[wydane w: Ewa Hyży (red.) Kobiecość? „Colloquia Communia” 1-2 (84-85), styczeń-grudzień 2008, s. 141-162]
Kazimierz Ślęczka Katowice, 31 stycznia 2007
Człowiek bez twarzy?Impresja londyńska
Prolog
Pogodne październikowe popołudnie. Trochę nostalgicznej
mgiełki. Stoję na Brick Lane i liczę kobiety z zasłoną na
twarzy. Po dwóch godzinach pojawia się wreszcie jedna, w
bocznej uliczce. Szybko podnoszę aparat. Boję się, że jeśli
znajdzie się za blisko, pewnie się na mnie zdenerwuje? Widzi
mnie, i nic. Mija mnie obojętnie. Nieduża, lekko przygarbiona,
sylwetka niewidoczna pod luźną czarną, oczywiście sięgającą
samych stóp suknią. Przechodzi przez ulicę i znika w sklepie.
Rozglądam się dalej, ale w końcu znudzony i zawiedziony
odchodzę. To przecież samo centrum muzułmanów z Bangladeszu,
jak to możliwe? Owszem, kobiet w chustach na głowie widzę
wiele. I ubranych tradycyjnie, i mniej lub bardziej po
europejsku, zwłaszcza gdy chodzi o dziewczyny. Ale z kobietą o
zasłoniętej twarzy dane mi było w tym dniu spotkać się tylko
raz.
Ciekawa rzecz. Anglicy używają jednego słowa w odniesieniu
do chusty przykrywającej same włosy wraz z szyją, i do tzw.
pełnej zasłony ukrywającej także twarz, dla nich to po prostu
zasłona, the veil. Zasłona zasłania, może zasłaniać przed
wzrokiem przechodnia tylko włosy, może zasłaniać więcej, całą
twarz z wyjątkiem oczu, albo i wszystko, nawet oczy. A słowo to
samo. Czy to tylko róznica stopnia? Widocznie tak to bywa
postrzegane, lub raczej było do niedawna, kiedy kobiety z
zasłoniętą twarzą spotykano tylko w krajach islamu, gdzie
stopnie zasłonięcia głowy bywają różne i występują często obok
siebie. Ot, ustopniowanie jednego zjawiska, „veiling”. Niedawno
zanurzyłem się w bardzo obiecującym zbiorze wywiadów z
muzułmańskimi studentkami, dziennikarkami i kobietami wolnych
zawodów, głównie w Australii i w Indiach, które w pewnym
momencie swego życia postanowiły przywdziać ową veil. Wnet
jednak okazało się, że zasłoną jest jedynie chusta na głowę, co
mnie zaskoczyło i rozczarowało, gdyż problemy, jakie to
stwarza, są nieporównywalne z konsekwencjami zasłonięcia
twarzy. Teraz, po sporach, które przetoczyły się przez
brytyjską prasę, brak tego zróżnicowania doskwiera samym
Brytyjczykom, stale muszą dodawać przymiotniki w rodzaju full
czy complete (veil).
„Pełna zasłona” to nie po prostu chusta na włosach. W
językach wyznawców islamu istnieją na ogół odrębne słowa na
różne zasłony wedle stopnia zasłonięcia głowy, i to bardzo
różne w różnych okolicach, choć rozpowszechniony w europejskiej
prasie hidżab oznaczać może u autorów wszystko, czym skromna
muzułmanka zasłania swe ciało przed pożądliwymi spojrzeniami
obcych mężczyzn. Dla jednych jest to tylko długa suknia, dla
innych pełna burka, w którą spowita kobieta jawi się już tylko
jako poruszająca się anonimowa postać ludzka. Ale nie do końca
anonimowa, jakby tego chciały niektóre feministki islamskie
(zwłaszcza europejskie konwertytki), które utrzymują, iż chcą w
2
ten sposób wyeliminować traktowanie ich jako przede wszystkim
kobiet, czyli wedle urody ciała i twarzy. Te anonimowe postacie
to na pewno kobiety.
