchu wytropić przestępcy, odnaleźć kogoś pod stertami gruzu, wykopać samymi łapami nierozwaŜnego turystę spod wielometrowej lawiny. Myślę wszakŜe o wszystkich tych zwierzętach, które istotnie są jak lii^H Myślę o zapasionych pinczerach i leniwych kanapowcach. Myślę o złośliwych ratlerkach i zdemoralizowanych dobermanach. Myślę o wszystkich tych pieskach, których szczytem moŜliwości intelektualnych jest jakie takie władanie własną fizjologią. PrzecieŜ cały ten ciemny, leniwy i przekarmiony zwierzęcy ludek jest ubóstwiany przez swych właścicieli. Jest przez nich kochany, uwielbiany, darzony najgłębszym uczuciem. I teraz co? Właściciel leŜącego ćfl łymi dniami na kanapie zapasionego pinczera czyta „Gazetę Wyborczą", czyta historię o psie przodowniku, o psie bohaterze i zaczyna podejrzliwie przyglądać się swojemu pinczerowi. Przygląda się swojemu ukochanemu, leŜącemu obok pieskowi z rosnącym niesmakiem, poniewaŜ uświadamia sobie, Ŝe jego ukochany Bryś, któremu juŜ nawet ogonem merdać się nie chce, nie odmówi poczęstunku, nie rzuci się pod pociąg, nie uratuje nikomu Ŝycia, w ogóle nie zrobi w swym psim Ŝyciu nic wielkiego. — Co tak leŜysz, Brysiek — mówi pan do swego psa. — LeŜenie to za mało, Ŝeby udowodnić własne człowieczeństwo. Zrób coś. Popatrz się, w „Gazecie Wyborczej" jest opisany twój kolega, który swemu panu Ŝycie uratował, a ty co, jak mi złodzieje auto z ogrodu wyprowadzali, nawet Ŝeś się nie zająknął. I nagle zły pan postanawia wziąć swego psa do galopu, nie daje mu na kolację kabanosa w koreczkach, a jedynie kaszę gryczaną. Biedny Bryś nie wie, skąd taka straszna kara, pan się sroŜy i zapowiada od jutra tresurę. Straszne słowo „kolczatka" wisi w powietrzu. Ale nagle straszliwa myśl przychodzi panu do głowy, pan uświadamia sobie mianowicie, iŜ biolodzy-zabójcy psów tak pryncypialnie zgromieni przez „Gazetę Wyborczą" wezmą sobie do serca wszystkie uwagi obrońców psów i nie będą odtąd zabijać wszystkich psów jak

leci, ale będą zabijać tylko niektóre. Bo przecieŜ o tym, Ŝeby biolo-dzy-rakarze w ogóle zaprzestali eksterminacji zwierząt, nawet mowy nie ma, za bardzo oni są zdegenerowani, zbyt nisko upadli. Z haniebnego i krwawego procederu biolo-dzy-rakarze nie zrezygnują, ale mogą, dotknięci miaŜdŜącymi racjami Szczypiorskiego, Lewandowskiej i Kalten-berg, zacząć stosować selekcję. A jak przyjdzie selekcja, 122 123 myśli ogarnięty paniką pan, to kto pójdzie na pierwszy ogień: mądre pieski czy głupie? Wiadomo, Ŝe na pierwszy ogień pójdą pieski nieroztropne. Psy-bohatery, psy-meda-liści i w ogóle wszystkie psy górujące nad człowiekiem nie będą brane pod uwagę, czujne oko badaczy-oprawców spocznie natomiast na wszystkich tych pieskach, które poprzez swe słabości istotnie są podobne do ludzi. Głowę pana wypełnia straszliwa wizja: cięŜarowe auto pełne niezbyt mądrych kundelków, które nie sprostały testowi, jeździ po osiedlu, pilnują go biolodzy w ohydnych kitlach, za kierownicą siedzi naczelny biolog o wyglądzie płatnego zabójcy, juŜ podjeŜdŜają, juŜ stoją pod domem, wchodzą do ogrodu, podchodzą do Brysia i kaŜą mu wypełnić test... i nagły szloch wydobywa się z krtani pana, i zabiera on rozwścieczonemu Brysiowi kaszę gryczaną i pan bierze Brysia w ramiona, i daje mu potrójną porcję kabanosa, łzy się leją, pies się znacząco stuka łapą w czoło, rozpacz i zgrzytanie zębów, Sodoma i Gomora! Sceny takie po lekturze materiału Zwierzęta ustaw nk[ piszą dzieją się w milionach polskich domów. Obrońcy zwierząt z „Gazety Wyborczej", słusznie broniąc zwierząt przed grasującymi po Polsce watahami biologów-sadystów, bezwiednie mącą zarazem zwykłą ludzką miłość, jaka łączy nierasowych panów z nierasowymi zwierzakami. Zwykła ludzka miłość polega bowiem na tym, iŜ kocha się kogoś, kto jest tak miły w dotyku, Ŝe ewentualne jego wady są juŜ niewaŜne. Mam na myśli miłość do piesków — rzecz jasna. PodróŜ sentymentalna Jadę pociągiem do ParyŜa. Jadę do ParyŜa spotkać się z moją ukochaną kobietą. Oddalam się od kraju. Oddalam się od tych pól zielonych. Oddalam się od tych miejsc ojczystych, w których niebawem postawione zostaną urny wyborcze. Oddalam się od tych ścieŜyn wąskich i chodników krzywych, którymi niebawem zaaferowani wyborcy pośpieszą do lokali wyborczych. Oddalam się od szemrzących jak Wisła liczebników czarnoleskich, którymi za tydzień z wirtuozerią operować będą członkowie komisji skrutacyjnych. Oddalam się, oddalam. Zajadły wyborca usypia we mnie z goryczą i złością, on nie chce spać, on chce glos zabierać, brać aktywny udział w przedwyborczych festynach, chce śledzić bezpardonową walkę kandydatów o fotel. Uciszam go, usypiam, koję jego nerwy, oderwij się, człowieku, od politycznego zgiełku — mówię doń wyrozumiale, pomyśl o rzeczach naprawdę waŜnych. Popatrz przez okno na zachodnią Europę. Patrzę. On patrzy. Ja patrzę z entuzjazmem podróŜnika. On patrzy ze sceptycyzmem zajadłego wyborcy. Za oknem faktycznie nic ciekawego: zachodnia Europa jak zwykle omdlewa od stabilizacji. Monotonia. Od półwiecza co naj- 125

mniej wszyscy tę przysłowiową obfitość opisują i opisywali. Wszyscy, z Gombrowiczem na czele. I nic tu najwyraźniej nie uległo zmianie. Myśmy komunizm znieśli, a u nich dalej to samo. Zastój — moŜna powiedzieć. Jakkolwiek na nich patrzeć — stoją w miejscu. Wiadomo — kto stoi w miejscu, ten się cofa. Widok istotnie nieruchomy i sielski jak na widokówce. śółtawe światło zachodu, domy i zabudowania, pola symetryczne jak na dziecięcych rysunkach. Oho, ktoś na koniu jedzie przez symetryczne i zielone jak francuska sałata pole. Jakiś człowiek Zachodu konno sobie o zachodzie cwałuje. MoŜe dla relaksu, a moŜe, kto wie, stabilizacja go gniecie i stabilizacją oczadziały konia kaŜe siodłać i gdzie oczy poniosą, w męce strasznej cwałuje co wieczór. MoŜe tak, a moŜe tak, cwał jego analizuję, ale do prawdy nie dochodzę i analizę cwału przerywam, bo i w samym pociągu ruch się jakiś wszczyna. ParyŜ juŜ niedaleko i brygady antyterrorystyczne zaczynają pociąg przeczesywać. Najprzód trzech idzie w podkoszulkach, w szelkach i dŜinsach, idą jak gdyby nigdy nic, tak sobie idą. Za chwilę za nimi dr^H idą, ci juŜ w mundurach i juŜ w Ŝadnym wypadku jak g^H nigdy nic, ale coś, bardzo coś, bez Ŝadnego pozorowania dyskrecji, fundamentalistów wypatrują. Co za szczęście, myślę sobie, Ŝe czego jak czego, ale wyglądu fundamentalisty to ja nie mam. Rysy niewyraźne, podbródek cofnięty, okulary zamglone. Na fundamentalistę nie wyglądam w Ŝadnym wypadku. Ale — niestety, niestety — na kolaborującego z fundamentalistami sprzedawczyka wyglądam, i to bardzo. I bagaŜ mam fundamentalny. A oni fundamentalne bagaŜe bez litości prują. Mój bagaŜ jest fundamentalny, poniewaŜ wiozę w walizce początek traktatu, w którym raz na zawsze wytyczam granicę pomiędzy Ŝyciem a literaturą. „Być moŜe istnieje czysta literatura, z pewnością natomiast nie ma czystej biografii" — tak się ten tekst zaczyna i nie tylko to zdanie jest w nim jak ładunek wybuchowy. ToteŜ nie dziwi mnie, Ŝe zbliŜają się do mnie. Ci w szelkach i podkoszulkach i ci w mundurach otaczają mnie ciasnym kręgiem. I kiedy wiem, Ŝe zaraz polegnę w nierównym boju i wszystko, co mam najświętszego (łącznie z traktatem wyznaczającym granicę między Ŝyciem a literaturą), utracę, kiedy głowę kornie chylę i karku nadstawiam, zajadły wyborca nagle budzi się we mnie. Bierze mnie we władanie i strasznym głosem na otaczających mnie antyfundamentalistów krzyczy: Lechu, va battre Kwachu! Lechu, va battre Kwachu! — i oni, słysząc ten pełen zwierzęcej determinacji ryk, ca va — mówią — ca va, Lechu, ca va, i rozstępują się, i puszczają mnie, i ja spokojnie i zwycięsko na paryski peron (bo pociąg juŜ w ParyŜu stanął) wstępuję i ukochaną moją kobietę, co mnie na paryskim dworcu czeka, w ramiona biorę i oddalam się od całego świata, bo jej boską kruchość czuję i jej narkotyczny zapach wdycham, ona omdlewa z czułości, jej spojrzenie mgła szału miłosnego zasnuwa, i słyszę jej szept zduszony przy uchu, jak Lechu, powiedz, jak Lechu, pyta mnie rzeczowo. 126 Nie być wcale Nie być bokserem to jest nie być wcale Wisława Szymborska Kiedy walka na pięści ci zbrzydła, Poezji rozwiń skrzydła Edmund Niziurski Nie przepadam za boksem, ale silniej jeszcze nie przepadam za przeciwnikami boksu. Wiadomo: kto dzisiaj jest przeciwko Ŝyciu, jutro nie będzie miał nic przeciwko eutanazji. Kto jest dzisiaj przeciwnikiem boksu, jutro będzie przeciwnikiem piłki noŜnej. Od rzemyczka do koniczka m przepowiadam sobie sekwencje popularnych rozumowań nie do obalenia i z uwagą śledzę konsekwencje intelektualne ostatniej walki Andrzeja Gołoty. Mówiąc o

konsekwencjach intelektualnych, mam na myśli rzeczywiste konse* kwencje intelektualne, nie zaś na przykład ryz^^^H metaforykę Adama Michnika brawurowo porównującego* los Polski z losem Andrzeja Gołoty („Gazeta Wyborcza"^ nr 297,1996). Porównywanie Polski z Gołota jest myślowym i metodologicznym nonsensem, poniewaŜ Gołota to jest wielki bokser, który ma wielkie problemy, natomiast Polska to jest średni kraj, który i problemy ma średnie. Po walce z Riddickiem Bowe tak właśnie (wielki bokser z wielkimi problemami) określił Andrzeja Gołotę inny wielki bokser — co prawda nie z tak wielkimi jak Gołota problemami -i George Foreman. I dodał: „Bicie poniŜej pasa staje się dla Andrzeja narkotykiem". OtóŜ jeśli zawierzenie pierwszej części wypowiedzi Foremana jest inspirujące intelektualnie (wielkość zawsze inspiruje), o tyle część druga tej wypowiedzi, objaśniająca fenomen Gołoty w kategoriach uzaleŜnienia, nie zadowala. Takie objaśnienie fenomenu pięściarza, wedle którego wali on przeciwnika w przyrodzenie, poniewaŜ taki ma nałóg i w ogóle jest to silniejsze od niego, razi powierzchowną mechanicznością ujęcia. Jeśli istotnie ma on taki nałóg, to nie naleŜy zadowalać się odpowiedzią, iŜ ma on taki nałóg, ale naleŜy zadać pytanie: dlaczego ma on taki nałóg? Co się z nim dzieje? Co się z nim działo? Co go przywiodło do tego nałogu? Ach, oczywiście, zapewne przywiódł go do tego nałogu jakiś gen, jakiś jeszcze nie wykryty gen ciosu poniŜej pasa, i gen ten, tak jak inne wykryte i nie wykryte geny (gen leworęczności, gen alkoholizmu, gen grafomanii, gen władzy), objaśniając wszystko, niczego nie objaśnia. „Nie boję się Bowe'a, boję się boksu, boks jest straszny" — być moŜe w tym wypowiedzianym jeszcze przed walką zdaniu Andrzeja Gołoty kryje się klucz do ciemności. W kaŜdym razie — jak powiada mój przyjaciel Zbigniew M. — to jest zdanie, które moŜna by pociągnąć. Bo w samej rzeczy — jeśli bokser tej klasy, jeśli człowiek, dla którego boks jest sposobem Ŝycia i samym Ŝyciem po prostu, wyznaje, iŜ boi się boksu, bo boks jest straszny, to co to właściwie oznacza? W planie ogólnym to oznacza recydywę interpretacji uzaleŜnieniowej. Bokser, który wyłącznie boksuje i równocześnie twierdzi, iŜ boi się boksowania, Jest ściśle jak pijak, który wyłącznie pije i zarazem twier- 128 129 dzi, iŜ boi się picia. Tak jak alkohol ma władzę nad alkoholikiem, tak boks ma władzę nad uzaleŜnionym odeń bokserem. A to oznaczą Ŝe nie bokser kieruje boksem, ale boks kieruje bokserem, boks włada bokserem, boks robi z bokserem, co chce. A to oznacza, iŜ boks moŜe teŜ czynić z bokserem coś strasznego, coś straszniejszego niŜ nokaut, coś, czego ten olbrzymi męŜczyzna o sile rozjuszonego bawołu bać się będzie jak dziecko. Co takiego strasznego boks robi z bokserem? Najlapidar-niej rzecz ujmując — boks zmienia boksera. Bokser przed boksem i bokser po boksie to są przewaŜnie dwaj zupełnie róŜni ludzie. Bokser przed boksem jest cały, wypoczęty, wypucowany, napięty, jego spojrzenie jest ostre, słuch doskonały, ruchy zborne, stoi na nogach. Bokser po boksie jest uszkodzony, zmordowany, zakrwawiony, spocony, wzrok ma zamglony i szklisty, łuk brwiowy pęknięty, bębenek w uchu rozerwany na strzępy i jeśli nie leŜy, ledwo stoi na nogach. Zwycięstwo albo poraŜka niewiele tu mają do rzeczy. Jeśli w boksie zawodowym walka trwa przynajmniej kilka rund, potwornej poniewierce fizycznej poddany zostaje i pal^H ny, i zwycięzca. W ciągu mniej więcej trzydziestu minut bokser z człowieka zmienia się w

strzęp człowieka. Intensywna ta metamorfoza fizyczna ma (moŜe mieć) pewne konsekwencje intelektualne. Mianowicie po półgodzinie morderczego mordobicia bokser moŜe podupaść nie tylko fizycznie, on moŜe podupaść takŜe umysłowo. Mówiąc po ludzku, po paru rundach boksu nawet najmądrzejszy bokser zawodowej wagi cięŜkiej ma prawo zgłupieć. MoŜe go ogarnąć nieprzenikniona ciemność albo nieobliczalna purpura. A jeśli w dodatku dany bokser — jak Andrzej Gołota — ma skłonność (nałóg) do tego typu zapaści, mogą go one nachodzić seryjnie. Nieczyste ciosy Andrzeja Gołoty mogą paradoksalnie potwierdzać czystość sportu, bo przecieŜ czystość sportu to jest wyłączne podporządkowanie sportu ludzkiej sile lub słabości. Jeśli zatem było tak, iŜ Gołota musiał zadać kombinację nieczystych ciosów wyłącznie z powodu własnej słabości, krwawa ta walka była rzadkim dziś przykładem sportu czystego. Wzmagające atrakcyjność przedstawionej fabuły domysły, iŜ był to sport nieczysty, iŜ walka została ułoŜona, są — jak wiadomo — powszechne. Istotnie — z dramaturgicznego punktu widzenia przygotowanie, przebieg i wynik walki Bowe-Gołota sprawiać mogą wraŜenie reŜyserskiego majstersztyku. W dodatku główny (obsadzony w roli niesfornego chłopca) aktor powtarzający w finale raz po raz: „Jestem głupi, jestem głupi, jestem głupi", nieodparcie przypomina innego aktora, Hugh Granta, który w metaforycznie podobnej sytuacji (złamanie przepisów, analogiczny rejon wykroczenia, interwencja sędziego) powtarzał raz po raz: „Jestem niegrzeczny, jestem niegrzeczny, jestem niegrzeczny". Prócz tego za faktem, iŜ był to sport inscenizowany, przemawia okoliczność, iŜ w niejako mechaniczny, jakby ręcznie sterowany sposób pozyskana tu została część publiczności. Jest to ta mianowicie część publiczności, która śledzić będzie przebieg następnej walki Gołoty wyłącznie z powodu nadziei, iŜ ten znów sfauluje. PoniewaŜ rozumowanie to niezawodnie prowadzi do wniosku, iŜ w przyszłości Gołota, by nie stracić publiki, będzie musiał przynajmniej od czasu do czasu tłuc przeciwników 130 131 w słabiznę, falsyfikuje się ono (rozumowanie) samo. Wbrew pozorom sport, nawet sport układany, ma sens: moŜe być fałszywy, nie moŜe być pozalogiczny. MoŜliwe jest teŜ wreszcie odczytanie gestu Gołoty jako gestu romantycznego. Oto polski pięściarz, mając w zasięgu rękawicy liczne doczesne dobra, miliony dolarów i światowe tytuły, odrzuca precz wszystkie te przyziemne pokusy, piwa na nie i grzmocąc Murzyna we wstydliwe miejsce, wybiera romantyzm. Jeśliby tak było, Adam Michnik, porównując Polskę z Gołota i kłując nas goryczą tego porównania — miałby rację. Ale tak raczej nie było. Było prościej: „Tłukłem go, tłukłem, a on się nie chciał przewrócić. Poniosły mnie nerwy" — oto jak zreferował przebieg jednej ze swych poprzednich walk Andrzej Gołota — chłopak ze złota. Suknia Claudii Schiffer Świat prawdopodobnie rozpadnie się z powodu sukni Claudii Schiffer. Jak informują agencje, czarna suknia firmy Chanel, którą zaprezentowała niedawno w ParyŜu znana modelka, zostanie zniszczona. Suknia zostanie zniszczona z tego powodu, iŜ projektant ozdobił ją arabskimi napisami obraŜającymi uczucia religijne muzułmanów. Projektant Karl La-gerfeld tłumaczy się, iŜ nie chciał nikogo obrazić. Za wzór posłuŜyły mu

napisy z Taj Mahal w Indiach, o których powiedziano mu, iŜ są poezją miłosną. Tymczasem obecni na pokazie mody dyplomaci indonezyjscy rozpoznali na biuście Claudii Schiffer bynajmniej nie rymy miłosne, ale fragmenty prozy koranicznej oraz znak przypominający kształtem 9 — symbol Boga. Sformułowano oficjalne protesty. WyraŜono ubolewanie. Zapowiedziano egzekucję fatalnej szaty. Sprawa wbrew pozorom jest niesłychanie powaŜna. W nieubłagany sposób unosi się nad nią cień fatwy wydanej na Salmana Rushdiego i choć tym razem nie człowiek ma zginąć, a jedynie jego suknia ma zostać podarta na strzępy — idzie o to samo. Idzie o religijną sprzeczność nie do pogodzenia, nie do pojednania i nie do pojęcia. My, 133 rzecz jasna, moŜemy powiedzieć sobie, Ŝe zapewne nasz dobry Pan Bóg, stwarzając Claudię Schiffer, był kontent ze swego dzieła. A w kaŜdym razie, zachowując niezbędną dozę powątpiewania, zaryzykować moŜemy twierdzenie, iŜ nasz dobry Pan Bóg, stwarzając Claudię Schiffer, nie odczuwał przykrości. Co nasz dobry Pan Bóg powiedziałby, widząc symbol samego siebie na biuście Claudii Schiffer, tego nie wiemy. Zapewne by milczał. Z pewnością nie wydałby nakazu unicestwienia garderoby. Ale musimy teŜ przyjąć do wiadomości, Ŝe nie nasz Bóg, stwarzając Claudię Schiffer, stworzył ją nie po to, by ktokolwiek doznawał jakiejkolwiek przyjemności. Nie nasz Bóg stworzył Claudię Schiffer nie po to, by w blasku jupiterów i w nieskromnym przyodziewku stojąc na podium, pokazywała się ludziom. Nie nasz Bóg stworzył Claudię Schiffer po to, by zasłoniwszy oblicze czadorem, Ŝyła wedle przykazań Proroka. I z całą pewnością nie nasz Bóg, widząc swój znak na biuście tej pięknej niewiernej, ma prawo wpaść w furię, ma prawo uznać nieopatrzny gest nieszczęsnego projektanta mody za bluźnierstwo. Zasada tolerancji nakazuje tu zr^H mienie. PrzecieŜ kłopot ze „sprawą Rushdiego" połeg^H tym, Ŝe nakaz jego zabicia jest nakazem religijnym, zasada tolerancji zaś nakazuje zrozumienie dla nakazów religijnych. A skoro czyjś nakaz religijny jest sprzeczny z moim nakazem religijnym, sytuacja staje się bez wyjścia, poniewaŜ nawet najambitniejszy chrześcijanin nie zmodyfikuje islamu, co więcej, chrześcijanin, który zechciałby modyfikować islam, w nieunikniony sposób przestałby być chrześcijaninem. A skoro sytuacja jest bez wyjścia, jedynym wyjściem jest odwrót od tej sytuacji. I dlatego świat roz- padnie się za sprawą sukni Claudii Schiffer. MoŜe nie tyle się rozpadnie, co na powrót bezpowrotnie się podzieli. JuŜ nigdy więcej Ŝaden projektant nie zechce ozdobić Ŝadnej sukni Ŝadnym dalekowschodnim szlaczkiem. Projektant kobiecych strojów nie musi w końcu znać prozy koranicz-nej. Projektant kobiecych strojów musi znać się na krawiectwie. W obawie, czy ozdabiając suknię, nie naruszyli prozy koranicznej, wszyscy projektanci poczną się w przyszłości ograniczać do rodzimych wzorów. Tłumacze przestaną tłumaczyć ksiąŜki, w których istnieć będą jakiekolwiek muzułmańskie wątki. Dalekowschodnie kuchnie przestaną smakować Europejczykom. Architekci przestaną zdobić budowle być moŜe śmiercionośnym motywem minaretu. PodróŜe staną się zbyt drogie i zbyt ryzykowne. Świat z wolna pogrąŜy się w szlachetnym kulcie lokalnych wartości. Zardzewieją szyny kolejowe, trawa zarośnie autostrady i pasy startowe, piach wypełni kanały morskie. I dopiero po latach, a moŜe po stuleciach, złaknieni przygód Ŝeglarze, pochylając się nad pełnymi białych plam mapami, poczną zastanawiać się, czy aby nie istnieje jakaś krótsza droga do Indii. 134 Genesis striptizu