Czy więc tylko różnica stopnia? różnica ilościowa?
Osobiście dostrzegam tu różnicę zasadniczą. Po zasłonięciu
twarzy następuje skok w zupełnie inną rzeczywistość. Twarz jest
czymś szczególnie podmiotowym, a zatem ludzkim, człowieczym. To
różnica jakościowa. Więcej, to już zasadnicza różnica ontyczna.
O fundamentalnych konsekwencjach antropologicznych. Później
dochodzę do wniosku, że i tu jeszcze możliwy jest kolejny skok
ontyczny: od zasłony z pozostawieniem widocznych oczu do
zasłony zakrywającej twarz całkowicie.
Przyjechałem po raz kolejny do brytyjskiej stolicy wczesną
jesienią. I jak co roku, zasiadłem przy wygodnym stole w
British Library do roboty, jakże przyjemnej! Czekało na mnie,
co było jasne, mnóstwo lektur. I zupełnie nowych, i porzuconych
lub odłożonych przed pół rokiem. Pracowałem dalej nad książką o
globalizacji kulturowej. Tutaj mogłem znaleźć wszystko, no,
prawie wszystko, co na ten temat napisano. Ale tym razem miałem
szersze ambicje. Wiele spotkań z rozpoznawanym zjawiskiem
czekało na mnie poza biblioteką, na ulicach i osiedlach
Londynu.
Przypadek sprawił, że biblioteka, w której pracuję nad
globalizacją kulturową, mieści się w metropolii najbardziej
wielokulturowej w świecie, w najbardziej globalnym mieście!
Nieźle już przygotowany teoretycznie ze znacznie bardziej
rozumiejącym zaciekawieniem rozglądam się dokoła. Widzę to, co
3
widywałem w Londynie już od ponad dwudziestu lat, ale dopiero
teraz zaczynam widzieć to naprawdę. Przeplatające się,
ocierające się o siebie, ale przeważnie mijające się chłodno i
obojętnie odmienne kultury. Etniczne, narodowe, religijne. Nade
wszystko religijne. Niektóre z nich jakby opancerzone. Niektóre
z nich kryjące jakvy mroczną jakąś tajemnicę. Nie, to nie
fantasmagoria. Po wybuchach w metrze londyńskim siódmego lipca
2005 roku subiektywne odczucie przemieniło się w obiektywną
pewność. Ba, zaskoczyło to nie tylko miłośników
multikulturalizmu. Także jego przeciwników, których
wielokulturowość uwierała w codziennym życiu, gdzie kulturowe
różnice stwarzają czasem pewne. niewygody. Ale żeby z tego
mogła wyniknąć zbrodnia? ludobójstwo? I to gdzie – w mieście
zachodnim chyba najbardziej życzliwym dla kulturowych
odmienności imigrantów. Tego jak się zdaje nie spodziewano się
nawet wśród tych ostatnich, zwłaszcza że atak nastąpił właśnie
ze strony całkowicie tu już zadomowionych (niestety jak się
okazało nie u-domowionych) dzieci czy wnuków, które tutaj się
urodziły, tu chodziły do szkół, tu dobrze opanowały język do
niedawna wyłącznych gospodarzy, tu pracowały.
Czyżby multikulturalizm zawiódł, poniósł porażkę? O
trudnościach, jakie rodzi, wiedziano od pewnego już czasu, ale
były, miały to być, trudności do pokonania, pewne
niedogodności, może i trudne do usunięcia, ale w każdym razie
możliwe do adaptacji lub zwykłego tolerowania. Kiedy nadzieje
na skuteczność polityki asymilacjonizmu zawiodły, postanowiono
obłaskawić imigrantów polityką multikulturalizmu. Potomkowie
4
twórców i panów dawnego imperium odczuwali potrzebę ekspiacji
za popełniony przez ich ojców grzech kolonializmu.
Dlaczego asymilacjonizm, zdawałoby się: sprawiedliwa
społecznie polityka kulturowa, zawiódł? Przecież to zupełnie
logiczne, iż goście, którzy nie wpadają tylko na chwilę z
wizytą, ale proszą, aby ich przyjąć pod dach na stałe, gotowi
są porzucić własne zwyczaje i przekonania burzące zastany tu
ład społeczny i po prostu przyjmują reguły życia gospodarzy, w
każdym razie w przypadku kolizji, wynikających z różnic
kulturowych. Okazało się, że zasada ta nieźle funkcjonuje,
dopóki imigrujących gości jest niewielu, a jeśli nawet wielu,
to reprezentują kultury zbliżone do kultury tubylczej (masy
imigrantów w Stanach Zjednoczonych rekrutowały się przez długi
czas głównie z Europy). Kiedy goście napływają masowo i
przedzierzgają się dzięki gościnności gospodarzy we współ-
gospodarzy, tracą zapał do upodobniania się do dotychczasowych
mieszkańców kraju. Już nie przyjmują z wdzięcznością kątów do
zamieszkania z dobrodziejstwem kulturowego inwentarza
gospodarzy, zaczynają przestawiać meble po swojemu, gorzej,
niektóre wyrzucają na ulicę, chociażby to były drogocenne
antyki. I żądają – już jako współgospodarze – aby im w tym nie
przeszkadzać! Mają przecież takie same swobody obywatelskie.
Takie myślenie narasta w pokoleniu pierwszych, urodzonych
już na miejscu, dzieci imigrantów, a szczególnie pogłębia się w
kolejnym pokoleniu, pokoleniu imigranckich wnuków. Dzieci mają
jeszcze nadzieję, iż – inaczej niż ich rodzicom (których
odmienności kulturowej nawet się czasem wstydzą) – uda im się
rozpłynąć w zastanym na miejscu społeczeństwie, upodobnić
5
zupełnie do tubylców, i wraz z tym uzyskać także zupełnie równe
z nimi uprawnienia. Są często rozczarowane i rozgoryczone,
ponieważ za często im się to udaje. Znajdują więc, wraz ze
swymi rodzicami, inne rozwiązanie: Tworzą społeczeństwa
równoległe: odrębne wspólnoty już nie tylko kulturowo-
religijne, ale także gospodarcze, edukacyjne, a nawet
administracyjne. Oczywiście funkcjonujące mniej lub bardziej
organicznie w całym, teraz już wielokulturowym społeczeństwie.
Np. Hindusi opanowują handel detaliczny. Ze sklepików Off Licence
otwartych przez dwadzieścia cztery godziny na dobę zadowoleni
są prawie wszyscy w całym społeczeństwie (z wyjątkiem
dotychczasowych sklepikarzy), podobnie jak z doskonale
wykonujących prace remontowe przybyszów z Polski, którzy z tego
sektora wyparli w ogromnym stopniu dotychczasowych wykonawców
tej usługi, nie tylko dlatego, że pracują taniej, ale głównie
dlatego, że pracują lepiej.
Dzieci owych imigranckich dzieci próbują jeszcze dalej
posunąć się w tym samym kierunku, co ich rodzice i dziadkowie.
Ich oczekiwania i żądania są znacznie lepiej ufundowane w
obowiązującej u gospodarzy zasadzie równych praw obywatelskich,
natomiast rzeczywistość społeczna nadal stawia opór ich
ambicjom. Czasem sytuacja bywa wręcz gorsza niż w przypadku
poprzedniego pokolenia. Pojawia się zjawisko społecznego
wykluczenia widoczne wyraźnie w stosunku do dzieci i zwłaszcza
wnuków imigrantów. Niektórzy spośród nich rezygnują z
beznadziejnych ambicji i szukają rewanżu. To spośród tego
pokolenia rekrutują się owi terroryści, powołujący się na
6
religię, odpowiednio do potrzeby rewanżu skrajnie
zinterpretowaną.