Według niemieckiego dziennika „Bild" (cytuję za tygodnikiem „Forum", nr 17, 1994) striptiz narodził się w ParyŜu w Moulin Rouge w roku 1894. Nasuwa się pytanie: dlaczego tak późno? Dlaczego na tak prosty wynalazek, jak publiczne zdjęcie odzieŜy, ludzkość wpadła tak późno? I dlaczego ludzkość postanowiła się rozebrać po raz pierwszy akurat w roku 1894? Co wtedy takiego wisiało w powietrzu? Dlaczego striptiz nie narodził się na przykład w renesansie, kiedy — jak wiadomo — nic co obce nie było człowiekowi obce? Dlaczego striptizu nie wymyślili folguj ący sobie jak szaleni Wielcy Romantycy? Czemu sztuka pd^H nego ściągania tuniki nie wywodzi się ze znanych z ro^H sty czasów staroŜytnych? A w epoce kamienia łupanego, czy wtedy na pewno nie było Ŝadnych striptizerek? Co takiego zdarzyło się w roku 1894, Ŝe akurat wtedy ludzkość postanowiła wstąpić na podium i pozbyć się zbytecznych fatałaszków? Włodzimierz Lenin, na przykład, miał w roku 1894 dwadzieścia cztery lata. Czy to miało jakieś znaczenie? Pierwsza striptizerka ludzkości była więc zapewne trochę od Lenina młodsza. Ale za to od Józefa Stalina musiała być starsza, bo Stalin był wtedy nastolatkiem, liczył piętnaście lat zaledwie, Hitler był malutki, miał tylko pięć latek, a Mao Zedong był w czasie pierwszej rozbieranki rocznym dzieckiem o ślicznych skośnych oczkach. Czy ludzkość jakimś psim swędem czuła obecność tej czwórki i postanowiła zdjąć szaty w desperackim i pełnym tragicznej intuicji proteście? MoŜe po prostu u schyłku XIX stulecia ludzkość po raz pierwszy pojęła, Ŝe niebawem będzie bez znaczenia, czy się jest w ubraniu, czy teŜ bez ubrania? A moŜe wynalazek striptizu potwierdza spiskową teorię dziejów? W końcu rok 1894 to jest rok, w którym we Francji (ojczyźnie striptizu) wybucha afera kapitana Dreyfusa, więc nie ma się co dziwić, iŜ zwolennicy tezy, jakoby striptiz był wynalazkiem śydów i masonów, byli wówczas liczni, a i dziś, jak wiadomo, teŜ ich nie brakuje. W roku 1894 urodził się Nikita Chruszczow, ale doprawdy trudno wiązać narodziny tego dziecka z początkami striptizu, choć jak było naprawdę, tego w końcu nikt nie wie. Ukazała się wtedy Księga dŜungli Rudyarda Kiplinga i pod tym względem układanka powoli zaczyna się układać w logiczną całość, bo przecieŜ bohater tej ksiąŜki jest cały czas goły jak święty turecki. Powtarzana tu i ówdzie teza, jakoby pierwsza striptizerka świata była Polką, na razie nie znajduje potwierdzenia w źródłach. Niemniej jednak wątek polski w pierwszym dziejowym striptizie, owszem, jest finezyjnie obecny. W końcu nie kiedy indziej, a wtedy właśnie, w roku 1894, ukazała się druga seria Poezyj Kazimierza Przerwy-Tetma-jera zawierająca nieśmiertelny liryk poczynający się od słów: „Lubię, kiedy kobieta..." Wtedy teŜ na ziemiach polskich ujrzał światło dzienne znany obraz zatytułowany Szał 136 137 Podkowińskiego... Obraz jest tak znany, Ŝe kaŜde dziecko wie, co ten obraz przedstawia. Ten obraz przedstawia striptizerkę jadącą konno. Sprawa jest jasna jak słońce i nikt nam naszych zasług w dziele światowego striptizu nie ujmie. Jak miała na imię pierwsza striptizerka — Sophie? Nicole? Claudine czy teŜ Veronique? Koledzy ją namówili czy teŜ sama chciała? A moŜe szło o jakiś honorowy zakład? A moŜe ta mała diablica była obdarzona niesłychaną intuicją damską i wiedziała, Ŝe juŜ w przyszłym roku uczony pan Roentgen uczyni wynalazek, za sprawą którego ludzkość i tak zostanie doszczętnie prześwietlona? I Ŝe niebawem i tak będzie wszystko widać: nie tylko to, co pod ubraniem, ale i to, co pod skórą, łącznie z wątrobą i trzustką? MoŜe czuła w kościach

zbliŜający się wynalazek kinematografu — epokę gwiazd filmowych coraz bardziej gołych? Wszystko jedno w sumie. Jest rok pański 1894. Nicole, Jacqueline czy teŜ Isabelle wychodzi w paryskim kabarecie na scenę i podrygując niezgrabnie, zaczyna zdejmować rzecz po rzeczy. Myśl, iŜ to, co robi, ma histo^H ne znaczenie, nie przychodzi jej wszakŜe do głowy. Mjjj o haftce, która zacięła się akurat teraz. Jej pierwszy chłopak W wigilijnym numerze „śycia" (1996) w cyklu „Ludzie prezydenta" tekst pt. śona prezydenta, z którego wynika, iŜ Ŝona prezydenta, zanim pokochała prezydenta, kochała innego. Ciekawość kogo? Kto był rywalem Olka? Kogo Olek juŜ wtedy pokonał i wytrwałością oraz dynamizmem zdobył serce Joli? Olek nie był pierwszą miłością Jolanty Konty: Był dla mnie antidotum na poprzednią miłość. Moi koledzy, którzy widzieli, jak cierpię, mówili: słuchaj, daj spokój, są przecieŜ inni męŜczyźni. Ale ja byłam zainteresowana moim chłopakiem, z tym Ŝe on nie mógł jakoś znaleźć sobie miejsca w Ŝyciu. Postawiłam mu ultimatum, Ŝe musi się czymś zająć na powaŜnie, tak abyśmy mogli się pobrać. Ale to się wszystko jakoś rozmywało. Olek z kolei był szalenie wytrwały. Pierwszy chłopak Joli — jeśli pokusić się o jego portret psychologiczny (a wiemy o nim takŜe, iŜ był przystojnym marzycielem, gotowym z Jolą „popłynąć na wyspę, przez cały czas trzymając się za rączki") — był zatem WraŜliwą osobowością, z trudem znajdującą sobie miejsce W Ŝyciu, by nie powiedzieć: nie znajdującą sobie tego miej- 139 sca. Ow zagubiony wraŜliwiec, zapewne z krostami na nosie i z całą pewnością z krostami na duszy zarazem, czymś się zajmował, co wszakŜe nie było zajęciem na tyle powaŜnym, by kobieta mogła z kimś tak odklejonym ryzykować małŜeństwo. Prawdopodobnie dziedziną degenerującą Ŝyciowe sprawności pierwszego chłopaka Joli była literatura. On zapewne bardzo duŜo czytał i niechybnie sam próbował pisać. Do pewnego momentu literackie zainteresowania jej chłopaka nie tylko wszakŜe Joli nie przeszkadzały, ale wręcz Jolę z jej chłopakiem łączyły. Jola bowiem sama takŜe ciekawiła się światem ksiąŜek. Oddajmy głos świadkom tamtych czasów, kolegom Joli z SZSP: Była bardzo otwarta i ciekawa świata. ZaangaŜowa się w SZSP, bo po prostu musiała coś robić — tłum czy jeden z ówczesnych studentów (...) Jednocześn' lubiła poezję. Nie wykluczałbym, Ŝe nawet sama nap sała jakiś wiersz i przeczytała podczas wieczora przy świecach — przypomina sobie inny student. OtóŜ to: Jola interesowała się literaturą, ale w rozsą nych, czyli właściwych granicach, wiedziała, Ŝe czytani a nawet pisanie to moŜe być przyjemny relaks, miła ro rywka, coś co się robi po pracy, czyli coś na niby, co się robi po zrobieniu czegoś naprawdę. Tłumaczyła mu jak dziecku: słuchaj, z pisania wierszy nie wyŜyjesz, moŜesz sobie pisać, ale po pracy, dla przyjemności, i w ogóle to ja cię nie rozumiem, bo przecieŜ nie tylko się pisze dla przyjemności, ale i czyta się dla przyjemności, a ty czytasz tyl- ko te nudziarstwa, w których nie wiadomo, o co chodzi, nic, tylko w koło Mann, Dostojewski, Gombrowicz i Prus. — Nie Prus, ale Proust — mówił on swoim cichym głosem, który z wolna zaczynał doprowadzać ją do pasji. W ogóle wszystko powoli, ale nieubłaganie doprowadzało ją do pasji: jego głos, jego wiersze (bez rymów), jego zamiary, by pisaniem, jak mówił, przekłuć swoje nadmuchane ego.

Niekiedy wszakŜe gasnące uczucie odŜywało, Jola czuła powracający przypływ ciepła, brała swojego chłopaka za rękę i pytała go, czy w tych grubych ksiąŜkach, które on czyta, występują jakieś pary, czy są tam chłopaki i dziewczyny i czy oni chodzą ze sobą. On odpowiadał chętnie i niekiedy było to bardzo przyjemne. Kiedy jej mówi! na przykład, Ŝe u tego Prousta to jest tak, Ŝe jak chłopak chce tam dotknąć dziewczyny, to jej nie dotyka, ale poprawia kwiat przyczepiony do jej sukni, to było dziwne, ale piękne. Ale kiedy zaczynał jej opowiadać o tych gruźlikach, to Jola nie mogła po prostu. I Ŝeby jeszcze coś, ale w sumie nic. óruźliczka poŜycza gruźlikowi ołówek, a on nie wiadomo, czy ten ołówek odda. Jego ta kwestia, czy gruźlik odda ołówek, podniecała do szaleństwa, analizował, dociekał, chichotał. Jola patrzyła, słuchała, czas płynął, aŜ pewnego pięknego dnia przebrała się miarka i wszystko się jakoś rozmyło. Przyszły socjolog Ireneusz Białecki stracił w ten sposób szansę bycia z kobietą, która została bądź co bądź Pierwszą Damą RR No, bo Ŝe to musiał być Ireneusz Białecki, co do tego nie ma dwóch zdań. Kto nie wierzy, niech Przeczyta w 12 (wigilijnym!) numerze „Res Publiki Nowej" (1996) tekst Białeckiego pt. Ironia i styl, czyli o tak 140 141 zwanych nieprzemijających wartościach wielkiej literatury. Tam jest wszystko. Tam jest czarno na białym napisane, jak to autor jako młody człowiek czytał w koło Manna, Dostojewskiego, Gombrowicza i Prousta. Tam jest mowa o krostach na nosie i krostach na duszy, a takŜe o „nadmuchanym i przewraŜliwionym ego, które siedzi w prawie kaŜdym młodym człowieku". Wreszcie — co rozstrzygające — Ireneusz Białecki z do dziś nie zagasłą emocją analizuje wątek ołówka, „srebrnego crayona", który Kławdia Chauchat poŜyczyła Hansowi Castorpowi i który on — oddał? Nie oddał? Tak jest! — Oddał! Jest teŜ wątek kwiatu (katlei) przyczepionego do sukni Odetty, Swann dotyka ka-tlei i nie cofa ręki. Słowem, jest tu za duŜo zbieŜności, by one mogły być przypadkowe. Tekst Białeckiego przeczytałem z podwójną uwagą, po pierwsze ciekaw byłem, jaka jest kondycja intelektualna człowieka, który ma (tragiczną, a moŜe wręcz przeciwnie) świadomość, iŜ Ŝona prezydenta mogłaby być jego Ŝoną, po drugie zaś zestaw lektur, autorów i wątków opisywanych przez byłego chłopaka Joli jest specjalnie mi bliski. Njj^H cej moŜna powiedzieć tak: odejście Joli nie zaszkodziło Białeckiemu, moŜe nawet mu pomogło. W świecie literatury najwyŜszej próby porusza się on z godną pozazdroszczenia swobodą i na pewien sposób dalej młodzieńczą wraŜliwością. Oczywiście bywa i tak, Ŝe z biegiem czasu człowiek pragnie przekazać swe niegdysiejsze fascynacje komu innemu, na przykład młodym pokoleniom, co moŜe niekiedy przybierać formę kłopotliwych dyrektyw pedagogicznych. Tak jak kiedyś Jolę draŜniły odklejone fascynacje Białeckiego, tak i dziś dla młodych pokoleń ten typ wirtu- ozerii stylu jest nieprzystępny. I Białecki to czuje. O ile wszakŜe kiedyś było mu to obojętne (nie chcę włazić w buciorach w cudze Ŝycie intymne, ale tak było: młodemu Białeckiemu było w sumie obojętne, iŜ porzuciła go Jola Kon-ty), o tyle teraz irytuje go to i w irytacji wypada on ze stylu. Subtelna eseistyka przeradza mu się w publicystyczną dydaktykę. Nie kaŜdy młody Polak czytał Prousta - pisze w złości - ale kaŜdy bywał w podobnej sytuacji, kiedy nadchodził ten moment, Ŝe trzeba złapać za kolano, a potem sięgnąć głębiej. Polska, popowstańcza i socjalistyczna zarazem metoda, szeroko kiedyś praktykowana w kręgach

młodej inteligencji, to kupić na taki moment „połówkę", by zagłuszyć trochę damę, ale i siebie moŜe jeszcze bardziej. OtóŜ jedna z lekcji dla młodzieńców, którzy nie przeczytali tych lektur, jest taka: palancie, ty młody polski palancie, zamiast kupować za kaŜdym razem pół litra, kup raz srebrny ołówek--crayon i kiedy przyjdzie ten moment, „podawaj go jej, a jednocześnie przytrzymuj, tak Ŝeby brała go, nie odbierając". OtóŜ to jest rada ryzykowna. Numer z ołówkiem jest, owszem, ciekawy i moŜna spróbować (choć na trzeźwo to jest wykluczone z całą pewnością), ale proponować ten numer akurat tym młodzieńcom, którzy nie czytali wiadomych lektur, a więc za Chiny nie mogą wiedzieć, o co chodzi, to jest, prawdę powiedziawszy, absurd. NaleŜy im raczej zaproponować wpierw lekturę, jeśli nie całości, to Przynajmniej tych najostrzejszych fragmentów, w których 142 143 jest mowa o srebrnym crayon. A poza tym, prawdę p0Wie. dziawszy, i młodzieniec, który w kluczowym momencie wyjmie srebrny ołówek i zacznie go jej podawać, tak Ŝeby brała, nie odbierając, musi się liczyć z tym, iŜ usłyszy: palancie, ty młody polski palancie! Nie da się ukryć, iŜ i Jola, porzucając Irka, wiedziała co czyni. Bywają szczęśliwe rozstania. Arcy-Romans Przeczytałem po raz drugi Miłość w czasach zarazy Mar-ąueza i utwierdziłem się w przekonaniu, iŜ jest to romans wszech czasów. A nawet jeśli nie jest to romans wszech czasów, to jest to bardzo wybitny romans. W kaŜdym razie powieść, powieść jest to bardzo wybitna, a skoro jest to wybitna powieść, jest to teŜ wybitny romans, bo przecieŜ powieść jest pojęciem zasobniejszym od pojęcia „romans". MoŜe nie jest to rzecz tak ambitna i tak głęboka jak poprzednie ksiąŜki Marąueza, ale jest to rzecz niezwykle sprawnie napisana, moŜna nawet powiedzieć, Ŝe jest to utwór składający się z samych sprawności literackich. Marquez jest wirtuozem w Ŝonglowaniu rozmaitymi literackimi zmyłami, odwrotnościami, zaprzeczeniami, asymetriami, nieoczywistościami itd. Widać tę skłonność juŜ w pierwszej scenie ksiąŜki, w której pojawiają się trup 1 doktor, przy czym zaraz się okaŜe, iŜ inaugurujący fabułę frup jest tu trupem bez znaczenia, natomiast podpisujący akt zgonu doktor, choć jeszcze Ŝywy, jest juŜ trupem, i to trupem dla powieści fundamentalnym, choć skądinąd przez większość jej czasu i akcji Ŝyć on będzie z zadowoleniem. " ogóle cały fundamentalny układ romansu jest tu jedną 145 wielką zmylą, bo początkowo wygląda na to, Ŝe prawdziwym romansem będzie historia jej i jego, ale po pewnym czasie okazuje się, Ŝe nici z tego romansu, bo ona wychodzi za mąŜ za drugiego i jeśli nawet nie czyni tego dla pieniędzy, to czyni to przez rozum. Z miłości w kaŜdym razie — w Ŝadnym wypadku. Teraz więc wygląda na to, Ŝe to zawarte z zimnej kalkulacji (i pod złowrogą presją taty) małŜeństwo okaŜe się koszmarem, ale nie (tu Marąuez daje kolejną i, jak zobaczymy, podwójną zmylę), to właśnie małŜeństwo okazuje się prawdziwym romansem, miłość pomiędzy nie kochającymi się małŜonkami wybucha, choć teŜ nie wybucha, a nawet jak wybucha, to w miarę szybko gaśnie, więc i ten małŜeński

romans okazuje się fiaskiem, ale poniewaŜ — jak powiada doktor Juvenal Urbino — warunkiem szczęścia małŜeńskiego nie jest miłość, ale trwałość, trwa ta miłość albo trwa to fiasko przez z górą pięćdziesiąt lat, by na końcu powróciło to, co zapowiadało się na początku, to znaczy ona i on, i ich prawdziwy (choć teŜ oczywiście pod wieloma względami nieszczery) romans. Marąuez ma niesłychany dar zmieniania (Ŝe po^^H coś o piłce noŜnej) rytmu gry, choć narracyjny punkt widzenia jest tu przez cały czas taki sam, zmieniają się narracyjne odległości, raz widać fasadę świata przedstawionego, raz jego tyły, innym znów razem całość. Wszystko, rzecz jasna, zanurzone w nieustannie przemijającym albo nieruchomym czasie; to trudno jest rozstrzygnąć, bo choć na końcu on i ona to para staruszków, są oni zarazem tą samą parą kochanków co na samym początku i choć być moŜe mają przed sobą tygodnie tylko albo miesiące, dalej mają przed sobą całe Ŝycie. Czas zatem tu płynie i nie płynie jednocześnie, co jest zresztą podstawowym atrybutem czasu literackiego, ale Marąuezowi udało się w tym romansie wszech czasów nadzwyczaj skutecznie pokazać, Ŝe czas w gruncie rzeczy nie ima się człowieka, a nie ima się go dlatego, poniewaŜ zawsze ma on przed sobą cale Ŝycie. „Przez całe Ŝycie" — tak brzmi ostatnie zdanie tej ksiąŜki, która jest nie tylko triumfem literatury, jest ona teŜ triumfem Ŝycia właśnie. Czyli literatury. Skoro tak dalekosięŜne efekty, skoro tak efektowne sztuczki wychodzą pisarzowi, to właściwie cóŜ tu mówić o rozwiązaniach bardziej drobiazgowych. Ale przecieŜ budzi absolutny zachwyt taka na przykład koncepcja głównego bohatera, wedle której Florentino Ariza, całe Ŝycie w absolutnej wierności czekający na umiłowaną, jest jednocześnie nieposkromionym kosynierem erotycznym (kłusownikiem — jak powiada Marąuez), przy czym wszystkich swych niezliczonych podbojów dokonuje w tak absolutnie perfekcyjnej dyskrecji, iŜ publicznie cieszy się opinią stroniącego od kobiet, wręcz sprawnego inaczej, od-ludka. Znów czytelnik ma do czynienia z całą sekwencją lustrzanych samozaprzeczeń i asymetrii. A scena, w której po z górą półwieczu ona wreszcie godzi się go przyjąć, on zaś z nieoczekiwanie mało romantycznych powodów musi skrócić randkę do minimum? A dialogi, których zresztą, jak przystało na wysokoprocentową epikę, prawie tu nie ma, w związku z czym bohaterowie jedynie od czasu do czasu wypowiadają głębinne aforyzmy w rodzaju: „Nie jestem bogaczem — jestem biedakiem z forsą, a to nie to samo", co kaŜdemu z nich nadaje pozór głębinnej duchowości. A sama wreszcie główna 146 147 heroina, Fermina Daza? Laura i Beatrycze, Penelopa i Izolda w jednej doskonałej postaci ujęta? PrzecieŜ ta idealna kochanka, jak się jej dobrze przyjrzeć (to znaczy, jak Marąuez zmniejsza dystans narracyjny), okazuje się nadzwyczaj prostolinijną babiną, kopcącą nieustannie papierochy, nie stroniącą od kielicha i o silnych skłonnościach do kwiecistego stylu, co znaczy, Ŝe klnie jak szewc. Dziesiątki jeszcze takich prostych a wyrafinowanych, oczywistych a mistrzowskich efektów literackich tyczących Miłości w czasach zarazy moŜna odnaleźć i wyliczyć, ale zaprzestaję ich dalszego odnajdywania i wyliczania, bo te, które odnalazłem i wyliczyłem, starczą. Starczą mianowicie, by dowodnie pokazać, iŜ w gruncie rzeczy nic one nie znaczą, iŜ o niczym zasadniczym one nie rozstrzygają, starczą, by pokazać, iŜ Marąuez jest pisarzem, którego streszczanie i demonstrowanie jego chwytów technicznych nic prawie nie mówi o

sekrecie jego sztuki. Bo jest tak jak zawsze — duch rozstrzyga, nie litera. Duch opowieści, nie litera literatury. PoniewaŜ zaś duch opowieści jest bytem zbyt powaŜnym, by mówić o nim w felietonie, jeszczj^H wo zachwytu o pracy tłumacza. Myśmy zresztą juŜ w „Tygodniku" dawali wyraz swemu podziwowi dla Carlosa Marrodana Casasa, więc jest to uzupełnienie tylko. OtóŜ tłumaczowi temu zdarzyła się rzecz, która zdarza się tylko największym tłumaczom. Stworzył on mianowicie polszczyznę Marąueza. Dał mu frazę, rytm, ornamentykę. Jeśli idzie o tzw. wierność oryginałowi, nic nie mogę powiedzieć, poniewaŜ po hiszpańsku umiem tylko: Real Madryt. Ale stary banał mówi, Ŝe tłumacz niekoniecznie musi znać język, z którego tłuma- czy, musi natomiast niezbędnie znać język, na który tłumaczy' Kiedy czytam polszczyznę Carlosa Marrodana Casasa, wiem jedno: on nie moŜe znać lepiej hiszpańskiego niŜ polskiego, poniewaŜ nie sposób znać i czuć lepiej jakikolwiek język. 148 Istoty nie z tej ziemi i Słynne powiedzenie Stanisława Dygata, iŜ modelki budzą w nim obrzydzenie, nie wymaga w gruncie rzeczy trywialnych egzegez i dopowiedzeń. Wiadomo, iŜ ciało ludzkie, jeśli wyposaŜyć je w takie atrybuty, jak: absolutna doskonałość, całkowita symetria i pełna harmonia, staje się tworem w zasadzie nieludzkim, lalkowatym, pozorującym człowieczeństwo, ergo odstręczającym. Powszechnie znane są na przykład kontrowersje estetyczne, jakie budzą w społeczeństwie nadmiernie rozwinięci kulturyści. Z modelkami jest w zasadzie tak samo. Bycie modelką, czyli bycie kobietą absolutnie piękną, to jest w gruncie rzeczy zaprzeczanie własnej kobieJ^H Nienaturalna gibkość ruchów, chorobliwie gładka cera, absolutny brak wyściółki tłuszczowej i neurotycznie puszyste włosy, to są bardzo przykre cechy. A dochodzi tu jeszcze rzecz dla modelki niezbędna, dochodzi strój mianowicie. Bo o ile moŜna zgodzić się z tezą, iŜ modelka sama w sobie z racji swej cielesnej doskonałości w zasadzie nie jest człowiekiem (fachowcy z branŜy powiadają, Ŝe jest ona wieszakiem na ubrania), o tyle moŜna by domniemywać, iŜ tym, co modelkę uczłowiecza, jest strój, czyli praca. Praca 150 uczłowiecza człowieka, a pracą modelki jest jej strój właśnie. Ale gdzie tam! Strój modelki w Ŝadnej mierze nie uczłowiecza modelki, strój modelki jest bowiem przewaŜnie jak i ona nieludzki. Jest to zawsze strój o nieludzkim kroju i nieludzkich barwach, uszyty jest albo zespawany z nieludzkich tworzyw, nieludzko jest drogi i bardzo często nieludzko szeleści. Gdy przy wtórze nieludzko głośnej muzyki stado nieludzko pięknych i nieludzko wystylizowanych modelek wybiega na wybieg, normalnemu człowiekowi ciarki przeraŜenia przelatują po plecach. Bo teŜ pokaz mody to nie jest widowisko dla normalnych ludzi. One chodzą tam i z powrotem spręŜystym krokiem tresowanych antylop, człowiek zaś, normalny człowiek, czyli prosty męŜczyzna, ma wyjątkowo ostrą świadomość przepaści, jaka w tym momencie rozchyla się pomiędzy nim a światem. Stąd naturalna i obronna skłonność do rugowania świata modelek w nieludzkie zaświaty. Stąd jakŜe zrozumiała i naturalna skłonność do