Wielka Brytania, głownie Anglia, jest szczególnym
poligonem doświadczalnym polityki multikulturalizmu. Tu
pozostawiono przybyszom całkowitą swobodę trwania we własnych
kulturach. Jedynym warunkiem zgody na stały pobyt było
respektowanie brytyjskiego prawa (jak się dzisiaj okazuje,
nawet na naruszanie tego wymagania władze brytyjskie
oportunistycznie, a może, hm, życzliwie, przymykały i nadal
przymykają oczy). Obywatelstwo brytyjskie można było otrzymać
nie znając języka angielskiego i nie mając pojęcia o miejscowej
kulturze i tradycji. Początkowo nie dostrzegano konfliktów na
tle wartości i norm, widziano za to wspaniałe wzbogacenie rynku
kulinarnego i estetyki ulicznej.
Rychło przyszło jednak pewne otrzeźwienie (choć nie u
upojonych postmodernizmem czcicieli wielokulturowości). Tu i
ówdzie zazgrzytało w trybach machiny społecznej, trzeba było
szukać smarów. Brytyjskim zwyczajem szukano rozwiązań nie tyle
systemowych, ile pragmatycznych i elastycznych, dopasowujących
się do każdej sytuacji z osobna. Na ogół z dobrym skutkiem o
tyle, że umożliwiało to dalszą w miarę płynną kontynuację życia
społecznego, w nadziei, że i w przyszłości „jakoś to będzie”.
W literaturze poświęconej multikulturalizmowi i
globalizacji kulturowej powtarza się od pewnego czasu niewiele
zmieniająca się lista różnic, które sprawiają wszystkim
kłopoty. Wszystkim, ponieważ usuwanie problemów może pójść
drogą albo zakazów określonych praktyk, albo ustępstw wobec
nowych kultur (de facto nadanie ich wyznawcom przywilejów
7
prawnych), albo być może w niedługiej przyszłości zakazy
dyktować będą dotychczasowym tubylcom niedawni przybysze w imię
własnych kulturowych norm. Przewodniczący Brytyjskiej Rady
Muzułmanów już radził innym Brytyjczykom, aby zamiast
krytykować wczesne i pod dyktando rodziców zawierane
małżeństwa, sami wypróbowali w praktyce ten obyczaj i
przekonali się, jakie błogosławione skutki przynosi. W końcu
ilość rozwodów we wspólnotach islamskich jest o wiele niższa od
rozwodów w środowiskach o kulturze zachodniej.
Co zgrzyta w wielokulturowym mechanizmie? Szereg
odmienności i różnic pozostaje czymś społecznie nieszkodliwym,
a może nawet pożądanym. Ot, jest bardziej kolorowo. Ale bywają
normy i wzorce kulturowe, które albo wprost prowadzą do
zachowań naruszających prawo krajowe, albo co najmniej
naruszają etykę i hierarchię wartości dotychczasowych
gospodarzy. W tej pierwszej grupie można wyróżnić takie
zachowania, które łamią prawo krajowe i wyrządzają przy tym
szkodę obywatelom także spoza danej wspólnoty lub utrudniają im
życie, oraz takie, które łamiąc prawo, zwłaszcza prawa
człowieka, wprawdzie dotychczasowym gospodarzom nie wadzą w ich
życiu (szkody wyrządzają tylko członkom własnej wspólnoty),
lecz naruszają ich głęboko zakorzenione aksjologiczne
przekonania i wzorce i obrażają ich ze względów moralnych czy
religijnych, czasem też estetycznych i innych.
Przykłady bywają różnej rangi. Autor szczególnie zasłużony
w zakresie badań nad wielokulturowością, hinduskiego
pochodzenia brytyjski urzędnik wysokiej rangi i badacz naukowy
Bhikhu Parekh w klasycznej już dzisiaj książce Rethinking
8
Multiculturalism (I wyd. 2000, II wydanie 2006) przedstawia listę
dwunastu szczególnie konfliktogennych typów zachowań,
prowokujących starcia także na polu politycznym i prawnym. W
przyjętej przez niego kolejności są to:
1. Obrzezanie kobiet
2. Poligamia
3. Muzułmański i żydowski sposób szlachtowania zwierząt
4. Kojarzenie małżeństw przez rodziców czasem wbrew woli
przyszłych małżonków (i, dodajmy, często jeszcze nieletnich)
5. Zawieranie małżeństw między krewnymi, w kulturze zachodniej
objęte zakazem kazirodztwa (dotyczy to głównie Azjatów)
6. Okaleczanie policzków i innych części ciała dzieci w ramach
obrzędów inicjacji (co dotyczy pewnych wspólnot afrykańskich)
7. Niewyrażanie zgody przez rodziców na udział ich córek w
zajęciach szkolnych, w których musi się odsłaniać ciało, jak
np. zajęcia z gimnastyki czy pływania (dotyczy muzułmanów)
8. Noszenie przez uczennice chust zakrywających głowy (również
dotyczy muzułmanów)
9. Odmowa zakładania kasku ochronnego w czasie jazdy na
motocyklu i przy pracy na budowie, a także odmowa zgolenia
brody w pracach związanych z przygotowywaniem i podawaniem
posiłków (dotyczy to Sikhów, którym religia zabrania
zdejmowania turbanu i golenia brody)
10. Odmowa posyłania dzieci do szkoły w ogóle, lub przerywanie
ich dalszej nauki szkolnej po osiągnięciu określonego wieku
(dotyczy Romów i Amiszów)
9
11. Domaganie się zgody na palenie zwłok na stosie,
rozsypywanie popiołów w rzece, a czasem na zatapianie zwłok w
rzece (dotyczy Hindusów).
12. „Podporządkowany status kobiet i wszystko, co się z tym
wiąże, włącznie z odbieraniem im szans na ich rozwój
osobowościowy w niektórych mniejszościowych wspólnotach” (II.
wyd., s. 264).
Ostatni punkt przytaczam w dosłownym przekładzie, gdyż
rzuca się w oczy jego bardzo ogólnikowa stylistyka. Znakomita
większość wcześniej wymienionych kolizji kulturowych ma także
związek z płcią, ze stosunkiem do kobiet, tak iż punkt 12.
sugeruje jedynie, że lista jest jeszcze długa. W samym tekście
nie brak oczywiście rozważań wokół sati czy mordowania żon,
córek i sióstr z powodu rzekomego pohańbienia ich rodzin.
Przytoczona lista ma szczególne odniesienie do kofliktów w
wielokulturowym społeczeństwie brytyjskim, ale jest nader
uniwersalna: Oto w całym zestawie głównych konfliktogennych
różnic kulturowych we współczesnych wielokulturowych państwach
zachodnich na pierwsze miejsce wysuwają się różnice w
traktowaniu kobiet i dzieci. Zachowania dorosłych mężczyzn
rzadko przysparzają problemów, jeśli nie dotyczą właśnie ich
stosunku do dzieci i kobiet.
Niektóre z inkryminowanych zachowań przynoszą szkodę
przede wszystkim członkom ich wspólnot, czasem nawet samym ich
wykonawcom, inne wyraźnie utrudniają życie także pozostałym
członkom społeczeństwa. Sikh w razie wypadku motocyklowego czy
upadku z rusztowania ryzykuje własnym życiem, choć, jeśli nie
zginie i znajdzie się w szpitalu, koszty leczenia poniosą
10
wszyscy podatnicy. Sikh kucharz czy kelner z brodą naruszałby
już wyraźnie dobro klientów. Ale problemy, które stwarza ta
akurat wspólnota etniczno-religijna nie stanowią żadnego
poważnego zagrożenia i są przytaczane w literaturze głównie ze
względu na ich czytelność i obrazowość.