ucieczki ze świata modelek i przed światem modelek. MęŜczyźni, generalnie rzecz biorąc, unikają modelek i wiedzą, co czynią, a ci, co nie wiedzą, co czynią, równieŜ mają rację. Ci, co nie wiedzą, co czynią, rejterują gnani podświadomym lękiem, jaki budzi perspektywa obcowania z istotami nie z tej ziemi, ci, co wiedzą, wiedzą, Ŝe prawdziwego, godnego konesera piękna naleŜy szukać nie na pokazach mody, ale wśród okularnic o lekko iksowatych nogach. Tak czy inaczej, modelki skazane są na samotność, a samotność w połączeniu z katorŜniczą gimnastyką, jaką muszą codziennie uprawiać, oraz kilogramami kiełków pszenicznych, jakie muszą trzy razy dziennie spoŜywać, prowadzi 151 nieraz te nieszczęśliwe istoty do desperacji. Znany jest na przykład przypadek stawnej modelki Claudii Schiffer, która zdecydowanie odrzucana przez większość męŜczyzn, nie mogąc snadź dłuŜej znieść samotności, zdecydowała się na upokarzający związek z pewnym iluzjonistą; bo przecieŜ czymŜe innym jak nie upokorzeniem moŜe być dla kobiety związek z facetem zarabiającym na Ŝycie rzekomym połykaniem piłeczek pingpongowych. Sytuacja tej grupy zawodowej (grupy modelek) jest w dodatku bez wyjścia. Jeśli nawet w światowej modzie pojawi się tendencja w jakiś sposób je uczłowieczająca, wyzwalająca je z okowów cielesnej doskonałości, przyzwalająca na jakąś drobną, dajmy na to, ułomność, to przecieŜ i ich przyszłe hipotetyczne ludzkie skazy natychmiast zostaną w nieludzki sposób zabsolutyzowane. Tak jak przysłowiowy pieprzyk Cindy Crawford, który wpierw był kulą u jej nogi, później zaś dodał jej skrzydeł. Być moŜe niebawem pojawią się modelki o lekkim zezie albo nieznacznie niesymetrycznych rysach. Nie znaczy to wszakŜe, Ŝe przestaną one budzić obrzydzenie. II PowyŜsze uwagi przyszły mi do głowy w związku z filmem Roberta Altmana Pret-a-porier. O samym filmie nie piszę, poniewaŜ z pewnością o wiele celniej, z właściwą sobie inteligentną przenikliwością uczyni to na łamach „Tygodnika Powszechnego" Tadeusz Lubelski. Mnie, szaremu widzowi, prostemu męŜczyźnie Ŝal jedynie starych filmów Altmana, takich jak Nashville czy choćby Dzień we-\ sdny, którym najnowsze dzieło mistrza nie dorównuje. Od czasu do czasu widać dawną klasę i dawną drapieŜność wyrazu, ale tylko od czasu do czasu. Pret-a-porter kończy się defiladą całkiem gołych modelek. Nie muszę dowodzić, jak bliska jest mi idea tego typu sceny, i jest mi tym smutniej, Ŝe jest to scena nie tyle słaba (słaba ona z definicji być nie moŜe), ale obnaŜająca nie przemyślaną zasadę filmu. Czy raczej brak zasady. Oczywiście nie domagam się od Altmana znajomości na przykład podstawowego eseju Leszka Kołakowskiego Epistemologia stripteasu. Ale skoro kończy się film wielką galą nagości i skoro jego przesłaniem jest (jak i w innych filmach tego reŜysera) wielkie obnaŜenie ludzkich słabości, to moŜna by kwestie opozycji bycia nagim i bycia odzianym w elementarny sposób chociaŜ przemyśleć. A jeśli nie przemyśleć, to zobaczyć. Problem, o którym mowa, w wyjątkowy wprost sposób kwalifikuje się do bezpośrednich oglądów. OtóŜ opozycja ta (opozycja: goły — ubrany) działa i ma dalekosięŜne konsekwencje intelektualne, jeśli idzie o ludzkość w ogóle, zawodzi natomiast i nie działa w przypadku zawodowej podgrupy modelek. O ile człowiek goły róŜni się od człowieka w ubraniu w sposób zasadniczy, o tyle pomiędzy modelką gołą a ubraną róŜnicy nie ma praktycznie Ŝadnej. Skóra modelki leŜy na modelce w sposób równie harmonijnie nieludzki jak jedwabna sukienka. ToteŜ jeśli w zamiarach reŜysera finał miał być rodzajem estetycznego szoku, zamiary te spaliły na panewce. Modelki powinny kroczyć po wybiegu w słuŜbowych kreacjach, natomiast obserwująca je ludzkość powinna być —

152 153 jak ją Pan Bóg stworzył — goła. Wtedy przynajmniej dość trywialna teza filmu nie byłaby aŜ tak obnaŜona. Na wszelki wypadek pragnę teŜ zaznaczyć, iŜ nie jest moim zamiarem poniŜanie ani wyszydzanie grupy zawodowej modelek. Zdaję sobie sprawę, Ŝe są to osoby cięŜko, w pocie czoła pracujące. Choć jak one to robią, po prawdzie nie wiem. PrzecieŜ są to istoty nie z tego świata, które nie pocą się w ogóle. Biustonosz Konrada W gruncie rzeczy fakt, iŜ pułkownik Kwiatkowski zostaje w końcu ujęty, widzowie przyjmują z niejaką ulgą, chwilami bowiem zanosi się na to, iŜ będzie on jeździł po Polsce do końca, uwolni wszystkich i zmieni bieg historii. Film Kazimierza Kutza rozpoczyna się świetnie, im jednak dalej w las, tym mniej grzybów w barszczu. Kolejne akcje samo-zwańczego wiceministra bezpieki stają się bliźniaczo monotonne. Gdy jego druŜyna — powiedzmy — trzeci raz udaje się za wykonywaną na komendę potrzebą własną, jest to jeszcze śladowo komiczne, za szóstym razem jest to juŜ, niestety, Ŝenujące. Ja wiem, Ŝe poniewaŜ jest to komedia Ŝołniersko-ube-cka, jej humor powinien być Ŝołniersko-ubecki, czyli cięŜki. Stąd naznaczone fizjologią refreny, stąd organem dyskwalifikującym Ŝołnierskie kwalifikacje Zamachowskiego moŜe być jeden tylko organ, stąd wszyscy szeregowi funkcjonariusze w filmie są symetrycznie podobnymi do siebie debilami. W tym sensie — jeśli moŜna tak powiedzieć — Kutz gra na pamięć, z duŜą werwą idzie za ciosem gatunku i wprawnie pokazuje, Ŝe zrobienie w dniu dzisiejszym komedii o niegdysiejszym UB jest w gruncie rzeczy dziecin- 155 nie łatwe. Perspektywa historyczna stała się bowiem tak odległa, iŜ pomiędzy na przykład Robin Hoodem, Czicziko-wem, wojakiem Szwejkiem czy pułkownikiem Kwiatkowskim nie ma w gruncie rzeczy specjalnych róŜnic, upływający czas dokonał typizacji postaci i dokonał jej (jak to czas) w sposób tak nieubłagany, iŜ konieczne staje się w zakończeniu utworu desperackie podkreślenie prawdziwości przedstawianych wydarzeń. Czy naprawdę mogło być tak śmiesznie? OtóŜ przypuszczam, Ŝe mogło być jeszcze śmieszniej. Gubi Kutza rutyna i swoiste gatunkowe łakomstwo, jego komedia za bardzo chce być komedią, stąd na wszelki wypadek (Ŝeby było na pewno śmiesznie) kaŜe on swym bohaterom uparcie odlewać się na poboczu, wypręŜać w groteskowych postawach zasadniczych, lekcewaŜyć jakiekolwiek (istotnie niekonieczne w komedii) prawdopodobieństwa. Oczywiście ogląda się to wszystko przyjemnie, a w ogóle w kontekście krajowej produkcji filmowej daj BoŜe zdrowie, aby wszyscy twórcy byli choć w połowie tacy sprawni, jak autor Peny w koronie. Ale, jak zawsze, Ŝal zmarnowanych moŜliwości. Bo przecieŜ historia o jeŜdŜącym zaraz po wojnie wzdłuŜ i wszerz Polski rzekomym ubeku, który uwalnia akowców i w ogóle czyni sprawiedliwość, to jest temat na arcydzieło, a nie na Ŝołnierską anegdocinę. Być moŜe „prawdziwa historia", leŜąca u podstaw fabuły, paradoksalnie sparaliŜowała twórców filmu, być moŜe noszona w świadomości scenarzysty Jerzego Stefana Stawińskiego historia została zwyczajnie „przenoszona", być moŜe związana

z tym pewna anachroniczność Pułkownika Kwiatkowskiego sprawia, iŜ jest to wyglansowany bibelocik, którego akcja mogłaby się toczyć nie tylko po drugiej, ale po pierwszej i w ogóle po którejkolwiek z wojen. Jeśli o danej epoce moŜna zrobić komedię, to znak nieomylny, iŜ epoka ta w społecznej pamięci obojętnieje, ergo pozwala się fotografować („pozwala się opowiadać") w kaŜdej konwencji estetycznej. PrzecieŜ wtedy — zwłaszcza jeśli jest to „historia prawdziwa" — musiało być „i śmieszno, i straszno", autentyczna groza musiała łączyć się z prawdziwym komizmem, tortura z pieszczotą, płacz ze śmiechem. W filmie Kutza pozostał wyłącznie śmiech, i to mechanicznie skonstruowany śmiech określonego gatunku — Ŝołnierskiej komedii. Ale i to moŜna zrozumieć, moŜe przecieŜ jest i tak, Ŝe skoro opowiadany czas zobojętniał, to najzwyczajniej w świecie nikomu juŜ się nie chce drąŜyć, jak zwykle zresztą w Polsce, skomplikowanej prawdy tego czasu, nikt juŜ nie ma cierpliwości do statecznego wywaŜania proporcji pomiędzy śmiercią a Ŝyciem, grozą a komizmem, prawdą a zmyśleniem. MoŜe to jest paradoksalna oznaka zdrowia psychicznego twórcy, iŜ mając w garści temat na kolejne arcydzieło szkoły polskiej, które przeorałoby umysły i wstrząsnęło sumieniami, zamiast spinać, rozluźnia się on i z wprawą wytrawnego rzemiechy trzaska komedyjkę, w której nawet Moczar jest sympatyczny. Jeśli tak, to jestem za, podpisuję się pod normalniejącym (to znaczy nie szukającym w kaŜdej sytuacji pretekstu do fundamentalnych rozliczeń) Ŝyciem artystycznym, jestem za, a nawet jestem przeciw. Bo jeśli śmiało przełamujemy polski stereotyp i produkujemy lekką komedyjkę o cięŜkich czasach, to obliguje las ta odpowiedzialna, a nawet brawurowa decyzja do spe- 156 157 cjalnej — Ŝe tak powiem — wraŜliwości konstrukcyjnej. Co jest napędem dramaturgicznym Pułkownika Kwiatkowskiego! OtóŜ napędem tym jest miłość, jaką główny bohater postanawia odczuć do głównej bohaterki. Ściślej zaś mówiąc, napędem tym jest biust Renaty Dancewicz, którego widok najpierw skłania Marka Kondrata do bezsilnego w zachwycie płaczu, potem zaś do ojczyzny ratowania. Przy czym, o ile scena podszytego zachwytem i bezradnością płaczu jest świetna, efektowna i prawdziwie śmieszna, o tyle ojczyzny ratowanie staje się coraz to bardziej rozpaczliwe, schematyczne i nudne. Biust Renaty Dancewicz jako siła sprawcza historii to jest pomysł bardzo dobry, tyle Ŝe realizując utwór w myśl tej tezy, Kutz wpada w pułapkę, z której chce programowo umknąć. Produkując mianowicie bezinteresowną komedyjkę dziejącą się w trudnych czasach i wyposaŜając ją w dodatku w erotyczny napęd, wikła on zarazem ten erotyczny napęd w trudne historycznie czasy. Bezinteresowna cielesność spowita zostaje klasycznym woalem martyrologii. Biustonosz, który od czasu do czasu zrzuca z ramion Renata Dancewicz, okazuje się biustonoszem Konrada. (Znawców damskiej garderoby informuję, Ŝe wiadomo mi, iŜ to, co zdejmuje Dancewicz, to nie jest biustonosz, ale koszuli-na, niemniej siła metaforyczna frazy: biustonosz Konrada, jest zbyt efektowna, by z niej rezygnować, w końcu co heroina zrzuca z siebie, to zrzuca, grunt, Ŝe zrzuca). Szlachetna bowiem skądinąd anachroniczność filmu Kutza polega i na tym, iŜ wraca on do zamierzchłych czasów, kiedy w Polsce pierwszą reakcją polskich bohaterów artystycznych na widok damskiego biustu było zajmowanie się Pol-

ską, nie biustem. PoniewaŜ niepodległość odzyskaliśmy ładnych parę lat temu, powinno wreszcie być na odwrót. A tu, oglądając film Kutza, chciałoby się wręcz krzyknąć za dawnymi poetami: a widząc biust, niechaj wreszcie biust, nie Polskę (i to okupowaną przez zdobrotliwiałych w swym kretynizmie ubeków) zobaczę! Chciałoby się tak krzyknąć, poniewaŜ uwikłany w historię biust bohaterki jest, w przeciwieństwie do opowiadanej z lekka martwawej historii, nieznośnie wprost Ŝywy. W ten sposób film Kutza ocalony teŜ zostaje dzięki pewnym — powiedzmy — nader wyrazistym elementom kunsztu aktorskiego. 158 Zwód tenisisty W najnowszym numerze „Res Publiki Nowej" (nr 7/8,1996) Tomasz Jastrun informuje swych czytelników, iŜ Ŝycie płciowe rozpoczął późno, pierwsza bowiem podjęta przezeń w wieku pięciu lat próba zakończyła się fiaskiem. Było tak, iŜ — jak barwnie opisuje Jastrun — siedział on pod łóŜkiem z Adamem, natomiast „Monika i Agnieszka tańczyły tylko w majteczkach". Pomimo usilnych namów Jastruna („uŜywam argumentu, który mógłby obalać mury") mury nie padły. Dziewczynki nie zgodziły się zapalić światła, a i Adam pozostał nieporuszony. Falstart erotyczny Jastruna nie miał jednak powaŜniejszych konsekwencji. „Nie mam prawa narzekać" — wyznaje autor nie bez dumy i powściągliwie wyznaje, iŜ miewał czterogwiazd-kowe orgazmy „w hotelach kaŜdej kategorii, a takŜe poza nimi". Wyznania Jastruna są przy tym dalekie od biologicznego i przez to odraŜającego ekshibicjonizmu, przeciwnie, są one pełne subtelnej poezji. Wdzięk określenia „cztero-gwiazdkowy orgazm" (zapoŜyczonego przez Jastruna od innego klasyka — Williama Whartona) tak na przykład na wskroś poetycko on objaśnia: Wdzięk tego określenia polega na połączeniu zapachu hotelowego luksusu, wolności podróŜy i Ŝe gwiazdki są nie tylko znakiem hotelu, ale teŜ nieba w sierpniową noc. Dowiadujemy się w ten sposób, iŜ zasłuŜony poeta stanu wojennego, bard ciemnej grudniowej nocy zaznawał uniesień i w sierpniu. W ogóle całość wywodu Jastruna jest silnie naznaczona liryzmem. Oto garść cytatów tycząca jednego tylko wprawdzie, ale za to zasadniczego wątku — miłości mianowicie. Gdyby z gór, które napisano o miłości, moŜna było patrzeć na świat, wydawałby się mały jak jabłko, które jest słodkie. Gdy jednak schodzimy w dół i wbijamy zęby, jabłko bywa twarde i mieszka w nim robak. (...) A jednak gdy mijają dziesięciolecia rozorując nam twarze i nagle patrzymy wstecz, co zostaje? Jedynie chwila czułości podszyta miłością jak futrem zwierzątka, które nadal Ŝyje. Drzewo miłości i uczuć nadal potęŜne, z jego szerokiego pnia wyrasta gruba gałąź o wielu postaciach kochania. Są liczne liście, które jakŜe róŜnie szepczą na wietrze, a czasami nawet krzyczą. Miłość zatem wedle sugestywnego obrazowania Jastruna jest wpierw górami, u podnóŜa których leŜy roba-czywe jabłko, potem jest futrem zwierzątka, które choć juŜ nie ma futra, nadal sobie dzielnie Ŝyje, potem zaś miłość staje się drzewem, z którego wyrasta gruba gałąź, na której rosną liście, które „szepczą na wietrze, a czasami nawet krzyczą". Dla pełnej wizji naleŜy dodać, Ŝe te krzyczą- 160 161

ce liście są z mięsa. „PrzecieŜ miłość to teŜ mięso" — po-intuje swój wizjonerski szał twórczy autor. „Nie przypadkiem na erotyce wykłada się wielu prozaików, u nas prawie wszyscy" — zauwaŜa on w tym miejscu przytomnie i aby uniknąć niebezpieczeństw, nie brnie ślepą uliczką fikcji, ale śmiało nie stroni od jawnego autobiografizmu. Jest przy tym prawdziwym dŜentelmenem i detalicznie opisując swe przygody erotyczne, taktownie nie podaje nazwisk ani adresów swych partnerek. Oto pełna dyskrecji najbardziej religijna scena z Ŝycia erotycznego Tomasza Jastruna. Najbardziej religijna scena z mojego Ŝycia erotycznego. Była bardzo młoda, bardzo wierząca i bardzo ładna. —Jak ty się teraz z tego wyspowiadasz? — zapytałem z nieszczerą troską, patrząc w dół w jej oczy, jakbym zaglądał w zielononiebieskie studnie. W odpowiedzi zasłoniła moje oczy dłonią. Patrzyłem nadal — w jej dłoni nie było ani piekła, ani czyśćca, było ciemno, ciepło, pachniało mlekiem i macierzanką. Nie sposób nie zauwaŜyć, iŜ pięknie zarysowany dramat wierzącej dziewczyny, która wybiera pomiędzy Bogiem a Jastrunem, nie jest tu wolny od pęknięć. Jeśli bowiem w danej sytuacji Jastrun zabierał się do Ŝycia erotycznego równie zręcznie, jak teraz zabiera się do pisania o Ŝyciu erotycznym, moŜna z małym ryzykiem wysunąć tezę, iŜ cały dramat był pozorny, pachnąca macierzanką biedulka zapewne nie miała się w istocie z czego spowiadać. Pełnym kobiecej wyrozumiałości gestem połoŜyła dłoń na oczach Jastruna, co mogło oznaczać: Bądź spokojny, to się często zdarza lirykom. Pozostając przez cały czas w kręgu uniwersalnej tematyki miłosnej, Jastrun nie stroni zarazem od publicystyki i bezlitośnie chłoszcze erotyczne tu i teraz Polaków: Mój pomysł na konkurs, by opisać kobiecy orgazm w „Elle", przyniósł raczej Ŝałosne wyniki, czego zresztą się spodziewałem. A dziewczyny z redakcji bały się, Ŝe przyjdzie wagon z opisami orgazmów. Byłem gotów wejść do tego wagonu. A to, co jest, ledwo się mieści w małej torebce, nie mogę tam nawet wsadzić głowy. Ciśnie się w tym miejscu na usta dramatyczne pytanie: dlaczego Polki zatajają swoje orgazmy przed Jastrunem? Dlaczego Polki nie opisują swych orgazmów Jastrunowi? Dlaczego Polki nie zasypują Jastruna tomami swych orgazmów, a podsuwają mu jedynie pod nos psychoanalityczną torebkę? Odpowiedź jest prosta: Polki nie prezentują Jastrunowi swych orgazmów, poniewaŜ Polki nie mają orgazmów. Gdyby je miały, przedstawiałyby je Jastrunowi bez szemrania. A dlaczego Polki nie mają orgazmów? OtóŜ Polki nie mają orgazmów dlatego, poniewaŜ Polacy są, w przeciwieństwie do Jastruna, mało przystojni, nieciekawi duchowo, fizycznie zaniedbani i nie grają w tenisa. Samce słowiańskie, jak wiadomo, z natury przystojne nie są. A na dodatek niezwykle szybko zaniedbują się, zapuszczają brzuchy, piją, tracą zęby i zdrowie. Jak się więc znajdzie ktoś duchowo ciekawy, to jest fizycznie zniszczony lub psychicznie pobabrany — pisze Jastrun. 162 163 Zbyteczną rzeczą jest podkreślanie w tym miejscu, iŜ sam Jastrun jest inny, jest on mianowicie nie tylko duchowo nie zniszczony, ale i fizycznie ciekawy. Zawdzięcza on to tenisowi, sport ten sublimuje mu się zresztą erotycznie. „Najbardziej dojmujące i dotykalne wizje erotyczne mam podczas gry w tenisa" — wyznaje felietonista „Res Publiki Nowej" i to

jest jeszcze pół biedy, cała bieda robi się wtedy, gdy sport wchodzi Jastrunowi nie tylko na erotykę, ale i na literaturę. Gdy zaś sport wchodzi mu na erotykę i literaturę równocześnie, robi się dramat. Powieść Whartona Spóźnieni kochankowie — pisze Jastrun — ma swoje zalety i pewne wady, ale bez wątpienia zasługuje na złoty medal olimpijskimi erotykę. Opisać romans siedemdziesięciodwuletniej ślepej kobiety z pięćdziesięcioletnim brodatym malarzem, kloszardem, z takim smakiem i przekonująco, Ŝe malarzowi zazdrości się tego romansu — rekord świata — pieje Jastrun. Rozumiem, Ŝe rekord świata Whartona (jak kaŜ* kord) jest do pobicia i jeśli ktoś niebawem opisze roj^H dziewięćdziesięcioletniej zmarłej staruszki z dwoma spara-liŜowanymi brodatymi schizofrenikami i uczyni to tak, iŜ Jastrun będzie staruszce zazdrościł tego romansu — zostanie on (autor dzieła) mistrzem olimpijskim erotyki (zdaniem Jastruna). OtóŜ moŜna, ale po co? Zasada silniej, prędzej, dalej — nie sprawdza się w literaturze. Ona nawet w tenisie się licho sprawdza. I tu, i tu trzeba grać precyzyjnie. Jeśli ktoś pisze: „Gdy Y prowadziła mnie wysoko, ale delikatnie, Ŝe zapomniałem o swoim lęku przestrzeni, nagle spadła moja prawdziwa twarz. Mogła to zobaczyć, bo nastawiona była tylko na moją podróŜ. Natychmiast wsadziłem z powrotem maskę, ale było za późno", otóŜ jeśli ktoś tak pisze, to znaczy jest nieprecyzyjny, ergo nie umie pisać. Człowiekowi nie spada prawdziwa twarz. Człowiekowi spada maska, pod którą widać prawdziwą twarz. Jeśli człowiekowi spada prawdziwa twarz, nie widać pod nią maski, a mózg. Jeśli go widać oczywiście. M Wściekłość Edgara Allana Poe W „Timesie" z 12 września (1996) na pierwszej stronie fotografia Edgara Allana Poe. Podpis pod fotografią: „Poe — tęgi pijak". Obok fotografii tekst, którego autor (Tom Rho-des) z przyjemnością informuje czytelników, iŜ śmierć Edgara Allana Poe była bardziej atrakcyjna, niŜ im się do tej pory wydawało. Do tej pory mianowicie powszechna była opinia, iŜ Poe zapił się na śmierć. Szczegóły i okoliczności zgadzały się niezbicie. 3 października 1849 roku znaleziono półprzytomnego, wijącego się w mękach i bólach pisarza pod tawerną w Baltimore. Cztery dni później zmarł w szpitalu. Zapewne było to delirium tremens, choć bezpośrednią przyczyną śmierci mógł teŜ być wylew krwi do mózgu. Istnieją i inne tego typu dociekania. Jeff Jerome, kustosz domu Po-ego w Baltimore, twierdzi wręcz, iŜ sformułowano w sumie dwadzieścia dwie hipotezy tyczące powodów śmierci Poego — z syfilisem włącznie. śadna jednak z tych hipotez nie jest tak dobra, jak najnowsza hipoteza dra Michaela Beniteza z uniwersytetu w Maryland-City, który twierdzi, iŜ Edgar Allan Poe umarł na wściekliznę. To znaczy w zasadzie nie ma Ŝadnych przekonujących dowodów na to, iŜ 169 istotnie Poe umarł na wściekliznę, nikt nie moŜe z cala pewnością twierdzić, iŜ Poe zmarł na wściekliznę (No one can say conclusively thatPoe died ofrabies), istnieją jedynie (wysnute przez dra Beniteza na podstawie papierów szpitalnych sprzed półtora wieku) niejasne poszlaki, iŜ pewne objawy agonii Poego mogły być zbieŜne ze śmiertelnymi symptomami ofiar wścieklizny. Niektóre świadectwa mówią teŜ, iŜ na sześć miesięcy przed śmiercią Poe unikał alkoholu (Medical records indicate he had avoided alcoholfor six months before his

death), co zapewne teŜ ma być dowodem, iŜ Poe nie zapił się malowniczo, ale jeszcze bardziej malowniczo się wściekł. Pomijam oczywisty fakt, iŜ jeśli ktoś przez parę miesięcy jedynie „unika" alkoholu, to nie znaczy, Ŝe nie dostanie delirium łremens, pomijam ten wątek niezbicie dowodzący medycznej amatorszczyzny słynącej z abstynencji amerykańskiej słuŜby zdrowia, pomijam to, bo nie o to chodzi. Chodzi przecieŜ o to, iŜ wścieklizna Poego nie musi być dobrze uzasadniona naukowo, poniewaŜ jest juŜ ona dobrze uzasadniona literacko. Przypuszczenie, iŜ Edgar Allan Poe udławił się w bajecznym ataku wodowstrętu, nie zaspokaja Ŝadnego głodu wiedzy na temat tej śmierci, przypuszczenie to świetnie zaspokaja natomiast naznaczone harmonią potrzeby estetyczne ludzkości. Domniemanie wścieklizny czyni śmierć Poego oso-bliwszą od literackiej fikcji (...) być moŜe śmierć artysty stała się makabrycznym zwierciadłem jego sztuki (...) niesamowita teoria wścieklizny Poego godna jest jego niesamowitych opowieści — zachłystuje się „Times". Jednym słowem — jest przyjemnie. Jakie Ŝycie, taka śmierć. Jaka literatura, takie Ŝycie, a i śmierć nie lepsza. PoniewaŜ literatura Poego była, jak wiadomo, mroczna, mroczne teŜ było jego Ŝycie i jego śmierć teŜ była bardzo mroczna. Do tej pory śmierć Poego, polegająca na zatruciu alkoholem, a być moŜe i narkotykami, była mroczna, ale — okazuje się — była ona nie dość mroczna. Do tej pory Edgar Allan Poe konał w ataku delirium tremens, osaczony mrowiem fantasmagorycznych i potwornie realnych amerykańskich wiewiórzyc, obecnie dobrze jest estetyczną siłę tego obrazu wzmocnić i dodać, iŜ deliryczne wiewiórzyce, kęs po kęsie zjadające autora Złotego Ŝuka, były wściekłe. Kto widział męki chorego na wściekliznę zwierzęcia, ten wie, iŜ jest to tak atrakcyjny pod względem literackim widok, iŜ moŜna po prostu skichać się z zachwytu. Czy Edgar Allan Poe widział takie zwierzę, nie wiem (nikt nie wie), osobiście w to wątpię, odrzucam bowiem precz nowinki i konserwatywnie sądzę, iŜ Poe umarł na chorobę alkoholową. Dobrze. Poe wpierw pił dla odpręŜenia, potem pił dla wzmoŜenia egzystencji, potem pił, poniewaŜ nie mógł Ŝyć inaczej, potem pił, poniewaŜ alkohol przynosił krótkie chwile ulgi w nie kończącym się koszmarze, potem pil samobójczo, potem alkohol go zabił i autor Zagłady domu Usherów wreszcie osiągnął jaki taki spokój. Został zakopany w piaszczystej baltimorskiej ziemi. Dobrze. Śmierć to jest zawsze jakieś rozwiązanie, być moŜe nawet był obecny w tej śmierci element odwiecznej ulgi, pogodzenia się z tym, a moŜe i z tamtym światem. Spokój. Spokój, lecz, jak się okazuje, nie spokój wieczny, ale spokój 170 171 jedynie na bez mała półtora stulecia. Ściśle po stu czterdziestu siedmiu latach dr Benitez z Marylandu odkopuje grób Poego, podnosi wieko zmurszałej trumny (scena godna twórczości nieboszczyka i zachwytu dziennikarzy z „Ti-mesa") i wpuszcza do tego grobu i do tej trumny wściekłego psa, kota, szczura albo nietoperza. Edgar Allan Poe wstaje z grobu i cały przyjemny horror z dreszczykiem wyświetla się od początku. Edgar Allan Poe zaczyna pić. Wpierw pije dla odpręŜenia. Potem pije dla wzmoŜenia egzystencji. Potem pije, poniewaŜ nie moŜe Ŝyć inaczej. Potem pije, poniewaŜ alkohol przynosi krótkie chwile ulgi w nie kończącym się koszmarze. Potem przestaje pić. Potem pstre zęby wściekłej łasicy przebijają mu skórę na łydce. Potem nic się nie dzieje, rana zabliźnia się ładnie. Ale po jakichś kilku

tygodniach blizna zaczyna boleć, przychodzą duszności i gorączka, mięśnie sztywnieją, stają się nieruchome jak drewno. Poe sięga teŜ wtedy niechybnie po od lat wypróbowany środek znieczulający — znów pije, a raczej daremnie próbuje pić, poniewaŜ szczególny rodzaj paraliŜu unieruchamia przełyk. Ślinotok staje się nieznośny i upokarzający, towarzyszy temu ślinotokowi coraz rozpaczliwsze pragnienie, ale na sam widok wody pisarz dostaje agonalnych drgawek. Jeśli wcześniej nie zostanie poraŜony centralny układ nerwowy (a zostanie poraŜony), Edgar Allan Poe kona z pragnienia. Najgorsze mija. Ulga i Milczenie biorą go wreszcie w swoje posiadanie. Ponownie zostaje zakopany. Będzie teraz miał spokój aŜ do czasu, kiedy za sto pięćdziesiąt, a moŜe juŜ za sto lat kolejny amerykański uczony znowu go odkopie i znowu coś strasznego (coś jeszcze straszniejszego) wpuści mu do trumny. Jak to pisał Witkacy? (Autor ten, jak wiadomo, miał bardzo atrakcyjną pod względem literackim śmierć, potem został odkopany, a potem miał godny swej literatury pogrzeb). OtóŜ jak to pisał Witkacy we wstępie do PoŜegnania jesieni? Babranie się w autorze a propos jego utworu jest niedyskretne, niestosowne, niedŜentelmeńskie. Niestety, kaŜdy moŜe być naraŜony na tego rodzaju świństwa. Jest to bardzo nieprzyjemne. Niestety. Niestety uprawianie literatury to nie jest zajęcie ani stosowne, ani dyskretne, ani dŜentelmeńskie. Uprawianie literatury to jest babranie się w rzeczywistości. A skoro ty w niej się babrzesz, to i ona będzie babrać się w tobie. Ona (rzeczywistość) będzie babrać się w tobie za Ŝycia i po śmierci, być moŜe nawet i po śmierci cię wskrzesi i raz jeszcze pochowa po to, aby pobabrać się lepiej. Babrania nigdy dosyć. Babranie bowiem jest piękne jak literatura. 172 Podświadomość epoki W „Gazecie Wyborczej" (nr 29, 1996) esej Josifa Brodskiego pt. Łupy wojenne w przekładzie Anny Kołyszko. Wielka proza. W tym sensie jego eseje bywały zresztą klasyczne, bliŜsze prozie niŜ krytyce. Niezwykła poezja Brodskiego budziła mój podziw. Kochałem jego prozę. Umiał opisać przedmiot, a umieć opisać przedmiot tak, by przez jego struktury i substancje przebijały się światła stulecia, to jest sedno sztuki. W Łupach wojennych Brodski opisuje puszkę wołowiny i w opisie tej puszki („ciemnoczerwonej o opływowych niczym ekran filmowy brzegach") jest wszystko: wojna, pokój, głód, nasycenie i nienasycenie, Ameryka, Rosja, dzieciństwo, dziecko, matka. Matka otwiera puszkę wołowiny. Patrzyłem z najwyŜszym zdumieniem, jak matka odła-muje kluczyk, odgina metalowy języczek, wsuwa w oczko klucza, po czym obraca wiele razy klucz wokół osi. W eseju Poeta i proza Josif Brodski pisał: Czego uczy prozaika poezja? ZaleŜności cięŜaru właściwego słowa od kontekstu, ogniskowania myśli, po* mijania tego, co samo przez się zrozumiałe, niebezpieczeństw umysłowej egzaltacji. Czego proza uczy poetę? Niewielu rzeczy: doceniania szczegółów, uŜywania kolokwializmów i biurokratyzmów, w sporadycznych przypadkach — techniki kompozycji. Czy pisząc o przedmiotach, Brodski bardziej był poetą, czy bardziej prozaikiem? Jałowe i donikąd prowadzące pytanie. Obracał prozatorską frazą, tak jak obrócić moŜe tylko poeta. Istnieją prozy, które napisać mogą tylko poeci. Przedmiot, o którym poeta pisze wiersz, być moŜe jest przedmiotem bardziej uniwersalnym i symbolicznym od przedmiotu, o którym prozaik pisze stroniczkę prozy, ale zdaje mi się, Ŝe w sensie kulturowym najwięcej wart jest

przedmiot, o którym prozą pisze poeta. Rzecz staje się symboliczna, jej konkret wszakŜe nie doznaje uszczerbku. Opisana w Łupach wojennych puszka wołowiny, a takŜe radio Philips (brązowe, lśniące jak stary but z Ŝółtawą skalą i kocim, bez reszty hipnotyzującym okiem), stojący na leningradzkiej ulicy samochód Renault 2CV, amerykański termos („wnętrze tuby przypominało optyczny mal-strom tworzący nieskończoność"), latarka, kompas, buty i spodnie, wszystkie te przedmioty pod piórem Brodskiego obracały się w symbole stulecia i dalej zarazem są tym, czym były: puszką, radiem, autem, latarką i butami. Rzeczy mówią. Rzeczy mówią o ludziach. Rzeczy mówią o Ŝyciu. Rzeczy mówią o Ŝyciu świadomym i nieświadomym. W mitycznym juŜ W półtora pokoju moŜna znaleźć taki oto inwentarz: 174 175 Rozmaite aparaty fotograficzne mojego ojca, sprzęt do wywoływania negatywów i robienia odbitek, zdjęcia, talerze, porcelana, bielizna, obrusy, pudla z butami (...), narzędzia, baterie, jego stary mundur marynarski, lornetka, albumy rodzinne, poŜółkłe pisma ilustrowane, kapelusze i szale mojej matki, srebrne brzytwy z Solingen, przepalone flesze, jego odznaczenia wojskowe, jej barwne kimona, ich wzajemna korespondencja, lorgnon, wachlarze i inne pamiątki — wszystko to schowane było w czeluściach tych komód, a gdy otworzyło się szufladę, unosił się zapach naftaliny, starej skóry i kurzu. (...) Z perspektywy czasu zaczyna mi się wydawać, Ŝe zawartość tych komód moŜna by porównać do naszej wspólnej podświadomości. Jak zwykle u Brodskiego — bardzo nęcąca formuła. Jeśli j ą przyjąć, to być moŜe puszki, karoserie, buty, latarki, zegarki, zapalniczki i filiŜanki dlatego sprawiają tak narkotyczne wraŜenie, poniewaŜ wiele mówią o podświadomości epoki. Od prawie dwudziestu lat na ścianie w moim pokoju wisi fotografia Andrieja Płatonowa. Lektura Płatonowa była to moja największa literacka emocja, najgłębsze przeŜycie, najsilniejszy — dech zapierający — zachwyt. Przeczytałem wszystko, co wyszło po polsku, próbowałem (z rozmaitym powodzeniem) czytać go w oryginale, kiedyś zupełnie nieosiągalne jego ksiąŜki (Czewengur, Wykop) przywozili mi z Zachodu znajomi, ze starych radzieckich pism („Krasnąja Now'") robiłem w bibliotekach odbitki kserograficzne jego niektórych legendarnych i legendarnie nieosiągalnych opowiadań (Wątpiącego Makara na przykład). Dziesiątki razy przymierzałem się do pisania o Platonowie i nigdy mi się to nie udawało. Nie umiałem odgadnąć zaklęcia, po wypowiedzeniu którego wszystko staje się jasne. Nie potrafiłem nazwać sekretu tego genialnego pisarstwa, nie potrafiłem rozgryźć zatrwaŜającego układu jego frazy. I tak się borykałem z własnym uwielbieniem Płatonowa, a raczej z niemoŜnością nazwania tego uwielbienia, tak się latami całymi mordowałem aŜ do czasu, w którym przeczytałem ksiąŜkę Josifa Brodskiego Śpiew wahadła. Bo w tej ksiąŜce, w eseju Katastrofy w powietrzu, powiedziano o Platonowie wszystko. A więc jest tam przede wszystkim głośno wypowiedziana (jasno napisana) myśl, która mnie nurtowała od dawna, a której ja wypowiedzieć ani napisać nie miałem śmiałości (a gdybym się i ośmielił, wielkiego — delikatnie mówiąc — znaczenia by to nie miało), myśl mianowicie taka, iŜ Andriej Platonów jest pisarzem co najmniej na miarę Kafki, Musila i Prousta, a prawdę (całą prawdę)

powiedziawszy, iŜ jest pisarzem o wiele od wymienionych czcigodnych klasyków większym. Dalej — daje teŜ w swym eseju Brodski taką analizę prozy i frazy Płatonowa, iŜ nic tu juŜ więcej ani odjąć, ani dodać nie moŜna. I jest tam wreszcie na stronie 126 zdanie o fotografii przedstawiającej Płatonowa: „Szczupła twarz, o rysach tak prostych jak wiejski krajobraz, spogląda na nas z fotografii, cierpliwa i jakby gotowa na przyjęcie wszystkiego". PoniewaŜ fotografii Plafonowa jest niewiele, tym bardziej jestem pewien (a i bez tego byłbym pewien), iŜ Brod- 176 177 ski opisuje odbitkę tego samego zdjęcia, które towarzyszy mi od dwudziestu lat. W końcu fotografia jest przedmiotem, a przedmioty są znakami podświadomości. Tak. Josif Brodski znal Plafonowa, wielbił Płatonowa i umiał nazwać sekret sztuki Płatonowa. JuŜ samo to starczy, by Ŝywić doń wiekuisty podziw i trwać w jego kulcie. W kulcie mocniejszym od śmierci. Epistemologia kaca Szanse na to, aby w Polsce podniósł się poziom czytelnictwa, rosną. Na rynku ukazała się kolejna ksiąŜka o kacu. Kraj nasz, jak powszechnie wiadomo, jest krajem ludzi pijących, ergo jest krajem ludzi skacowanych. KaŜdego ranka tysiące ludzi budzą się z zestawem klasycznych dolegliwości. KaŜdego popołudnia tysiące ludzi próbują te dolegliwości uleczyć. Codziennie we wczesnych godzinach nieprzeliczone rzesze piją hektolitry wody mineralnej, coca-coli lub soczku, próbują coś zjeść, strzelają klina, rozpuszczają sobie w szklankach musujące tabletki, womitują, jest im źle, idą na piwo, łeb im pęka. Zasada kaca jest taka, Ŝe redukuje on świat do samego siebie. Człowieka skacowanego nic poza własnym kacem nie interesuje. Nie interesuje go ani sztuka, ani literatura, ani film. Przestaje go teŜ interesować sport, polityka i telewizja. Człowiek skacowany nie ma Ŝadnych zainteresowań. W globalnej skali społecznej jest to zjawisko powaŜne. KaŜdego mianowicie dnia wznawia w Polsce niepojęte zajęcie zwane Ŝyciem kilkaset tysięcy, a moŜe kilka milionów ludzi pozbawionych jakichkolwiek zainteresowań. Podsunięcie tym ludziom ksiąŜki, która by ich zainteresowała, podsunięcie im mianowicie 179 ksiąŜki o kacu, wydaje się tu celnym rozwiązaniem. KsiąŜka, jak wiadomo, jest największym przyjacielem człowieka skacowanego. Wizje, jakie zaczynają się tu rysować, wręcz zatrwaŜają swym pięknem. Oto człowiek skacowany budzi się i nie leci do lodówki po coś zimnego, ale sięga do etaŜerki po monografię kaca. Kieruje swe kroki nie do piwiarni, ale do — tak jest — czytelni, gdzie od zeszłego tygodnia czekają nań Dzieje kaca. Teoria i praktyka. Raczy się nie aspiryną Bayerowską, ale strofami o kacu pióra licznych w końcu klasyków tego gatunku. Monotonia tematyczna razi tu — to prawda — pewną intelektualną uciąŜliwością, ale przecieŜ nie moŜna wykluczyć, Ŝe stanie się ona wehikułem przenoszącym skacowaną duszę ku innym regionom. Nie moŜna na przykład wykluczyć, Ŝe istnieje człowiek, który zawsze miał kaca, ale nigdy nie miał Ŝadnej ksiąŜki w ręku. Nie moŜna wykluczyć, iŜ człowiek taki, przeczytawszy ksiąŜkę o kacu, zainteresuje się nie tylko światem kaca, ale i światem ksiąŜek. MoŜe istnieją jakieś inne ksiąŜki nie tylko o kacu? — zapyta on

sam siebie. I pójdzie do księgarni lub do biblioteki, i zacznie czytać o jedzeniu, o piciu, o Ŝyciu, o tym i o tamtym świecie i pogrąŜy się w świecie ksiąŜek, i sam zacznie pisać, i zostanie znanym intelektualistą, a wszystko z powodu kiedyś przeczytanej ksiąŜki o kacu. Niestety, dziełko, które mam na myśli — Wszystko o kacu pióra Keitha Floyda (przekład Andrzej Stępień, wydawnictwo Joy) — tak szlachetnej funkcji, zwracającej uwagę skacowanego ku ksiąŜce, ku literaturze, nie spełni. Przeciwnie, awangardowy ten, hermetyczny i całkowicie niezrozumiały utwór umocni człowieka skacowanego w przekonaniu, iŜ świat ksiąŜek jest światem dziwacznym, ekscentrycznym i nie wiadomo czemu słuŜącym. Wlej do szklanki jedną duŜą łyŜkę płynnego miodu i 50 gram teąuili. Zalej tłustym mlekiem, cały czas mieszając. Dodaj trochę pokruszonego lodu i posyp zmieloną gałką muszkatołową. Trzeba mieć dobre samopoczucie, Ŝeby skacowanemu Polakowi polecać taki przepis. Ręce skacowanych Polaków od biedy mogłyby wykonać czynność zwaną mieszaniem, ale na samą myśl o reszcie kac, owszem, minąłby im. Ze śmiechu. Ale teŜ ksiąŜka ta nie jest dla Nas. To znaczy jest dla Nas, ale w innym, niŜ zamierzony, sensie. Wszystko o kacu Keitha Floyda jest utworem, którego nie naleŜy traktować jako poradnika na kaca, ale jako folder etniczno--krajoznawczy, informujący, iŜ istnieją na świecie plemiona, które 150 gram wódki uwaŜają za duŜo, które uwaŜają, Ŝe kac to jest zjawisko, które występuje nazajutrz po wypiciu — cytuję — „kilku piw i dwóch kieliszków przyzwoitego wina" oraz które uwaŜają, Ŝe świetnym daniem regenerującym jest na przykład potrawa zwana kuskus z kurczakiem. Poczytać o tych krajach, owszem, moŜna, ale jechać tam nie ma sensu. Niestety. Po wydaniu kolejnej monografii kociokwiku pióra jakiegoś zachodniego amatora czytelnictwo w Polsce nie wzrośnie. Kac — nie zmaleje. 180 Połtrup Wieniedikta Jerofiejewa Film o Jerofiejewie oglądałem w telewizji po raz drugi, chyba tylko po to, by po raz setny przekonać się, iŜ fotografowanie okolic literatury jest głęboko niemoralną ohydą. Obojętnie, czy fotografuje się okolice klasyka, debiutanta czy grafomana; obojętnie, czy fotografuje się okolice pisarza wyniesionego, czy upadłego; obojętnie, czy fotografuje się okoliczności Ŝycia głodującego w ziemiance poety, czy okoliczności dogorywania mieszkającej w pałacach autorki hollywoodzkich tasiemców — jest to niemoralne. Co mi w gruncie rzeczy z tego, Ŝe oglądam Wieniedikta Jerofiejewa na parę tygodni przed jego śmiercią? Jaką estetyką albo jaką etyką mam się tu sycić? Jakie nauki i satysfakcje mam czerpać z faktu, iŜ dane mi jest oglądać autora Pietuszek w stanie — tak jest — agonalnym? W filmie nie ma wprawdzie sceny umierania Jerofiejewa, ale nie ma tej sceny przez przypadek. Gdyby autor filmu, Paul Pawlikowski, przyjechał do Moskwy cztery tygodnie później, niechybnie doszedłby z kamerą do łoŜa śmierci Jerofiejewa i dałby publiczności mocną scenę jego ostatniego tchnienia. Nie idzie o rytualne piętnowanie bezduszności filmowców, którzy w niestosownych momentach przytykają ka- merę do oka, poniewaŜ przytykanie kamery do oka jest ich odruchem, natręctwem i fachem. To jest banał i powszechnie znana banialuka. Idzie raczej o dość proste uporządkowanie tematów i wątków. OtóŜ jak się robi film o pisarzu, to trzeba robić film o pisarzu, nie zaś o człowieku, który i literaturę, i Ŝycie ma juŜ za sobą. Końcówki Ŝycia konających alkoholików są identyczne bez względu na to, czy byli oni za Ŝycia stolarzami, lekarzami, kloszardami czy pisarzami. Tu

mamy do czynienia z biologiczną końcówką człowieka o nazwisku Je-rofiejew, pisarza Jerofiejewa juŜ nie ma. Plastikowe torby, w których kobieta Jerofiejewa gromadzi jego rękopisy, są juŜ wypełnione. Wszystkie stronice (takŜe ostatnie stronice) są juŜ zapisane. To, co miało być powiedziane, zostało powiedziane. Jerofiejew przecieŜ juŜ nawet nie mówi, jedynie za pomocą jakiegoś makabrycznego wynalazku, prawie przemocą wbijanego w szyję, wydobywa z siebie mechaniczny (pośmiertny) głos. Kamera bierze to z satysfakcją, choć przecieŜ stosowniej by było — jak się ma do czynienia z pisarzem, który juŜ nie moŜe mówić — sfotografować jego milczenie. Byłoby to stosowniejsze od transmitowania jego Ŝałosnych wysiłków, kiedy w upadku swoim próbuje utrzymać jaką taką łączność ze światem za pomocą skrzekliwych protez. Robić film o Jerofiejewie tak, aby przeistaczał się on (film) od czasu do czasu w prostacką agitkę antyalkoholową, to jest krzywda wyrządzona Jero-fiejewowi (bo on nie był jak inni pijacy) i krzywda wyrządzana innym pijakom (bo oni nie byli jak Jerofiejew). Zwłaszcza Ŝe nie tylko wszystko juŜ zostało napisane i powiedziane, wszystko teŜ zostało juŜ wypite. Jerofiejew 182 183 w ostatnich tygodniach Ŝycia pije wyłącznie po to, by nie tyle podtrzymać, co stopniowo wygaszać gasnące funkcje Ŝyciowe, po to, by nie umrzeć w szaleństwie delirium, ale aby umrzeć w miarę cicho, umrzeć, bo o odwrocie ani o Ŝadnym ratunku tu juŜ nie ma mowy. Pawlikowski, absolutnie nieświadom jakichkolwiek tego typu kontekstów, fotografuje to przedśmiertne picie Jerofiejewa, fotografuje gorliwie, cóŜ moŜe być w końcu wspanialszego niŜ sfotografowanie pijącego Jerofiejewa. W ogóle trzeba mieć bezwstydnie dobre samopoczucie sytego bysia z BBC, by pytać konającego autora Nocy Walpurgii o sens jego zmarnowanego Ŝycia. Tyle Ŝe, jak sądzę, i przepytujący, i filmujący konającego pisarza reŜyser nie zauwaŜył, Ŝe ten kona. Brak świadomości to jest zawsze jakieś usprawiedliwienie. Swoją drogą (demagogia, kiedy człowiek ma rację, jest dobra), swoją drogą, jak bardzo trzeba mieć nieudane Ŝycie, by pisać ksiąŜki tak wielkie, jak Moskwa-Pietuszki? A moŜe takŜe: jak bardzo trzeba mieć udane Ŝycie, by robić tak ociekające moralną pornografią filmy, jak Z Moskwy do Pietuszek? Mówi się zawsze, Ŝe zaglądanie sławnym ludziom do łóŜka albo do wanny to jest nieprzyzwoitość. Jaką nieprzy-zwoitością jest zaglądanie ludziom do trumny, do której oni kładą się właśnie! PrzecieŜ ten film o Jerofiejewie, ale jednak bez Jerofiejewa (bez — powiedzmy dobitnie — dogorywającego widma, które kiedyś było Wieniediktem Jero-fiejewem), przecieŜ taki film dający świadectwo miejscom, w których bywał, losom jego utworów, głosom jego przyjaciół — byłby w porządku. Nie miałby oczywiście tej prowokującej siły, jaką jest obecność w nim półtrupa pisarza, ale to jest prowokacja — powtarzam — o pornograficznej proweniencji. Alkoholizm to jest stan ducha, toteŜ fotografowanie upadłej powłoki cielesnej alkoholika jest czystą pornografią właśnie, bo czymŜe jest pornografia, jak nie epatowaniem upadłą cielesnością. Utwory Jerofiejewa referują ten stan ducha (są przy tym wyrafinowanymi konstrukcjami językowymi) i ich wszelkie wizualizacje, na przykład realizacje teatralne (Noc Walpurgii to jest dramat do czytania), są skazane na fiasko, trywializują rzecz, pokazują od zewnątrz zataczających się i bełkoczących facetów, a tu przecieŜ chodzi o ten stan wewnętrznej rozsypki,

przepołowionego ducha i trzeszczących nerwów, którego to stanu chwiejny krok w Ŝaden sposób nie ilustruje nawet. Na chorobę alkoholową moŜna spojrzeć (tak jak na kaŜdą chorobę) jako na figurę Ŝycia. MoŜe nawet trafniej i pełniej: jako na streszczenie Ŝycia. Alkohol w nadmiernych i permanentnych dawkach prowadzi do śmierci, skraca i zabija czas, przyśpiesza i streszcza Ŝycie. Czy bywa i tak, Ŝe niejako po drodze (zanim człowiek od wódy doszczętnie zgagacieje), w trakcie tego przyśpieszanego i intensyfikowanego przez chemię kursu zdarzają się okresy intensywnego rozwoju, szybszego dojrzewania czy teŜ na przykład specjalnych wzlotów artystycznych — tego na dobrą sprawę do końca nie wiadomo. Raczej nie, jeśli tak, to na krótko, Ŝeby nie powiedzieć: na bardzo krótko. Generalnie niech Pan Bóg broni przed Ŝyciową mądrością albo na przykład literackimi umiejętnościami, w jakie by nas miała wyposaŜać gorzała. Krótkotrwała lotność ciała i umysłu, w jaką (w młodym wieku i we wczesnym stadium) wy- 184 185 posaŜa ona człowieka, to jest iluzyjne przenoszenie jej laksujących działań poza granice relaksu, na pracę na pr^_ kład. A jak wiadomo, pracy z relaksem nie ma co mieszać. Jeśli komuś jest przy tej okazji dana dodatkowa świadomość, to jest to świadomość własnej słabości, tragicznej przypadłości, nieuleczalnego nieszczęścia. W przypadku Jerofiejewa taki opis alkoholizmu (alkohol jako substancja permanentnie towarzysząca Ŝyciu) jest, jak się zdaje, mylny. Jerofiejew przez całe Ŝycie tonął w tej substancji, ona nie towarzyszyła jego Ŝyciu, była jego zasadą, metodą i sposobem. Pisał po wódce, a to jest rzadkie nawet wśród często gęsto naduŜywającego trunków bractwa pisarskiego. Jeśli w ogóle znal Ŝycie na trzeźwo, to trzeźwość musiała być dla niego jak choroba (która zresztą mijała prędko). Nie było tu zatem klucza, bo nie było zamka. Ani drogi, ani ścieŜki wiodącej do ocalenia. Pływał w coraz głębszej głębinie, tonął, a w górze kra zamarzała na amen. Gdyby ktoś mu powiedział: ratuj się, bo na koniec będą cię fotografować, a ty będziesz w tak strasznym stanie, Ŝe ciebie, Wienia, juŜ w zasadzie nie będzie — nie wiadomo, czy i to by pomogło. Raczej nie. Pisałem kiedyś o nim, iŜ jego nieuporządkowane Ŝycie, poniewaŜ poddane zostało rygorom sztuki, było Ŝyciem konsekwentnym. Teraz raz jeszcze przytaczam końcówkę tamtych moich tragicznych strof, co je na Jego śmierć ułoŜyłem: Wszyscy byśmy chcieli, by Ŝyl sto lat i by pod koniec pisał pełną harmonii, zgody i wewnętrznego ładu prozę. On od dawna musiał wiedzieć, iŜ to właśnie jest wykluczone zupełnie. Wiedział teŜ, Ŝe w szyderczo komicznym przesłaniu Pietuszek — zobaczyć Kreml i umrzeć — brzmi w gruncie rzeczy najgłębsza rozpacz. 186 Dziecko, księŜyc i butelka „To nie jest jeszcze jedna opowieść o dziejach alkoholika, ale opowieść o człowieku, o jego słabości i sile, o jego małości i wielkości... To, co w niej odnosi się do alkoholu, moŜna zastosować do wszystkich innych chronicznych słabości, w których niewolę popadliśmy. Jest to ksiąŜka o mnie i o tobie, Czytelniku" — powiada w przedmowie do Dziecka i księŜyca ks.

Adam Boniecki. Tak. KsiąŜeczka ojca Duvala (Wydawnictwo KsięŜy Marianów, Warszawa 1995) ma oczywiście — jak kaŜde świadectwo prawdy i duchowego przełomu — pewne znaczenie ogólne, ale ośmielę się twierdzić, iŜ jej pełne znaczenie dostępne jest tylko dla tych czytelników, którzy zaznali piekła nałogu. Bo w ogóle, czytając Dziecko i księŜyc, nie sposób nie pomyśleć, iŜ ojciec Duval dla niealkoholików jest stosunkowo mało łaskawy. „Znaleźć zdrowego, który mówi na temat alkoholu i nie plecie głupstw, to prawie niemoŜliwe" — powiada na stronie 41 i tym samym plasuje całą problematykę w samym sednie zasad AA, które polegają na wzajemnym rozumieniu się i wzajemnym wspieraniu ludzi wtajemniczonych w chorobę alkoholową. Na sobie samym, z perspektywy kilkunastu lat Ŝycia w trzeźwości, ojciec Duval śledzi narodziny, rozwój i wyzwalanie się z choroby alkoholowej. Czym jest alkoholizm? „Jest chorobą, nie wadą. To jest cierpienie, nie przyjemność. To jest niewola, nie ubaw". To są — dodajmy — uwagi poraŜające swą trafnością i prostotą. I nie jest to bynajmniej — na tego rodzaju sugestie ojciec Duval był uczulony z lekka histerycznie — dorabianie patetycznej teorii do alkoholowego wygodnictwa. Nie. Jest to dostrzeŜenie szalenie fundamentalnej kwestii, iŜ dla alkoholika alkohol nigdy nie pełni funkcji rozrywkowych. Dla alkoholika alkohol wpierw jest lekarstwem (zwodniczym), potem zaś trucizną (śmiertelną). „Był w mojej chorobie etap euforii, który mieści się w czasie od roku 1958 do około 1965. Alkohol pomagał mi w jeździe samochodem, w śpiewie, w rozmyślaniu, w modlitwie" — powiada Duval i są to zdania świadczące o jego duchowej wielkości. Bo jezuita, któremu nie wystarcza modlitwa, to moŜe być albo nieporozumienie, albo wielki człowiek. Ojciec Duval był wielkim jezuitą, któremu nie wystarczała modlitwa, stąd niezwykła wraŜliwość na ciśnienie spraw ziemskich, stąd sztuka, stąd śpiew, stąd wreszcie alkohol. Analizując swe alkoholowe początki, Duval notuje: „Baczna uwaga skierowana na ziemię i ucieczka od rzeczywistości — te dwa warunki były spełnione, aby wyjść naprzeciw alkoholowi". „Baczna uwaga skierowana na ziemię" niesłychanie uwiarygodnia Duvala jako osobę duchowną. Zawsze osobiście wydawało mi się, Ŝe osoby duchowne, księŜa na przykład, niekoniecznie muszą się znać na Panu Bogu, koniecznie natomiast powinny się znać na ludziach. A znajomość 188 189 ludzi jest znajomością ich słabości. I jest sztuką rozumienia tych słabości. Ojciec Duval znał się na tych rzeczach, po-niewaŜ w sposób bezwzględny opanował trudną i nieznośną sztukę przyglądania się samemu sobie. I konsekwentnie opowiada w Dziecku i księŜycu, jak niepostrzeŜenie etap alkoholowej euforii przeistaczał się w uzaleŜnienie. (Kiedy następuje ten moment? Kiedy zaczynasz wyrzucać puste butelki. Wszyscy oczywiście wyrzucają puste butelki, ale ty wyrzucasz butelkę natychmiast po jej opróŜnieniu. Zaczyna się gorączkowe zacieranie śladów, takŜe przed samym sobą. Puste flaszki naleŜy wyrzucać, aby nie było widać, iŜ to one — flaszki — objęły juŜ władzę). „Byłem chorym zwierzęciem, które wykopywało sobie dół w lesie cieni" — powiada ojciec Duval, opisując piwniczne fazy swego upadku, potem zaś następują naznaczone fiaskami i recydywami choroby próby trzeźwienia. Po rozlicznych podejściach do rozmaitych

terapii Duval wiąŜe się w końcu z ruchem AA i nie ma wątpliwości, iŜ jest to jedyny sposób ratowania Ŝycia. Nie przychodzi się do AA, by pomagać drugim, sprawić przyjemność Ŝonie, zachować ojca dzieciom, zrobić coś miłego Panu Bogu czy ocalać honor Towarzystwa Jezusowego. Przychodzi się do AA w tym celu, by nie umrzeć. Ani bowiem odwaga, ani rozpacz, ani przymus, ani forsa, ani duma (duma moŜe co najwyŜej pomagać w staranniejszym maskowaniu nałogu), ani inteligencja (inteligencja moŜe co najwyŜej uświadamiać, jak chyŜo biegnie się ku śmierci), ani obietnice dawane Bogu, ani modlitwa nic tu nie pomogą. Tu pomóc mogą jedynie bracia alkoholicy! „Bóg bowiem — powiada Duval — nie pracuje sam, ale posługuje się rękoma ludzi, moich braci". I oczywiście ci wszyscy niealkoholicy, którzy wyobraŜają sobie ruch Anonimowych Alkoholików jako towarzystwo wzajemnej asekuracji, jako spółdzielnię, której przyświeca zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, są w gigantycznym błędzie. Nie. AA to jest po prostu szkoła brutalnego i przez to teŜ ozdrowieńczego egoizmu. Konieczność picia alkoholu była we mnie (w nas) tak silna, Ŝe mogłem ją zwalczać tylko jakąś większą Siłą, bardziej pierwotną, potęŜniejszą: miłością własną. Siła pogańska, zwierzęca, prechrześcijańska, jakkolwiek ją nazwiecie, była jedyną siłą, by mnie powstrzymać od picia. KtóŜ jest autorem tak ryzykownych i bluźnierczych zdań, kto tak powiedział? Tak powiedział ojciec Duval, jezuita. Istotne jest i to, iŜ człowiek ten pojmował nie tylko generalne zasady, ale umiał teŜ dostrzec niedostrzegalne detale. Oto w czasie gdy Duval sam juŜ poświęca się słuŜbie innym alkoholikom, przygarnia pod swój dach pewnego alkoholika z Reims. W nocy tamten głośno kaszle. „To nie jest alkoholik — konstatuje Duval — prawdziwy alkoholik nie naprzykrza się ludziom, alkoholik kaszle cicho". Albo taki nieoczekiwany aforyzm zapisany na stronie 107: „Łaknienie alkoholu ustępuje, gdy się mówi o alkoholu. Niech to zrozumie, kto potrafi". Oczywiście prawdziwie zrozumieć to potrafi tylko alkoholik, niealkoholik raczej nie zro- 190 191 zumie. Oj, nie ma ojciec Duval zrozumienia dla niealkoho-łików, nie ma. Pół biedy, gdy w miarę spokojnie konstatuje, iŜ istnieje świat zdrowych i świat alkoholików i te dwa światy nie mają ze sobą nic wspólnego. Ale nieraz Duval z bliską egzaltacji furią naciera, naciera na zdrowych. Ile milionów umarło, poniewaŜ lęk przed ludzką gadaniną, lęk przed despotycznym osądem zdrowych pozostawiał chorym tylko jedno wyjście: pić, pić, pić i umrzeć — pyta dramatycznie w pewnym miejscu. Na szczęście przed całkowitym zacietrzewieniem i zupełną, wściekłą furią na zdrowych bronią go (nas) przypisywane Markowi Aureliuszowi modlitwy o pogodę ducha. BoŜe, uŜycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego zmienić nie mogę, odwagi, abym zmieniał to, co zmienić mogę, i mądrości, abym odróŜniał jedno od drugiego. PoniewaŜ po przeczytaniu tych słów — i po przeczytaniu całej ksiąŜeczki ojca Duvala — pogoda ducha niechybnie spłynie na nas i niechybnie nauczymy się odróŜniać jedno od drugiego, moŜemy teŜ na koniec i na fatalnych zdrowych spojrzeć łaskawszym okiem.

Powiedzmy zatem tak na zakończenie: to prawda, Ŝe ludzie zdrowi, ci, którzy nigdy nie wpadli w szpony nałogu, są okropni, ale — przynajmniej w systemach demokratycznych — powinni oni jednak być tolerowani. „Chciałem po prostu" Czycz był w gruncie rzeczy łowcą i demaskatorem wszelkich póz, gdyby zobaczył, gdyby przeczytał to zdanie, dołączyłby doń kilka co najmniej załączników osłabiających jego (zdania) pretensjonalność, wzmacniających jego sens. Wpisywał do ksiąŜki dedykację, która w zasadzie była listem, pod tym listem-dedykacją dopisywał następny list prostujący i objaśniający co powyŜej, a na końcu dopisywał „e, głupie to, co tu powyŜej, chciałem po prostu". Nie wierz nikomu to są fragmentami całe serie nie wierzących sobie zdań, zakończonych sugerującymi pozorną niepewność wielokropkami, choć przecieŜ czego jak czego, ale pisarskiej pewności gestu Staszkowi nie brakowało. Pewność ta najprościej w świecie brała się z głębokiego wtajemniczenia w arkana szczerości artystycznej. W gruncie rzeczy moŜna to łatwo wykalkulować — skoro był łowcą i demaskatorem póz, musiał stać po stronie szczerości, i tyle. Gołym okiem widać, jak kombinacje tego typu zdań, „próbujących rozwaŜyć fenomen jedyności Ŝycia i twórczości Stanisława Czycza", mijają się z celem. Był w nim jakiś pierwiastek w stopniu absolutnym wykluczający wszelki fałsz i to, powiedzmy sobie jasno, było bardzo dziwne. Po- 193 mijam juŜ fakt, Ŝe w ogóle literatura to jest dziedzina fałszu i ułudy. W przypadku Czycza wszakŜe istniało dodatkowe i bardzo realne niebezpieczeństwo zaraŜenia się fałszem. On był zawsze bardzo blisko wszelkich językowych skaŜeń, był pilnym słuchaczem wszelkich językowych fałszów, kronikarzem językowych mistyfikacji, językowego kabotyństwa, językowej błazenady. I choć pilnie to wszystko spisywał, choć bardzo wprawnie czynił z tego wszystkiego surowiec swojej absolutnie osobnej prozy, czynił to wszystko z tym rodzajem dystansu, który, jeśli się nie mylę, jest dystansem prawdziwie epickim. MoŜna teŜ powiedzieć, Ŝe choć usłyszał i spisał całe dziesiątki stronic kabo-tyńskich monologów, paradoksalnie nie stworzył postaci Ŝadnego Wielkiego Kabotyna, szyderczy temperament był u niego podszyty wielkim (epickim) współczuciem dla świata. Bo w ogóle moŜna by jeszcze powiedzieć, Ŝe on nie tworzył postaci, on tworzył postaci tak, by wstydliwe i bezceremonialne gesty kreacyjne zataić i powściągnąć. Nie wierz nikomu, nie wierz pisarzom z nadmiernym smakiem i zapałem kreującym swój świat przedstawiony. Czycz zbyt wiele widział cudzysłowów obejmujących kaŜde zdanie, kaŜdy ruch ciała i kaŜdy stan ducha. Widział tych cudzysłowów tyle, iŜ mogło to być dobrym powodem milczenia pisarskiego. Skoro nie moŜna wierzyć nikomu, a sobie zwłaszcza nie moŜna wierzyć, bo przecieŜ człowiek jest jednym wielkim generatorem fałszu, póz i kiczu, lepiej dać sobie spokój i zapaść w milczenie. Ale co robić, kiedy i milczenie widzi się jako ujętą w sekwencję lustrzanych cudzysłowów pozę? Co robić? Podejmować nierówną na ogół, ale zawsze heroiczną walkę. Strategia milczenia (strategia leniwego milczenia) to jest jedna z najhaniebniejszych kart dzisiejszej literatury polskiej. Wy wiecie, kogo mam na myśli, natchnione nieroby piszące po pół linijki rocznie. To was (ludzie pióra!) nie wolno zapytać, nad czym pracujecie, poniewaŜ, jak wiadomo, zapytanie człowieka piszącego „co pisze?" to jest nietakt śmiertelny. Od roku, od lat nie napisałem ani zdania — mówi z najgłębszą satysfakcją jeden z drugim niedojda i rozpościera się w malowniczą pozę, i kaŜe podziwiać własną niemoc. Spójrzcie, jak piękny jestem w

jałowiźnie swojej. Kiedy Staszek Czycz mówił: od roku nie napisałem ani linijki, to było wyznanie absolutnie tragiczne w swej prawdziwości. To była rozpacz oznaczająca, Ŝe w następnym pokoju zapuszczonego mieszkania przy Krupniczej leŜy zostawiony od roku rękopis i Ŝe od roku Czycz próbuje się ratować. Walczył z chorobami, z depresjami, z nieszczęściami, z niemocą. Dziś to brzmi śmiesznie, ale on i z cenzurą walczył. Mam egzemplarz Nie wierz nikomu ze starannie powklejanymi przez autora, uzupełniającymi fragmentami. Wielką wagę przywiązywał do tej ksiąŜki i nawet drobne w niej draśnięcia cenzorskie bolały go mocno. Ale jego w ogóle świat bolał bardzo mocno. Poznałem Go, tak jak wszystkich, na początku lat osiemdziesiątych, przy okazji „NaGłosu" mówionego. Zawsze na lekkim gazie, czytał fragmenty nie wydanej jeszcze powieści, a poniewaŜ potem popijał nadal na zapleczu wyskokowe wypitki, zapobiegawczo przynoszone przezeń w buteleczkach po guajazylu — wziąłem go w pierwszej chwili za członka cechu braci uzaleŜnionych. Ale to był 194 195 psychologiczny lapsus. Czycz i w tym sensie był człowiekiem wolnym, do alkoholu miał stosunek pobłaŜliwy, a nawet, rzec moŜna, pogardliwy, gardził mianowicie krótko-trwałością ulg, jakie przynosi gorzałka. Staszek szukał lekarstwa definitywnego, co, jak wiemy skądinąd, jest utopią. W ostatnich latach niekiedy rozmawiałem z nim przez telefon, nie będę ukrywał, nie we wszystkich tych rozmowach udział mojej świadomości był zupełny. Ale wydaje mi się, Ŝe pamiętam wszystko, charakterystyczną intonację, słowa posiłkowe i dość radykalne oceny bliźnich. Mówi się, Ŝe po pisarzu zostają ksiąŜki. Po Staszku teŜ zostały jego znakomite przecieŜ ksiąŜki. A tu człowiekowi coraz częściej przychodzi taka myśl do głowy, Ŝe ksiąŜki to jest bardzo mało. śe w porównaniu choćby i z rozmową telefoniczną, ksiąŜka to jest bardzo mało. Ale w końcu całe Ŝycie to jest bardzo mało. (Czycz to zdanie powiedziałby dobitniej. A potem i tak machnąłby ręką). Zostawić Krowodrzę Jeśli postaci alkoholika nie kreuje Albert Finney, rola na ogół wypada blado. Alkoholizm musi być uwiarygodniony przez wiek i doświadczenie, jest to dziedzina, w której do zasadniczych wtajemniczeń nie dochodzi się miesiącami, dochodzi się do nich latami, a nawet dziesięcioleciami. W tym sensie pomiędzy alkoholizmem a medycyną zachodzi jeszcze jeden intensywny związek: wiarygodny i przekonywający (tak jak stary doktor) moŜe być tylko stary doświadczony pijak. Nicolas Cage miał więc w filmie Zostawić Las Vegas zadanie tym trudniejsze, poniewaŜ musiał zagrać alkoholika, wprawdzie w stadium schyłkowym, ale w miarę jeszcze średnio-młodego, na tyle w kaŜdym razie pasującego do frapującej Elizabeth Shue, aby historia ta była takŜe, infernalnym, bo infernalnym, ale jednak romansem. I Cage (nie umywając się wszakŜe do Finneya) zagrał na tyle dobrze, Ŝe otrzymał za to dokonanie artystyczne Oscara, a niczego więcej, rzekomo, w świecie filmu otrzymać niepodobna. Wszystko zresztą w tym filmie jest „na tyle dobre", Ŝe w elementarnych kategoriach realistycznych historia ta przekonuje. Czym jest nałogowe picie? Jest jedną z form nieobecności w świecie, ergo moŜe być przygotowaniem do nie-

197 obecności wiekuistej. I jak się zdaje, dobrze zaprawiony w byciu nieobecnym scenarzysta Ben postanawia swym chwilowym nieobecnościom nadać wymiar ostateczny i zapić się na śmierć. Zostawić Las Vegas powinno więc teoretycznie być bezpośrednią transmisją z ostatnich czterech tygodni dogorywania definitywnie zatruwającego się desperata i jest czymś w tym rodzaju, tyle Ŝe dogorywanie odbywa się tu w wersji hollywoodzkiej. Oczywiście jest w pewnym sensie obojętne, czy do delirium łremens dochodzi się drogą spoŜywania bourbona, czy drogą spoŜywania dykty, co innego wszakŜe „zostawić Las Vegas", co innego „zostawić Krowodrzę". Tego typu cywilizacyjnej refleksji nie jesteśmy w stanie w tym miejscu uniknąć i to nie tylko z powodu pamięci o dokumentalnych filmach Marka Piwowskiego, będących prawdziwymi relacjami ze śmierci na Ŝywo. Ani nie tylko z powodu statystycznej wiedzy o konających codziennie w kanałach ciepłowniczych czy wrakach ludzkich, które wypiły o jeden kieliszek bory-go za duŜo. MoŜna oczywiście powiedzieć, Ŝe Las Vegas jest piekłem i Ŝe tak to miejsce, wypełnione trupią poświatą neonów, zostało w filmie sfotografowane. Mimo wszystko wszakŜe jest to miejsce obfitujące w podstawowe udogodnienia dla alkoholików — bary i sklepy czynne są tam non stop, w związku z czym Benowi zaoszczędzone zostają te — jak pisał Jerofiejew — „godziny największej niemocy i hańby, te godziny od świtu do otwarcia sklepów". Ma on teŜ przez cały czas pieniądze na wódkę. Są to wprawdzie jego ostatnie pieniądze, ale i wódka, którą za te pieniądze kupuje, ma być jego wódką ostatnią. Sprzedaje zegarek i sprzedaje samochód, ale oba te przedmioty są to przedmioty wysoce luksusowe i odległość pomiędzy nimi a wynikającą z pijaństwa mizerią i desperacją jest wciąŜ spora. Zabrzmi to banalnie, ale tak jest po prostu: dno pieklą, którego dotyka Ben, wysłane jest dość przyjemnym pluszem. Zwłaszcza Ŝe po tym pluszu stąpa Sera — anioł stróŜ jego pijaństwa. Niestety tylko w ksiąŜkach i na filmach zdarzają się alkoholikom tak upajające finały, w końcu zapewne niejeden zaprzysięgły abstynent gotów byłby się rozpić po to, by choć przez chwilę znaleźć się w przyjaznej bliskości Elizabeth Shue, kreującej rolę prostytutki. Potoczna — jeśli moŜna tak powiedzieć — uroda tej aktorki, o której nie moŜna powiedzieć, Ŝe jest piękna, ale o której trzeba powiedzieć, Ŝe jest ładna (a niczego więcej o kobiecie nie tylko w świecie filmu powiedzieć niepodobna), niesłychanie wzmacnia moralizatorski ton tego w końcu niesłychanie miejscami drastycznego obrazu. I nie idzie o to, iŜ Sera, tak jak to przewaŜnie bywa z ujętymi w artystyczny kontekst prostytutkami, jest czysta i niewinna. (Ladacznice, jak wiadomo, są to osoby o sublimowanej duchowości z powodu całkowitej obojętności dla spraw cielesnych, własne ciało, którym frymarczą, jakby im obojętnieje, a to jest zawsze dobry punkt wyjścia, aby ruszyć ku wzniosłości). „Moi klienci nic o mnie nie wiedzą, nie wiedzą nawet, jak się z nimi kocham" — mówi w pewnym momencie Sera i dodaje jeszcze zgrabne równanie matematyczne: „Godzina mojego ciała równa się trzysta dolarów". ToteŜ związek Sery i Bena, choć niekiedy fotografowany bardzo bezpośrednio, jest z róŜnych zresztą powodów związkiem przewaŜnie platonicznym; w kaŜdym razie nie ma tu mowy o fascynacji cudzym ciałem; jest to raczej etap najtrudniej- 198 199

szy: fascynacje cudzym ciałem zastępuje akceptacja cudzego mięsa. „Masz smaczną krew" — mówi Sera do Bena, łagodząc jego rozmaite przedśmiertne bóle, opatrując rany, które nie zdąŜą się zagoić do pogrzebu. Obecność Sery likwiduje teŜ zasadnicze komponenty delirycznego konania, jakimi są strach i przeraŜenie. Nicolas Cage, owszem, trzęsie się malowniczo, jak na stany predeliryjne przystało, ale nie boi się tak jak trzeba. Pije straszliwymi dawkami, gwarantującymi (bez względu na indywidualne moŜliwości) jak najszybszą nieobecność świata, ale teŜ skarŜy się w pewnym momencie, Ŝe film mu się urwał, co naleŜy uznać za spory błąd dramaturgiczny — Ben musi znajdować się w fazie permanentnych palimpsestów pamięciowych, większość akcji tego filmu toczy się na urwanym filmie — w przeciwnym razie eksponowanie wiarygodności Zostawić Las Vegas nie ma sensu. A jest to obraz bardzo wiarygodny i przez to (moŜe nawet najbardziej przez to), iŜ konsekwentnie pokazuje, w jaki sposób od opuszczającego świat pijaka sam świat się odsuwa. Odsuwają się koledzy i przełoŜeni, przepadają gdzieś (właściwie nie wiadomo gdzie) Ŝona i dziecko, odsuwa się miejsce pracy i trzeba udać się do tego kawałka raju czy piekła, w którym sklepy i bary są wiecznie otwarte. Ale i ten skrawek kurczy się, ziemia ucieka spod stóp, liczba sklepów i lokali, które moŜna odwiedzić, maleje, portierzy i bramkarze strzegą wrót do miejsc zapomnienia, właściciele mieszkań wyrzucają na bruk, świat się kurczy i staje coraz mniejszy, w końcu staje się tak mały jak nieśmiertelna powierzchnia łoŜa śmierci. „Czy jesteś pewien, Ŝe picie to jest dobry sposób na śmierć?" — pyta Sera. „Nie — odpowiada Ben. — Ale z pewnością śmierć jest dobrym sposobem na picie" — mówi z wyrazem tak dramatycznej bezradności w oku, za jaką bez wątpienia naleŜało nagrodzić go Oscarem. 200 mtajp' Czym jest butelka, która nie ocala? Śp. Władysław Machejek często opowiadał budującą historię o wódce, która ocaliła mu Ŝycie. Rzecz działa się zaraz po wojnie. Zaczajeni na Machejka ludzie „Ognia" pokrzepiali się samogonem, Machejek zaś wiedziony błogosławionym alkoholowym głodem nie śpieszy! ku zasadzce. Siedział w nowotarskiej knajpie o wiele dłuŜej niŜ powinien, o wiele dłuŜej niŜ nakazywały obowiązki, dość długo, by ocaleć. Gdy w końcu słuŜbowy willys przejeŜdŜał przez most, na którym miała się odbyć egzekucja (miała zostać wymierzona sprawiedliwość), sytuacja wyglądała w sposób zatrwaŜająco symetryczny. We wnętrzu willysa, na tylnym siedzeniu leŜał pogrąŜony w zabójczym pijackim śnie Władysław Machejek, pod mostem zaś leŜeli pogrąŜeni w na wskroś analogicznej nieprzytomności ludzie „Ognia". ZwaŜmy, iŜ ocalające moce alkoholu działają w tej historii z jednakową skutecznością po obu stronach barykady. Od tego czasu bohater anegdoty nabrał niezbitej pewności, iŜ dłuŜsze niŜ trzeba przebywanie w knajpie jest rzeczą dobrą. Uwierzył i jął gorliwie tę wiarę praktykować; iŜ zamawianie jeszcze jednej pozornie zbytecznej butelki, iŜ wypijanie jeszcze jednego (o jednego za duŜo) kieliszka jest, a w kaŜdym razie moŜe być zbawienne. Zapewne podobnych historii dałoby się opowiedzieć więcej. Rzecz jasna, fabularna statystyka powie, iŜ przewaŜać tu będą historie o fatalnych finałach. Ale w tej mrocznej masie

klasycznych przypowieści o zgubnych skutkach pijaństwa istnieje przecieŜ pełen świetlanych konsolacji margines, zawierający garstkę fabuł, w których motyw nadmiernej dawki nie wiedzie do zguby, wiedzie do ocalenia. Jak w opowieści Machejka: ktoś się upił i nie zdąŜył na własną egzekucję, spóźnił się na katastrofę, przespał — jak epizodyczny pijak w głośnym filmie pod tym tytułem — trzęsienie ziemi. Ale i ten chwalebny, bo pozornie wprost podszyty kłopotliwą tezą, iŜ nadmierne picie jest rzeczą dobrą, statystyczny margines, ma przykre i w gruncie rzeczy deprymujące aspekty. Mowa jest tu wszakŜe cały czas o ocaleniu, i to ocaleniu przypadkowym. Przynosząca ocalenie butelka jest w istocie przypadkowym rekwizytem, takim samym jak klucz nie pasujący do drzwi, za którymi kryje się eksplozja, akcydentalną perypetią, taką samą jak korek uliczny udaremniający dojazd do czołowego zderzenia. Cień zagłady, ku której prowadzi przekraczanie norm, pada i na te rejony. W końcu powiedzmy sobie jasno: ocaleć to nie jest ani sukces, ani zasługa. Ocaleć zaś po pijanemu to juŜ z pewnością nie jest Ŝaden sukces i Ŝadna zasługa. Uczynić coś wielkiego w stanie pijackiego wzlotu — tak — to byłby sukces i to byłaby zasługa, ale statystyka mówi, Ŝe tego rodzaju przypadki są zwyczajnymi wyjątkami potwierdzającymi regułę powszechnej nicości. Tak jak wyjątkami są owi herosowie pracujący, działający, funkcjo- 202 203 nujący, tworzący mimo tego, iŜ piją (dzięki temu, iŜ piją?), wszystko jedno, w kaŜdym razie wszystko, co czynią, czynią ze szklanką whisky w dłoni. Ich łatwe do zliczenia monumentalne postaci wznoszą się wszakŜe nad pobojowiskami alkoholowych ścierw, wraków i trupów — niezliczonych, śpiących i z wolna konających. Nie kaŜdy moŜe pić jak Churchill, poniewaŜ nie kaŜdy jest Churchillem. „Faktem jest — powiada Witkacy — iŜ przy uŜyciu alkoholu da się dokonać w danej chwili czynów, których by się bez uŜycia go w tej właśnie chwili nie dokonało". Ale przecieŜ nie trzeba dodawać, iŜ w niemałej liczbie pijących artystów równieŜ Witkacy był — delikatnie mówiąc — wyjątkowym artystą. Jego prace, wykonywane przy akompaniamencie legendarnych papojek, miały zresztą czysto eksperymentalny charakter. W zdaniu Witkacego równie natomiast istotne jak słowo „alkohol" jest słowo „chwila". To znaczy ewentualne i na wskroś cudzysłowowe mówienie o dobrych stronach alkoholu jest moŜliwe tylko wtedy, gdy da się go (alkohol) utrzymać w ryzach chwilowości. Wtedy ewentualnie moŜna wspomnieć o rekreacyjnych czy nawet twórczych moŜliwościach, jakie mimo wszystko ta substancja zawiera. Naznaczony alkoholem wypoczynek czy teŜ naznaczona alkoholem twórczość muszą mieć aspekt momentalny. A to jest, powiedzmy sobie szczerze, prawie niemoŜliwe. Horacjańskie „chwilo, trwaj" w świadomości człowieka pijącego nadzwyczaj łatwo zostaje przetłumaczone na „flaszko, trwaj". A trwanie flaszki oznacza zarazem likwidację trwania, oznacza likwidację czasu. „Zabija czas — nic innego mu nie pozostało" — tak zaczyna się wiersz Roberta Lowella zatytułowany The Drinker. Alkohol i czas, w parze tych właśnie (skądinąd naznaczonych nieskończonością) pojęć zda się tkwić i sedno problemu, i ewentualne nadzieje na poskromienie Bestii. Jeśli Bestia daje się poskromić późnym wieczorem lub chociaŜby następnego dnia rano, są pewne szanse. W przeciwnym razie przestaje istnieć następny dzień, przestaje istnieć czas, zaczyna się zabijanie czasu, która to czynność sama w sobie śmierć oznacza. W końcu dwa kanoniczne dwudziestowieczne literackie studia alkoholizmu — Pod wulkanem Lowry'ego i Moskwa-

Pietuszki Jerofiejewa o niczym innym, ale o prosto albo meandrycznie zmierzającej ku śmierci zagładzie czasu opowiadają. U Jerofiejewa jest to przecieŜ tak zrobione, Ŝe na dobrą sprawę nie wiadomo, czy tytułowa podróŜ w ogóle się zdarzyła, czy teŜ była majakiem stygnącej świadomości. Jak mawiał Edward Stachura: „Butelka to jest człowiek, z którym moŜna pogadać". Pod warunkiem Ŝe rozmowa będzie krótka. Niestety, długie rozmowy zdają się być naszą narodową przywarą. Sp. Władysław Machejek, ocalawszy dzięki butelce, przez całe późniejsze Ŝycie godzinami gwarzył z butelkami. Zabił go zaś, podczas kolejnej rozmowy, jeden zbyteczny kieliszek wypity na kilka dni przed własnym pogrzebem. 204 Nie odbyte rozmowy Teraz, jak zwykle, jest za późno, Ŝal rzeczy bezpowrotnie minionych, straconych okazji, nie odbytych rozmów, nie wysłuchanych opowieści. A przecieŜ moŜna było — nawet ostatnio — częściej do Niego zachodzić, śmielej zagadywać, pytać, słuchać: kaŜda, nawet najkrótsza rozmowa z Nim to była wymiana jakichś rac inteligencji, dowcipu. Zawsze mówił coś ciekawego, coś inspirującego, właściwie nie musiał nawet wiele mówić, wystarczyło jedno słowo, gest, grymas wykonany w czasie wolnego przemarszu przez redakcję. W ostatnich latach te przemarsze stawały się coraz wolniejsze, coraz trudniejsze, moŜe nawet coraz dramatyczniejsze. Ciało odmawiało posłuszeństwa, ale niezłomny duch przywoływał je do porządku — jest to, jak wiadomo, jedna z podstawowych formuł heroizmu. Z czasem słabnąca fizyczność zaczynała Go trochę oddzielać od świata, być moŜe niektóre nie odbyte z Nim rozmowy brały się po części z tego absurdalnego szacunku dla starości, który polega w gruncie rzeczy na unikaniu człowieka słabnącego. Niejeden raz musiał czuć się bardzo samotny... I teraz, kiedy chcę pisać o Jego samotności, teraz kiedy mam zamiar patetycznie, gorzko i przejmująco roz- wodzić się nad Jego samotnością, słyszę Jego głos, słyszę Go całkiem wyraźnie, i nie jest to Ŝadne przesłyszenie, bo to, co słyszę, moŜe tylko Mieczysław Pszon mówić. — Jakbyś musiał siedzieć w jednym pokoju z Ziutą i Krzysztofem, teŜ byś się czuł samotny, gnoju jeden... Słyszę Go, widzę Go, próbuję Go opisać i wiem, Ŝe jakikolwiek Jego wizerunek wypadnie blado nie tylko dlatego, Ŝe na ogól wizerunki ludzi w porównaniu z samymi ludźmi wypadają blado, ale teŜ dlatego, Ŝe była w Nim pewna cecha nie do opisania. Ciepło, które w Nim było, takie właśnie było: nieopisane. Lekko pochylony, z pozoru surowy i szorstki w obyciu, o ironicznym poczuciu humoru, rugał — zdawać by się mogło — człowieka grubym słowem i nagle... cały jaśniał tym rodzajem uśmiechu, który daje pewność własnego dystansu do świata. Rolę, jaką odgrywał w „Tygodniku Powszechnym", najpełniej chyba oddaje anegdota opowiedziana przez Tischnera w Między panem a plebanem. OtóŜ rozmówcy Tischnera pytają tam, w jaki sposób pisze on swoje doniosłe, nieraz profetyczne teksty, w szczególności zaś, w jaki sposób napisał tak wówczas niesłychany, wstępny artykuł pt. Polska jest ojczyzną, który ukazał się w pierwszym, wznowionym po stanie wojennym numerze „Tygodnika". 9 — Wiecie — opowiada Tischner, — po prostu po szedłem do Pszona i zapytałem: „Mięciu, co mam napi sać?" A on się skrzywił, jak to Pszon, i mówi: „Napisz coś o Polsce". W tej scenie-anegdocie jest cały Pszon albo teŜ jest tu wszystko o Pszonie.

206 207 Jest więc mowa o tym, Ŝe w kluczowych momentach nawet najmądrzejsi szli do Niego po poradę. I jest mowa o tym, Ŝe On umiał im radzić z genialnie poraŜającą i zarazem bardzo pryncypialną prostotą. Tischner nie ma dziś cienia wątpliwości: „To była genialna rada". I jest teŜ mowa o tym, Ŝe Pszon się wtedy — jak to Pszon — skrzywił. Bo On się skrzywił. Za chwilę miał zostać wznowiony „Tygodnik", bez którego nie umiał Ŝyć, ludzie zaczynali pisać teksty, w zamarłej Polsce zaczynało pulsować jakieś słabe tętno prawdziwego Ŝycia, a On się krzywił. Krzywił się i równocześnie wiedział, Ŝe o tej Polsce trzeba pisać. Czyli wychodzi na to (i dobrze wychodzi), Ŝe krzywił się, poniewaŜ wiedział wszystko. Ciekawa rzecz: ci, którzy wiedzą wszystko, przewaŜnie się krzywią. Choć bywa i tak, Ŝe zaraz potem jaśnieją niepojętym i nieopisanym wewnętrznym ciepłem. Rola Pszona w „Tygodniku Powszechnym" polegała i na tym, Ŝe wszystkim nowo przyjętym dziennikarzom udzielał on nominacji. Mogłeś pisać do „Tygodnika", mogłeś być w „Tygodniku", mogłeś mieć etat w „Tygodniku", mogłeś figurować w stopce „Tygodnika", ale dopóki Mieczysław Pszon nie zwrócił się do ciebie per gnoju jeden — nie byłeś w „Tygodniku". Tylko On, ze swoją charyzmą, ze swoją wewnętrzną siłą i ze swoim niebywałym poczuciem humoru mógł wchodzić aŜ na tak wysokie szczeble duchowej swobody... Co tu zresztą gadać. Kochaliśmy Go i On nas kochał. I Ziutę kochał, i Krzysztofo teŜ kochał. Im zresztą teraz musi być naj-straszniej. Bo cała redakcja opustoszała. Ale tego ich wspólnego pokoju bez Niego — wyobrazić sobie nie sposób. Bo w ogóle: jest strasznie. Choćby się nie wiem jak chętnie wierzyło w ciał zmartwychwstanie, Ŝycie jest straszne, a świat przeraźliwy. Przeraźliwy i coraz bardziej pusty. 208 „I to niech wystarczy" i Parafrazując wiersz Jarosława Marka Rymkiewicza o Andrzeju Trzebińskim, tak by moŜna powiedzieć: Stanisław Pyjas umarł nie wiem po co / Ale on wiedział, i to niech wystarczy. Dziś, w niespełna dwadzieścia lat po swej śmierci, kim by był Pyjas, gdyby nie został zabity? MoŜe byłby pisarzem? Eseistą lub prozaikiem? Wybitnym lub przeciętnym? MoŜe byłby działaczem związkowym? Politykiem? Rzecznikiem rządu? Członkiem Unii Wolności albo upe-eru? MoŜe siedziałby — tak jak marzył — w kawiarni na rogu dwu ulic jednego z miast europejskich i rozmyślał o marnościach świata? Albo, zgorzkniały, wróciłby do siebie na prowincję i uczył polskiego, uwielbiany przez uczniów? Kim by był? Nie wiemy. Ale on wiedział i to niech wystarczy. II Kluczowym wątkiem dokumentalnego filmu o okolicznościach śmierci Pyjasa (autorzy: Jerzy Morawski i Krzysztof Krauze, emisja w TV 2 lutego, 1995) jest mo-

nolog byłego ubeka. Ubek najwyraźniej zna szczegóły sprawy, daje wręcz do zrozumienia, Ŝe wie wszystko. Ubek zgodził się mówić z powodów zasadniczych, pragmatycznych, rozrywkowych oraz prestiŜowych. Powody zasadnicze są takie, iŜ ubek wreszcie pragnie wyrzucić z siebie dręczącą go prawdę, doprowadzić, jak mówi, sprawę do finału. Powody pragmatyczne to zapewne, a raczej niewątpliwie, sowita zapłata. Powody rozrywkowe to dwie flaszki wódki stawiane ubekowi, rzecz jasna, przez dziennikarzy. Powody prestiŜowe proste są i jasne. Oto ubek znów na chwilę odzyskuje zwierzchnictwo nad rzeczywistością. On wie więcej i jego wiedza jest waŜna. On wie i to wystarcza. MoŜe powiedzieć, moŜe nie powiedzieć. MoŜe znów (tak jak kiedyś z tymi, których przesłuchiwał) podro-czyć się ze słuchającymi go dziennikarzami uroczą grą niedopowiedzeń, moŜe wpuścić ich w maliny, obiecać, postraszyć. Ubek w dodatku mówi do kamery, więc jego wiedza i władza mają w sobie coś z gwiazdorstwa, choć z jasnych powodów gwiazda ubeka jest ciemna. Widać tylko zarys postaci. Ubek ma takŜe nad dziennikarzami przewagę, rzec moŜna, alkoholową. Ten, który z nim rozmawia, najwyraźniej nie jest w stanie dotrzymać mu kroku. Przykro w gruncie rzeczy słuchać, jak pytania stawiane ubekowi przez dziennikarza raz po raz wpadają w artykulacyjne pasmo samogłoskowe. Na tym zamazanym tle odpowiedzi ubeka brzmią jeśli nie sensowniej, to z pewnością wyraźniej. Swoją drogą, osobliwy błąd warsztatowy. Jak moŜna do pojedynku ze starym gorzelnianym wygą wystawiać młodzika, który po lampce wina odczuwa rozkoszne zawroty głowy? W kaŜdym razie sytuacja ubeka godna jest poza- 210 211 zdroszczenia. Musi być rzeczą nadzwyczaj przyjemną za jednym zamachem pozbyć się upiornych wspomnień i wyrzutów sumienia, zarobić przy tym, napić się przy okazji i znów stać się na chwilę kimś naprawdę waŜnym. III Ubek o śmierci Pyjasa wie wszystko, natomiast o śmierci Pietraszki nic nie wie. Ubek o śmierci Pietraszki nic nie wie, poniewaŜ wtedy gdy koledzy ubeka mordowali Pietraszkę, ubek był na urlopie. Ale rzecz w tym, iŜ o śmierci Pietraszki (ewentualnie jedynego świadka pojmania Pyjasa) w ogóle mało kto wie. Śmierć Pyjasa natychmiast, od pierwszych chwil swego istnienia jęła potęŜnieć, rosnąć, historycznieć i mitycznieć. Śmierć Pietraszki, od początku niezauwaŜalna i prawie anonimowa, jakby stopniowo stawała się coraz bardziej anonimowa i coraz bardziej niezauwaŜalna. Śmierć Pyjasa nabierała Ŝycia, a śmierć Pietraszki umierała śmiercią naturalną. Pyjas stał się postacią historyczną, a Pietraszko pozostał w pamięci ojca i brata. A przecieŜ znamiona zbrodni popełnionej na Pietraszce były bardziej wyraziste, ślady mordu mniej uwaŜnie zatarte, okoliczności zabójstwa bardziej oczywiste. Ale Pyjas zginął jako pierwszy, a Pietraszko jako drugi. Pyjasa zabijano nie wiadomo czemu, a Pietraszkę z prostych powodów: był świadkiem. Ślepa Historia pilnuje takich kolejności. Zdawali się o tym wiedzieć oprawcy Pietraszki, toteŜ nie kłopotali się o szczegóły. Wiedzieli, Ŝe trup Pietraszki odegra tu drugorzędną rolę. Wiedzieli, Ŝe trup Pyjasa będzie waŜniejszy. Wiedzieli i to niech wystarczy. IV

WaŜną, istotną, piękną i szlachetną rzeczą jest to, iŜ są ludzie, którzy dalej domagają się definitywnego wyjaśnienia okoliczności śmierci Stanisława Pyjasa. Jego Przyjaciele dochowujący mu wiernej przyjaźni na cóŜ mogą zasługiwać poza najgłębszym szacunkiem? Ale — niech dobrze mnie zrozumieją — istnieje punkt widzenia, z którego ich szlachetny trud jest zbyteczny. Bo historyczna waga śmierci Pyjasa polegała na tym, Ŝe juŜ wtedy, w godzinie jego śmierci, wszyscy wiedzieli, Ŝe został on zabity. Wszyscy, nie wszyscy. W kaŜdym razie dla całej masy ludzi, dla ludzi Ŝyjących z dala od Krakowa, dla ludzi rozmaitych pokoleń, dla ludzi, którym skrót KOR nic nie mówił, natomiast skrót UB mówił wszystko, było rzeczą jasną, Ŝe doszło do skrytobójstwa. Nie było Ŝadnych dowodów, przeciwnie, tajne słuŜby gorliwie zacierały poszlaki, tuszowały sprawę, umarzały śledztwo, ale to nie zdało się na nic, bo ludzie wiedzieli. Ludzie wiedzieli, iŜ wszechobecna nicość jęła się posuwać do tajnych mordów. Zło wszechobecne, lecz trudno uchwytne, zaczęło się ukazywać w swej piekielnej krasie. Jeszcze nie do pokonania, jęło się wszakŜe nieopatrznie obnaŜać. Czas przyśpiesza! biegu. Ludzie nic nie wiedzieli, Ŝe za kilkanaście lat runie system. Ale wiedzieli, Ŝe Pyjas został zabity. Wiedzieli. I to niech wystarczy. 212 Raport o stanie państwa Kiedy — prędzej czy później — upadnie obecny rząd, jego premier wygłosi gorzkie i przejmujące przemówienie. Przemówienie to, choć gorzkie i przejmujące, będzie zarazem przemówieniem optymistycznym, poniewaŜ będzie w nim mowa o licznych sukcesach przyszłego byłego rządu. Przyszły były rząd będzie bowiem niewątpliwie, jego zdaniem, lepszy od byłego rządu, który był zdania, iŜ był lepszy od poprzedniego. PoniewaŜ kaŜdy następny rząd uwaŜa, iŜ jest lepszy od poprzedniego, naleŜy się dziwić, iŜ w świadomości kolejnych ekip rządowych istnieje opór wobec dokonywania zmian rządu. PrzecieŜ kaŜda zmiana rządu jest zmianą na lepsze, w związku z czym upieranie się rządu przy trwaniu jest wbrew postępowi. MoŜna powiedzieć, iŜ kolejne rządy i kolejni premierzy ulegają wprawdzie w końcu postępowi: oddają władzę, ale czynią to z osobliwie irracjonalnym niesmakiem. Choć i to nieprawda, bo na przykład były premier (dla ułatwienia dodam, Ŝe mam na myśli Waldemara P.) po oddaniu władzy nieoczekiwanie okazuje zadowolenie i dziki wprost luz. Ale tu są dodatkowe powody natury psycholo- gicznej... OtóŜ polityk ów, z racji zdawkowego wypowiadania się przypominający nieco Marilyn Monroe (którą nie bez powodu nazywano milczącą blondynką — Dumb-Blon-de), w trakcie sprawowania władzy znajdował się w stanie permanentnej paniki. Wyraz twarzy Dumb-Blonde Premiera świadczył, iŜ w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy człowiek ów znajdował się w stanie ustawicznego lęku, by lada chwila ktoś (jakaś kontrola albo inna zwierzchność) nie stwierdził, iŜ były premier nie nadaje się na premiera. Stąd odpręŜenie Waldemara P. — w końcu przestał być premierem, poniewaŜ nie nadawał się na premiera, przy czym uwaŜa on, iŜ w czasie kiedy był premierem, nikt nie zauwaŜył, iŜ nie nadaje się na premiera. MoŜna powiedzieć: i pod tym względem misja kolejnego rządu zakończyła się powodzeniem. Natomiast przyszły były premier (dla ułatwienia dodam, iŜ mam na myśli Józefa O.) nie Ŝywi takich obaw, poniewaŜ z władzą jest oswojony aŜ zanadto. To jest nawet powód sporych utrudnień formalnych, poniewaŜ obecny a przyszły były premier jest zarazem byłym marszałkiem, więc aby zostać prawdziwym premierem, to znaczy przeskoczyć z funkcji premiera elekta na funkcję premiera jako takiego, musiał on zrezygnować z funkcji

marszałka, gdyŜ jeśli zostając premierem, byłby dalej marszałkiem, mógłby takŜe (jakby Prezydent, nie daj BoŜe, zaniemógł) zostać prezydentem. A poniewaŜ obecny i przyszły były premier i były marszałek jest zarazem byłym sekretarzem, doszłoby — gdyby tak został on teŜ prezydentem — na ziemiach polskich do kolejnego ciekawego wydarzenia historycznego, polegającego na tym, iŜ zacny Józef O. z Sącza otrzy- 214 215 małby nagle cesarską zgoła władzę i tytulaturę. PoniewaŜ tak się nie stało, rząd Józefa O. czeka to, co nieuniknione Mimo pasma sukcesów, jakimi działalność tego rządu będzie naznaczona, upadnie on niechybnie. Z czego oczywiście naleŜy się radować, poniewaŜ sukcesy kolejnego rządu będą jeszcze większe. „TuŜ za nami spore czyni kroki" Kiedyśmy w czwartkowy wieczór 11 kwietnia roku Pańskiego 1996 oglądali w naszych telewizorach film Krzysztofa Kieślowskiego pt. Biały, jeszcześmy nie wiedzieli, Ŝe nazajutrz, kiedy się obudzimy, długotrwała zima znów da znać o sobie, Ŝe powrócą mrozy i śnieŜyce. Oczywiście — powinniśmy być skromniejsi, powinniśmy być skromni aŜ do granic nieprzyzwoitosci i powinniśmy powiedzieć skromnie, iŜ tego wieczoru, tak jak kaŜdego wieczoru, jeszcześmy nie wiedzieli, czy się rano w ogóle obudzimy. Ale poniewaŜ jest dokładnie na odwrót i myśl, iŜ moŜna się rankiem w ogóle nie obudzić, w ogóle nie przychodzi nam do naszych wiecznie zajętych czym innym głów, postąpiliśmy z właściwą nam — nieśmiertelnym — konsekwencją, obudziliśmy się rankiem, podnieśli z wersalek, podeszli do okien, uchylili zasłon i zaklęli z cicha — na polu znowu było biało. Było zupełnie tak biało jak na przyprószonym śniegiem śmietniku, na którym główny bohater filmu powraca do Ŝycia, powraca do ojczyzny i mówi z ulgą: nareszcie w domu. Jest to niewątpliwie najsłabsza scena tego, w ogóle uchodzącego za najmniej udaną część słynnego tryptyku, filmu. Ale Kieślowski juŜ o tym nie wie, juŜ 217 się nie trapi tym, Ŝe coś mu nie wyszło albo Ŝe kolejny raz nie został zrozumiany, nie wie o tym, Ŝe wiosna, której nie doŜył, ciągle nie nadchodzi. Albo wie tym bardziej, wiedzą nie z tego świata, której domniemane istnienie chyba go dręczyło. Co zmienia śmierć artysty w istnieniu jego dzieł? Pozornie nic nie zmienia, a jeśli zmienia, to zmienia tylko detale. Wiadomo, Ŝe nie będzie juŜ przerabiał swoich utworów, ale przecieŜ gdyby Ŝył i tak by ich nie przerabiał. Nie będzie zmieniał zakończeń i finałów, ale przecieŜ i tak by ich nie zmieniał. Nie będzie objaśniał i komentował swych dzieł i zamiarów twórczych, ale przecieŜ i tak był bardzo powściągliwy w mówieniu. Bardzo poruszający tekst Piotra Mucharskiego Wiara w Tajemnicę („TP", nr 12, 1996) takŜe i dlatego sprawia tak mocne wraŜenie, Ŝe uświadamia prócz jednej, jakŜe w końcu prostej prawdy (iŜ Kieślowski niczego juŜ nie nakręci) i drugą równie prostą prawdę (iŜ Kieślowski niczego juŜ nie objaśni ani nie dopowie). JakŜe by się chciało, aby cytowane przez Mucharskiego sporadyczne wypowiedzi ReŜysera miały swoje ciągi dalsze, jakŜe polskie jest to obecne obracanie się lekcewaŜenia w cześć, w myśl jakŜe zresztą odwiecznie polskiego „wielki, bo nam z oczu zszedł".

RóŜni mądrzy ludzie — Ŝe się tak subtelnie wyraŜę — „na przestrzeni dziejów" próbowali na rozmaite sposoby objaśniać narodową przywarę publiczności polskiej, polegającą z grubsza na tym, iŜ ma ona silną skłonność do bagatelizowania prac swych najwybitniejszych twórców, zwłaszcza za ich Ŝycia. Norwid widział zresztą w tym ce- chę nie tyle polską wyłącznie, ale w ogóle ogólnoświatową tendencję. KaŜdego — takich jak Ty świat nie moŜe Od razu przyjąć na spokojne łoŜe, I nie przyjmował nigdy, jak wiek wiekiem, Bo glina w glinę wtapia się bez przerwy, Gdy sprzeczne ciała zbija się aŜ ćwiekiem Później... lub pierwej. Wydaje się wszakŜe, iŜ w Polsce przywara ta jest szczególnie trwała, objaśniać zaś ją moŜna chyba wyłącznie za pośrednictwem innej narodowej przywary, jaką jest przeświadczenie Polaków o ich nieśmiertelności. To się wprost wyjątkowo zbornie trzyma kupy: polska publiczność bagatelizuje swych Ŝyjących twórców, poniewaŜ: po pierwsze, jest ona (publiczność) przeświadczona o swej nieśmiertelności (w czym zresztą jest sporo racji — w końcu publiczność istnieje zawsze); po drugie zaś, wierzy — ta nieśmiertelna publiczność — w pewien rodzaj nieśmiertelności swych twórców, tzn. istnieje powszechne przeświadczenie, iŜ na oddanie czci i sprawiedliwości zawsze jest czas, co najwyŜej uczyni się to po śmierci trepo-wanego za Ŝycia, dajmy na to, reŜysera, co wypadnie tym szlachetniej, bo przecieŜ czcząc go po śmierci, samą śmierć się uniewaŜni, jego zaś — na podobieństwo nas wszystkich — uczyni nieśmiertelnym. Co tu duŜo gadać, mamy tę nieśmiertelność we krwi, bo przetrzymaliśmy wszystko, przeŜyliśmy potopy, zabory, okupacje, nie było nas, aleśmy byli, a nawet jak nie będzie nas, to będzie las. Pozostaną teŜ po nas nasze dzieła, z którymi nasza wieku- 218 219 ista publiczność będzie sobie radzić albo nie radzić. Tak jak teraz samotnie (juŜ bez Kieślowskiego, który tym się nie turbuje) radzi sobie albo nie radzi z Białym. Oczywiście, pewne fragmenty tego filmu teraz nabierają innych wymiarów, teraz na przykład postać człowieka, który chce przestać Ŝyć, a potem zastrzelony na niby ślepym nabojem chce Ŝyć dalej i czuje się „jak po maturze", teraz ta postać wygląda czy brzmi całkiem inaczej. Ale teŜ dalej pewne fragmenty są niewytłumaczalne i nikt oczywiście (nawet Krzysztof Kieślowski z zaświatów) nie przekona mnie, dlaczego by to miała być historia o równości, a nie o miłości na przykład. PrzecieŜ tam przez cały czas idzie o to, Ŝeby pewna blondynka o niepokojącej urodzie przyjechała i została na zawsze. Nawet jakby ją trzeba było zamknąć (moŜe równieŜ na zawsze) w pudle. Nawet gdyby nad nim miało się zatrzasnąć mniej lub bardziej prawdziwe wieko trumny czy choćby podróŜnego kufra. Mechanicznie i z prostackim okrucieństwem śmierć autora porządkuje sensy jego utworów. Oto w pierwszej chwili jego nieobecności (nim znów przywykniemy do własnej obecności wiecznej), oto przez krótką chwilę moŜe się nam zdawać, Ŝe on nie robił filmów o braterstwie, wolności i równości, ale Ŝe przez cały czas kręcił jeden monotonny i w gruncie rzeczy bardzo krótki film o śmierci. Ona wszak — niech będzie blondynka — „tuŜ za nami spore czyni kroki". Ostatnie chwile Joy Adamson

Śmierć, jak powiadają filozofowie, jest rzeczą absurdalną. Bywają jednak rzeczy absurdalne i absurdalniejsze. Wiadomość o śmierci Joy Adamson została w prasie polskiej rozpowszechniona w kształcie następującym: Joy Adamson, znana ze swych ksiąŜek o lwicy Elzie, zginęła zaatakowana przez lwa w kenijskim rezerwacie dzikich zwierząt, trzysta siedemdziesiąt kilometrów na północ od Nairobi. Siedemdziesięcioletnia pani Adamson wybrała się rankiem na spacer. TuŜ za swym namiotem dostrzegła lwa gotującego się do skoku na bawołu. Zaintrygowana, podeszła kilka kroków i swe zainteresowanie przypłaciła Ŝyciem. Rozsierdzony lew zmienił kierunek ataku. Informacja ta jest absurdalna poprzez swoją naturalność. Brzmi to tak, jakby Karol May zosta! oskalpowany, Joseph Conrad utopił się w morzu, a Henryk Sienkiewicz zginął w czasie potyczki na Dzikich Polach. Pisarka, która przez całe Ŝycie zajmuje się lwami, zostaje w końcu przez te lwy zjedzona. Osobliwa i kolejna wersja związku zgody pomiędzy słowem i czynem. Być moŜe lew, który poŜarł Joy Adamson, wiedział o tym i postanowił uczynić pierwszy krok. Ten lew musiał o tym wiedzieć. 221 O czym Joy Adamson myślała w ostatnich chwilach swego Ŝycia? Oczywiście myślała o lwie, który ją właśnie napoczął. Ściślej — myślała o tym, co ten lew myśli. Co do tego, Ŝe Joy Adamson była przekonana, iŜ lwy myślą, wątpliwości nie moŜna mieć Ŝadnych. Była to osoba, która siedemdziesiąt lat Ŝycia poświęciła uczłowieczaniu lwów. Być moŜe nawet nie było to uczłowieczanie, a odnajdywanie (doszukiwanie się) człowieczeństwa we lwach. MoŜna się z tym nie zgadzać, a nawet moŜna się tym brzydzić. To ustawiczne trzymanie lwów w domu, głaskanie ich po tyłkach, czesanie im grzyw, karmienie ich z miski, zakładanie im kokard, przyuczanie ich do podawania łapy i robienia kupy do specjalnej kuwety z piaskiem — moŜe budzić opór i na przykład mój opór budzi. Nieszczęście polegało jednak na tym, Ŝe w środowisku, w którym Ŝyła Joy Adamson, oporu to nie budziło Ŝadnego, przeciwnie, budziło aplauz. Największe zaś nieszczęście polegało na tym, Ŝe lwy, z którymi Adamson miała do czynienia, takŜe nie sprzeciwiały się (to posłuszeństwo lwów, choć zupełnie przypadkowe, jest trochę jednak podejrzane). Przeświadczenie o człowieczeństwie lwów stawało się zatem coraz, coraz mocniejsze i nie do podwaŜenia. Świat zaczął rozgrywać ze świadomością pisarki partię pozorów, w które ona uwierzyła bezkrytycznie. Człowieczeństwo lwów zaczęło się obiektywizować. Według ksiąŜek Adamson nakręcono seriale, co spowodowało, iŜ opisywany przez nią świat zyskał miliony wyznawców. RóŜnica między człowiekiem a lwem sprowadziła się, zdaniem Adamson, do drugorzędnych kwestii wyglądowych. Sposób myślenia lwa zbliŜył się do sposobu myślenia człowieka. Wieloletnia praktyka sprawiła, iŜ Adamson bez tradu odgadywała, co i o czym myślą jej milusińscy. Dlatego (z powodu tego wszystkiego) lew, który rzucił się na nią, wywołał jej najwyŜsze zdumienie. Dlatego Joy Adamson w ostatniej chwili swego Ŝycia zadała sobie pytanie: dlaczego ten lew nie zachowuje się jak człowiek? Jakie będą konsekwencje makabrycznej śmierci Joy Adamson? KsiąŜki, które napisała, zyskają teraz inny wymiar. Świetlane sylwetki braci-lwów staną się cokolwiek dwuznaczne. Dokumentalność i realistyczność tych ksiąŜek stanieje. ZdroŜeje natomiast ich fikcyjność. Smutny finał biografii zmieni całość tej biografii, zmieni teŜ dzieło. Następcy, naśladowcy i ewentualni wyznawcy poglądów Joy Adamson znajdą się w trudnej sytuacji. Przede wszystkim o wiele trudniej będzie teraz dostać się do kenijskiego rezerwatu dzikich zwierząt. Przepisy ulegną radykalnemu zaostrzeniu, najprawdopodobniej (mogę to ujawnić juŜ teraz) będzie się wydawać specjalne przepustki i zwiększona zostanie liczba bramkarzy. Bramkarz,

który wpuścił do rezerwatu Joy Adamson, zostanie usunięty. Nie zawinił, ale jest pechowy (przynosi pecha). Jeśli komuś zostanie wydane pozwolenie na rozbicie namiotu, będzie to mógł uczynić w miejscach wyłącznie do tego przeznaczonych. Sytuacja, w której ktoś wyjdzie rano z namiotu i zobaczy lwa, więcej nie moŜe się zdarzyć. Sytuacja, w której ktoś rano wyjdzie z namiotu i zobaczy lwa szykującego się do skoku na bawołu, jest wykluczona absolutnie. Sytuacja, w której ktoś rano wyjdzie z namiotu, zobaczy lwa szykującego się do skoku na bawołu i zaintrygowany podejdzie bliŜej, jest nie do pomyślenia, poniewaŜ takich do rezerwatu wpuszczać się nie będzie. 222 W Lata całe, a moŜe i wieki upłyną, nim ktoś ponownie przystąpi do uczłowieczania lwów. Na razie lwy są przegrane. Lew, który poŜarł Joy Adamson, wszystko zepsuł. 1991 Adolf Wielki i Dawid Szalony Wojna Hitlera Davida Irvinga (przekład Bartłomiej Zborski, Prima, Warszawa 1996) moŜe zapewne od strony formalnej uchodzić za wzorzec monografii historycznej. Rzecz jest gruntownie udokumentowana, opatrzona precyzyjnymi i wyczerpującymi przypisami, obfitymi, choć zarazem przejrzystymi komentarzami. We wstępie rzetelny i polemiczny przegląd najistotniejszych dokonań hitlerologii. Opasły, blisko ośmiusetstronicowy tom słusznego formatu to owoc Ŝmudnych, wieloletnich dociekań. „Pamiętam — pisze we «Wprowadzeniu» Irving — jak w roku 1965 jechałem do doków w Tilbury, Ŝeby odebrać skrzynię mikrofilmów zamówioną w amerykańskiej agencji rządowej na potrzeby tej ksiąŜki. Transatlantyk, który ją przywiózł, dawno pocięto na Ŝyletki, tamtejszą stocznię zaś zrównano z ziemią". Tak. Wojna Hitlera to wynik cięŜkiej harówy i niebywałej pracy. Ale teŜ by udowodnić, Ŝe Adolf Hitler był wybitnym politykiem nie wyraŜającym zgody na Holocaust i w związku z tym nie powiadomionym o zjawisku Holocaustu, otóŜ aby taką tezę udowodnić — trzeba się napracować. Licha ksiąŜka dowodząca wielkości i — powiedzmy — umiarkowanego antysemityzmu Hitlera to byłby bzdet nie- 225 wart wzmianki. Rzecz wszakŜe w tym, iŜ Wojna Hitlera to jest na pewien sposób ksiąŜka znakomita, prócz wyliczonych juŜ walorów formalnych jest teŜ świetnie napisana. Autor bynajmniej nie ukrywa swych subiektywnych ciągot i poglądów, umiejętnie nimi manipuluje, a erudycja daje mu epicką swobodę, pozwalającą zarówno ściśle opisywać ruchy wojennych frontów, jak i ruchy pijawek ordynowanych Fuhrerowi z powodu dolegliwego szumu w uszach. Hitler usiadł przed lustrem i zafascynowanym wzrokiem śledził pijawki chciwie ssące mu krew. Początkowo — Irving przytacza zapiski osobistego lekarza Fuhrera — chciałem dokonać maleńkiego nakłucia tuŜ pod uchem, skóra jednak okazała się twarda jak rzemień. Musiałem mocno wciskać igłę, Ŝeby ukazała się choćby maleńka kropla krwi (...) Fuhrer sam wytrząsał pijawki ze słoika. PoniewaŜ wyślizgiwały się one z pesety musiałem chwycić je w palce. Pierwsza ssała krew szybko, ostatnia powoli. Pierwsza oderwała się pijawka

przystawiona z przodu. Wijąc się, opadała na dno słoika. Tylna pijawka ssała jeszcze przez pół godziny, potem i ona spadła do słoika, przedtem jednak musiałem ją silą oderwać przy główce. Rzecz jasna nie idzie o to, iŜ wyraziście prowadzony wywód Irvinga zyskuje (przez swą techniczną sprawność) jakąś dodatkową siłę przekonywania, jeśli bowiem nawet ją zyskuje, to centralna brednia, do której Irving próbuje przekonać, ma skalę nie tyle przekraczającą zdrowy rozsądek, co mieszczącą się wyłącznie w rozumie chorym. Oto załoŜenia głównej tezy autora przez niego samego na początku wyłoŜone: Hitler wcześnie pojął, Ŝe antysemityzm przysporzy mu w Niemczech ogromnej liczby głosów wyborczych, ujmując zaś rzecz przenośnią, nie miał Ŝadnych skrupułów, Ŝeby w roku 1933 dojechać na tym złowieszczym rumaku aŜ do bram Kancelarii. Gdy jednak przekroczył ową bramę i urósł w siłę, stał się jedynie formalnym wyznawcą tej części doktryny swej partii. Podwładni mu nazistowscy gangsterzy nie zeszli jednak z siodeł; nawet gdy on sam nakazywał zgoła coś innego, na przykład w listopadzie 1938 roku. Co do obozów koncentracyjnych, to ochoczo pozostawił w gestii Himmlera tę mroczną stronę nazistowskich rządów. Nigdy nie wizytował Ŝadnego obozu. W sumie jest to proste: poniewaŜ nigdy nie był w Ŝadnym obozie — nie znał sprawy obozów, nie znał prawdy obozów, w zasadzie w ogóle nie wiedział o obozach. PoniewaŜ Irving nie znalazł teŜ papierów, w których stałoby czarno na białym, Ŝe Hitler wiedział o Holocauście, poniewaŜ nie ma dokumentów potwierdzających znajomość sprawy Holocaustu przez Hitlera — jasno z tego braku wynika, iŜ Hitler nie znał sprawy Holocaustu. W gruncie rzeczy jest to i tak szaleństwo umiarkowane, jak wiadomo, są i tacy „historycy", którzy twierdzą, Ŝe poniewaŜ nie ma papierów na Holocaust, Holocaustu nie było w ogóle. Holocaust bez papierów — niewaŜny. David Irving twierdzi zaś w swym przeŜartym kultem wodza rzekomym obiektywizmie, iŜ owszem, Holocaust był, tyle Ŝe rozpętali go źli 226 227 uczniowie dobrego czarnoksięŜnika, gdyby dobry czarnoksięŜnik wiedział, toby do tego nie dopuścił. OtóŜ jest to właśnie dobrze znana bajczarska wersja kultu jednostki, wedle której dobry wódz jest izolowany i okłamywany przez złych doradców. O Stalinie teŜ często gęsto bajano, iŜ gdyby wiedział, toby na takie rzeczy nie pozwolił... Polemizowanie z tym stanowiskiem sens ma znikomy, polemizowano juŜ zresztą z Irvingiem w rozmaitych krajach, w których Wojna Hitlera została wydana, polemizowano teŜ z nim za pomocą rozmaitych środków, bywało i tak, iŜ autor ów — zwyczajnie — za pisanie głupot dostawał po ryju. W czym rzecz zatem i co tu jest ciekawego? Rzecz w tym, iŜ ciekawszy jest tu narrator od bohatera, Irving od Hitlera, psychologia od historii. (Choć — powtarzam — historia bywa tu niekiedy bardzo fascynująco opisana, niekiedy tak fascynująco, jakby nie badacz, a pacjent historii ją [historię] opisywał). Irving jako uczony i jako pisarz o niesłychanych talentach, zaprzęgający te talenty do tematu wielkości Adolfa Hitlera, to jest w gruncie rzeczy zapierający dech w piersiach pokaz rozciągliwości ludzkiego mózgu. O szaleństwie Hitlera w końcu juŜ to i owo napisano. Wojna Hitlera to jest natomiast ksiąŜka ekstatycznie propagująca normalność, a chwilami i wielkość Adolfa Hitlera. Kto zaś mógł napisać dzieje normalności Wielkiego Adolfa? Szalony David — oczywiście.

Nie jest on zresztą aŜ tak całkowicie (jakby się mogło zdawać) szalony i aŜ tak bezkrytyczny wobec swego idola. W końcu nieprzypadkowo we wstępie do dzieła została wyeksponowana opinia o Hitlerze jego doradcy — generała Jodła: „Popełniam wciąŜ ten sam błąd: mam mu za złe ni- skie pochodzenie". Tak jest: niskie pochodzenie. Musiało to trapić i Davida Irvinga. Ten brytyjski arystokrata o faszyzujących czy po prostu faszystowskich poglądach, pisząc o wielkości Adolfa Hitlera, musiał wszakŜe nieraz uświadamiać sobie ów szczegół, który psuł mu humor i sprawiał, Ŝe niekiedy czuł silną niechęć do tematu swej pracy; uświadamiał on sobie mianowicie od czasu do czasu z niesmakiem, Ŝe ten Hitler to jednak, niestety, wsiarz był z pochodzenia. 228 Kondukt upojny Dla wszystkich tych, co są święcie przekonani, iŜ rozpoczęty rok temu pogrzeb Krzysztofa Kieślowskiego trwa nadal, wydana właśnie przez Znak jego autobiografia (O sobie, 1997) stanowić będzie łakomy kąsek. Doprawdy nie potrzeba wielkiej intuicji, by odgadnąć, które fragmenty, stronice czy wręcz zdania tej ksiąŜeczki będą teraz przepisywane, cytowane, przytaczane, opatrzane gorzkimi i przejmującymi komentarzami i na dziesiątki innych sposobów plugawione. Kiedy niedawno umarł Hrabal, wiadomo było, iŜ okoliczności jego śmierci wprawią w euforię wszystkich tutejszych tandeciarzy duchowych; i faktycznie, źródło Ŝałobnej poezji z silnie wyeksploatowanym motywem praskiego gołębia (który to gołąb, zstąpiwszy z kart prozy Hrabala, przyszedł po swego autora, by go za karę zabrać na tamten świat...), otóŜ źródło tego typu poezji trysnęło obficie. W związku z autobiografią Kieślowskiego lada chwila nastanie (juŜ jest) koniunktura na recenzje funebralno-escha-tologiczne. Kończyć się one będą rozmaitymi wariantami zdania mówiącego o tym, iŜ KRZYSZTOF „znalazł spokojniejsze i lepsze miejsce dla siebie — tam" (por. O sobie, s. 110). 230 Wiadomo: im większy krótkowidz, tym silniej chce mu się daleko patrzeć, im większy głuszec, tym subtelniej chce słyszeć, im mniej kto ma do powiedzenia o tym świecie, tym gorliwiej będzie o tamtym świecie ględził. JuŜ byli trochę zmęczeni, juŜ im nogi przemarzały, juŜ im trumna trochę za bardzo zaczynała ciąŜyć. A tu masz! CóŜ za nieoczekiwane zasilenie duchowe! KRZYSZTOF znów jest z nami! A poniewaŜ KRZYSZTOF jest na tamtym świecie i zarazem jest z nami, i my jak zawsze z nim jesteśmy, to jest trochę tak, jakbyśmy i my bezpośredni wgląd w tamten świat mieli. KRZYSZTOF trzyma nas za rękę i zaprasza — tam — na obiad. I idziemy z nim „nie do paryskiej ani nie do rzymskiej knajpy, ale do baru mlecznego. Jak związkowcy wracają do źródeł w sali bhp, my wrócimy do baru mlecznego" (por. Hanna Krall, Jakiś czas, „TP" nr 11,1997). I zmęczenie (po posiłku) mija, i cieplej się robi, i raźniej się kroczy. I znowu idą, i znowu go niosą, i wywijają zapisanymi przez niego kartkami, i przekrzykują się cytatami o śmierci, zwłaszcza cytat ze strony 88: „Śmierć tak czy owak będzie naszym udziałem. Wszystko jedno, czy to się stanie w samolocie, czy w łóŜku", zwłaszcza ten cytat raz po raz cały kondukt Ŝwawo obiega, idą i radzi są temu cytatowi, bo ten cytat mówi, Ŝe oni teŜ kiedyś umrą i będą wtedy całkiem jak KRZYSZTOF, a niektórym wręcz (nie bez pewnej racji zresztą) juŜ się wydaje, Ŝe juŜ teraz trochę nie Ŝyją i Ŝe są w tej swojej ^wasj-nieboszczykowatości trochę tam, z nim. W kaŜdym razie trochę tu, trochę tam. Idą, tupocą, krzyczą i śpiewają. A na czele w kiry spowity mistrz ceremonii Tadeusz Sobolewski kroczy. Kroczy Sobolewski posępnymi kroki, w Ŝałobny tamburynek pią-

231 chami zajadle wali, pioruny złowrogich spojrzeń śle obojętnemu narodowi, a glos jego dudni: W Moskwie retrospektywa twórczości jest? Jest. W Rzymie retrospektywa twórczości jest? Jest. W Nowym Jorku retrospektywa twórczości jest? Jest. A u nas? I wibruje to pytanie w białej jak sam Ŝywioł wstydu ciszy. A u nas? O jasny gwint, a u nas Lany Flynt! — słychać głos przychodzącego do przytomności narodu. Ale i tak jest za późno, oni idą dalej, bo i tak by szli. Idą i go niosą. Są z nim. Co ja mam z nimi wszystkimi wspólnego, jak ja sam ze sobą nie mam nic wspólnego — mawiał Franz Kafka. Gdy w roku 1981 Krzysztof Kieślowski realizował na Dworcu Centralnym w Warszawie film dokumentalny pod tytułem Dworzec, pojawiła się w pewnym momencie milicja i zaaresztowała cały nakręcony materiał. Dopiero później, gdy juŜ nam oddali te taśmy, dowiedzieliśmy się, Ŝe tej nocy pewna dziewczyna zamordowała swoją mamę, pokroiła ją na kawałki, wsadziła do dwóch walizek. I wtedy właśnie, na Dworcu Centralnym, włoŜyła do którejś z tych skrytek. (...) Zabrali nam tę taśmę z nadzieją, Ŝe uda im się w ten sposób wykryć morderczynię. Okazało się, Ŝe nie sfotografowaliśmy tej morderczyni. (...) Ale co ja wtedy zrozumiałem? — pyta Kieślowski. — Ze chcąc nie chcąc, zupełnie niezaleŜnie od mojej intencji i woli, mogłem stać się donosicielem. No dobrze, nie sfotografowaliśmy tej dziewczyny, ale gdybyśmy ją przypadkiem sfotografowali? PrzecieŜ mogliśmy. Gdybyśmy kamerę obrócili w lewo zamiast w prawo, być moŜe byśmy ją sfotografowali i stałbym się współpracownikiem policji. OtóŜ opisane w powyŜszym fragmencie rozterki moralne są pozorne. Zbrodnia, o której mowa, była swego czasu głośną i bardzo szczegółowo opisywaną zbrodnią. Matko-bójczyni była cały czas doskonale znana milicji, była główną podejrzaną, była bez przerwy obserwowana, przesłuchiwana itd. Do jej aresztowania wystarczył detal — na przykład porządniejsze niŜ za pierwszym razem zbadanie śladów pozostawionych w mieszkaniu. Istniała tylko kwestia czasu (krótkiego) i oswojenia się funkcjonariuszy z istotnie trudną do pojęcia prawdą, iŜ to śliczne dziewczę ma rzadki dar: umie mianowicie z prawdziwie rzeźnicką wprawą ćwiarto-wać, a ścięgna tnie jak urodzony chirurg. (Zaplecze psychologiczne zbrodni było zresztą powikłane, wymierzono w końcu, jeśli dobrze pamiętam, najniŜszą z moŜliwych karę). Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, iŜ obecność lub nieobecność matkobójczyni na taśmie nakręconej przez Krzysztofa Kieślowskiego nie miałaby Ŝadnego decydującego czy demaskującego znaczenia, bo i tak wszyscy by wiedzieli, iŜ oto została sfotografowana osoba dobrze wszystkim znana. Podobnie jak niestety sfotografowana (na przykład w filmie Niebieski) przez Krzysztofa Kieślowskiego wolność. Została ona triumfalnie i demaskatorsko sfotografowana, i wyszło mu, iŜ nie ma wolności czystej, choć 232 >3r wszyscy wkoło od dawna wiedzieli, iŜ nie ma wolności czystej. Pisałem o tym swego czasu i nie będę się powtarzał. Śmierć artysty być moŜe niejedno zmienia w jego dziele, ale jej działania w zakresie skali prawdy w tym dziele obecnej muszą być nikle. Kieślowski wspomina w swej autobiografii,

jak to Wajda nakłaniał go swego czasu do zajęcia się klasyką. „Słuchaj, weź dobrą sztukę, którą ktoś kiedyś napisał — na przykład Szekspir albo Czechow — i zrozumiesz, jak piękne jest odkrywanie tego, co juŜ zostało napisane". Jedynym klasycznym tekstem, po który sięgnął Kieślowski, był dekalog, i był to wybór mający, delikatnie mówiąc, wszystkie wady swoich zalet. Śmierć Krzysztofa Kieślowskiego bardzo mnie poruszyła i dałem temu wyraz w tym miejscu. Było to rok temu i wtedy teŜ, moim zdaniem, odbył się jego pogrzeb. Jestem dumny, iŜ retrospektywy twórczości mojego rodaka odbywają się w waŜnych stolicach świata. I jest mi zarazem najzupełniej obojętne, Ŝe nie pójdę na krajową retrospektywę jego twórczości. Wisła jako duchowa forma Ŝycia Od pewnego czasu powraca ta emocja chyba sprzed trzydziestu lat — zaraz za Ustroniem sentymentalny skurcz ducha, potem Polana, wyciąg na Czantorię, KrzyŜówka, autobus skacze na przejeździe kolejowym i skacze serce moje, most na Pile, Wisła. Jak zwykł mawiać po zakończonej operacji pewien znajomy chirurg: znów się udało. Znów się udało — dojechałem, ocalałem, umknąłem. Umknąłem przed pogonią ciemności, nie posłuchałem pełnych ciemnej słodyczy głosów, które jak w baśniach sprzed (jednak grubo ponad) trzydziestu lat wabiły przekonująco tuŜ za plecami. Nucę piosenkę ocalonego, idę przez centrum Wisły, mijam pocztę, której naczelnikiem był mój dziadek, Dom Zdrojowy, którego szefem był mistrz Łatka, księgarnię, w której czeluściach uwijał się Napoleon, parafię, w której mieszkał ksiądz Fiszkal. Dlaczego w gruncie rzeczy ty, Pilchu, jesteś taki kontent — pytam sam siebie — czemu jak wiejski głupek podśpiewujesz sobie, kiedy ty w zasadzie nie przez Wisłę idziesz, a przez szkielet Wisły, suniesz przez lodowaty plan architektoniczny, który jest tylko martwym znakiem Ŝycia, co tu kiedyś tętniło? Jestem kontent 235 i nucę, bo wiem, Ŝe i tak nie ma wyjścia. A poza tym dobrze znam zamiary, jakie względem mnie Ŝywi miejscowa metafizyka. Kacerskie anielice i protestanckie fauny, co w miejscowej aurze buszują gorliwie, mnie przecieŜ w woli powrotu utrzymują. Starzy ewangelicy odchodzą jeden po drugim — słyszę argumenty nie do zbicia — juŜ ich prawie w ogóle nie ma i teraz na ciebie pora. Osiądź tutaj i utrwalaj się w roli starego protestanta. PrzecieŜ coraz bardziej lubisz pozować na sędziwego narratora, lubisz z uporem godnym lepszej sprawy, przybrawszy pozę jakiegoś luterskiego wajdeloty, bajać o rzeczach, które jak na razie nawet dzieci pamiętają. Lepiej osiądź tutaj i wzmacniaj swą wiślańską toŜsamość. Tak będzie zdrowiej. — A wala! — krzyczę zrozpaczony pod adresem całego tutejszego metafizycznego pospólstwa i pakuję się, i lecę na dworzec, i pociągiem o siedemnastej dziewiętnaście jadę do Krakowa. Ale i to jest fiasko. PrzewaŜnie bowiem ja w pełnym uczącej się młodzieŜy pociągu jestem najstarszym pasaŜerem. Prawdę powiedziawszy, na ogół jestem starszy nawet od maszynisty. Jak tak — mówię — to wracam. W końcu lepiej być starzejącym się protestantem w Wiśle niŜ najstarszym pasaŜerem pociągu Wisła--Kraków — wygłaszam to obfitujące w głębinne sensy zdanie i wracam. Ustroń, Polana, KrzyŜówka. Wracam do mojej rodzinnej miejscowości, w której powoli umierają starzy ewangelicy. W styczniu umarł Janek z Wymowy, mąŜ ostatniej Ŝy-iącej siostry mojego dziadka. Gazda, a w dodatku fiakier. ^Mistrz murarski, a w dodatku muzyk — jak zwykła się )rzedstawiać jeszcze inna z miejscowych postaci literac-

kich). W przypadku Janka trzeba by powiedzieć: fiakier, a w dodatku gazda. Konie, powoŜenie, zaprzęgi, furmanki, kolaski to była jego namiętność. Wesela, pogrzeby, kuligi, doŜynki — nie było chyba przez pół wieku w Wiśle takiego orszaku, w którym nie jechałby z parą swoich utrzymanych jak w najlepszych stajniach świata koni. Osobliwie nieraz wyglądały te królewskie rumaki zaprzęgnięte do wozu drabiniastego. Ale miłością odpłacały za miłość. Cierpliwie, nieraz całymi godzinami czekały pod gospodą na raczącego się pocieszycielką gospodarza. Potem obracały łby i bez nagany przyglądały się, jak powłócząc sztywną nogą, wdrapuje się na furkę i powoli, aby nie uronić śpiącego, wiozły go gdzie trzeba. Niekiedy (przewaŜnie po nadmiernych dawkach pocieszycielki) Janka ogarniał jakiś rodzaj fur-mańskiego transu i wtedy jego wóz ciągniony przez parę spienionych wierzchowców sunął po najbardziej stromych zboczach, nieprzejrzanych urwiskach, krawędziach katastrof. Byłem kiedyś w jego ekipie, gdy po szaleńczym i euforycznym zjeździe z grapy w Parteczniku wóz pełen desek niczym olbrzymie rozlatujące się śmigło obrócił się w powietrzu o sto osiemdziesiąt stopni, deski frunęły i ścinały wszystko wkoło, na szczęście z wyjątkiem naszych głów, co zresztą wychodzi na jedno, bo dzisiaj poza mną nikt z tej euforycznej brygady juŜ nie Ŝyje. W czasie wojny Janek, jak prawie wszyscy młodzi ludzie z tych stron, mając do wyboru Ŝycie albo śmierć, wybrał Ŝycie i znalazł się w niemieckim wojsku. Jako Ŝołnierz frontowy doszedł pod Moskwę. Potem zawsze opowiadał tę historię. Człowiecze — mówił — śniegu na dwa metry, człowiecze. W tym dwumetrowym śniegu pięciu Ŝołnierzy 36 23? schroniło się w lepiance, w którą trafił pocisk artyleryjski. Trzech zabitych, dwóch cięŜko rannych. Teraz następuje niesłychana jazda saniami przez ruskie stepy, cały czas na krawędzi katastrofy, na krawędzi śmierci. Szpitale juŜ w Polsce, ale ciągle daleko od Wisły. Powolne gojenie się sztywniejącej na zawsze nogi. I wreszcie powrót. Ustroń, Polana, Czantoria, KrzyŜówka, most na Pile, potok w Par-teczniku. I potem wschody i zachody słońca, gospodarstwo, pełne niesłychanej godności albo szaleństwa powoŜenie końmi, niedzielne naboŜeństwa, pocieszycielka w wielkich dawkach — Ŝycie. Po latach spokoju mroczne echo wojny daje wszakŜe znać o sobie. Z Niemiec nadeszło pismo, z którego wynika, iŜ w ramach zadośćuczynienia Janek moŜe pojechać na miesiąc do jednego z najbardziej ekskluzywnych tamtejszych uzdrowisk. Pokryte koszta podróŜy, leczenia, utrzymania i na dodatek sowite kieszonkowe. I Janek dał się zwieść, i popełnił jeden z największych błędów Ŝycia, i pojechał. Ale na miejscu co się okazuje! Marmury! Boazerie! Fontanny! Przymusowe natryski! Spacery na wybiegu! Pobudki! śarcie, Ŝe rozpacz: owoce, soki, sałatki, serki, jałowe zupki i bawarska salami! W nocy nie uśniesz, bo prześcieradło perfumą zajeŜdŜa, klimatyzacja huczy! Sodoma i Gomora! I co mu z tej forsy, jak nie wolno wypić ani grama? Tak jest. Janek rychło pojął, iŜ to nie jest Ŝadne sanatorium, ale zwyczajny Konzentrations-lager Baden-Baden. I zrobił to, co kaŜdy z nas zrobiłby na jego miejscu: jął szykować ucieczkę. Wyrok opiewał na miesiąc, Jankowi udało się zbiec po dwóch tygodniach. Zmylił pielęgniarki, przekupił portierów, przedarł się przez straŜe. I potem przez autostrady, granice i kordony, czym

się dało - autobusami, okazjami, furmankami przebijał się do domu. A kiedy wreszcie dotarł do swoich terytoriów, zaraz za Ustroniem poczuł dawno zapomniany dreszcz serca. Polana. Czantoria. Tartak. KrzyŜówka. Most na Pile. Był w Wiśle. Miał przed sobą wszystko. 238 Notka wydawcy Spis treści Teksty składające się na niniejszy tom pochodzą w większości z lat 1994-1997 i były publikowane głównie na łamach „Tygodnika Powszechnego". Prawdziwa węgierska futbolowka 5 I Dawni fałszywi prorocy 11 PoboŜne Ŝyczenia 14 Dwaj antykomuniści 19 Dlaczego Chruszczowowi podobał się Jeden dzień Iwana Denisowicza? 22 Guzik 27 Wolny czas kierownictwa 32 Tajemna historia sekretnego pensjonatu 35 Biedny Charlie 40 Pępek felietonisty 45 Babina z Peerelu 50 Jola jest jak Jacąueline 56 Gest Oniegina 59 Mordercza spirala porozumienia rozkręca się 63 II Pochwała kłamstwa 69 Za duŜo much 76 Zielone zęby Przewodniczącego Mao (1) 81 Zielone zęby Przewodniczącego (2) 87 Zielone zęby Przewodniczącego (3) 94 Piosenka podróŜnego 99 241 Polska Eliot 104 Koledzy po rapie 107 Twórczość, ć, ć, ć... 112 Reszta jest biznesem 117 Pochwala zapasionego pinczera 120 PodróŜ sentymentalna 125 Nie być wcale 128 Suknia Claudii Schiffer 133 Genesis striptizu 136 Jej pierwszy chłopak 139 Arcy-Romans 145 Istoty nie z tej ziemi 150 Biustonosz Konrada 155 Zwód tenisisty 160 III Wściekłość Edgara Allana Poe 169

Podświadomość epoki 174 Epistemologia kaca 179 Póitrup Wieniedikta Jerofiejewa 182 Dziecko, księŜyc i butelka 188 „Chciałem po prostu" 193 Zostawić Krowodrzę 197 Czym jest butelka, która nie ocala? 202 Nie odbyte rozmowy 206 „I to niech wystarczy" 210 Raport o stanie państwa 214 „TuŜ za nami spore czyni kroki" 217 Ostatnie chwile Joy Adamson 221 Adolf Wielki i Dawid Szalony 225 Kondukt upojny 230 Wisła jako duchowa forma Ŝycia 235 Notka wydawcy 240 KsiąŜkę wydrukowano na papierze Ecco Book cream 70 g, vol. 2,1 Printed in Poland Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2008 ul. Długa 1, 31-147 Kraków Skiad i łamanie: textus s.c. Druk i oprawa: Abedik S.A. Intensywne portrety znanych ludzi, drastyczne sceny z Ŝycia towarzyskiego, epickie opowieści, czułe wspomnienia, ironiczno-filozoficzne gawędy, polska rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych, czyli Tezy o głupocie, piciu i umieraniu JERZEGO PIECHA, które w 1998 roku znalazły się w finałowej siódemce ksiąŜek nominowanych do literackiej Nagrody Nike. Cena 32,90 zł ł/YDAWNICTl jww.wydawni ISBN 978-83-08-04232-8 9788308042328 9 "788308"042328"