Szczególnie trudny problem stwarzają zachowania, które w
mniemaniu pozostałych członków wielokulturowego społeczeństwa
szkodzą nie tyle ich wykonawcom, ani nie członkom społeczeństwa
spoza tej wspólnoty, ile innym członkom tejże wspólnoty, choć w
mniemaniu osób dotkniętych tymi zachowaniami tak może nie być.
Szczególnie drastycznym przykładem jest klitoridektomia, która
okalecza, narusza integralność fizyczną (i psychiczną)
poddawanych tej okrutnej operacji kobiet, a tymczasem przez nie
same przyjmowana bywa jako oczywisty zabieg nie tyle
chirurgiczny, ile religijny, niezbędny do tego, by w życiu
wspólnoty uczestniczyć jako prawdziwa, w pełni dojrzała
kobieta. W walce z tymi – często tylko wskutek wymuszenia –
jakoby dobrowolnie przyjmowanymi kulturowymi „obyczajami” szuka
się też innych, dodatkowych argumentów. Pokazuje się, że
inkryminowane zachowanie narusza dobro pozostałych członków
społeczeństwa, nawet jeśli przyjąć za dobrą monetę, że
obrzezywane same tego pragną. Kiedy w 1997 roku Londyńczycy
dowiedzieli się z prasy, że w Croydon, dzielnicy o szczególnej
koncentracji mieszkańców muzułmańskich, w państwowym szpitalu
wykonuje się operację klitoridektomii, we wrzawie, która z tego
powodu wybuchła, dało się słyszeć argument, iż dzieje się to za
pieniądze brytyjskiego podatnika, który przecież jest takim
operacjom głęboko przeciwny. Ta uboczna wobec istoty rzeczy
11
argumentacja pozwalała domniemywać, że jeśli ten zabieg
przeprowadzany bywa w prywatnych klinikach lub, zgodnie z dawną
tradycją, w domu, reszty członków społeczeństwa to po prostu
nie obchodzi i nie powinno obchodzić. Riposta popierających
klitoridektomię islamskich imamów i rodziców była oczywista:
Oni przecież także są brytyjskimi płatnikami podatku, a zatem
mają prawo domagać się od państwa finansowania tak ważnego w
ich normalnym życiu zabiegu. Przy okazji dorzucili, że dzięki
temu operacje przeprowadzane są fachowo, w sterylnych, nie
zagrażających życiu ani zdrowiu kobiety warunkach. No i
oczywiście, osoby poddawane tej operacji same jej pragną, a
jeśli to dzieci, to pragną tego ich rodzice, co oczywiście
wystarczy, gdyż – znów zgodnie z ich tradycją kulturową – o
tym, co dobre dla dziecka, decydują wyłącznie jego rodzice.
Chyba że i oni mają jakieś wątpliwości. Wtedy za rodziców
decyduje najlepiej znający prawdę imam.
W ogóle sytuacja dzieci jest w takich przypadkach nie do
pozazdroszczenia. Skoro ich zdanie się nie liczy, skoro o
wszystkim za nich mają decydować rodzice (czy inni krewni), to
cóż począć z takimi oto przypadkami – a nagłośniono ich
zaledwie kilka, ale znawcy przedmiotu mówią, że to tylko
wierzchołek góry lodowej – kiedy dziecko było przedmiotem
potwornych nieraz tortur (w rodzaju pojenia solą lub ostrymi
przyprawami przy równoczesnym odmawianiu napojów, znęcania się
fizycznego itp.), w celu wypędzenia tkwiącego w nim diabła.
Opętanie orzekał kapłan danej wspólnoty religijnej. W tym
wypadku chodziło o sekty chrześcijańskie z Afryki, o wyrażnie
synkretycznym, chrześcijańsko-animistycznym charakterze. Gdyby
12
nie to, iż umęczonym dzieciom udawało się (a czy zawsze się
udaje?) uciec w końcu do innych, nie opętanych takimi poglądami
członków wspólnoty, którzy sprawę przekazali w ręce policji,
szersze społeczeństwo, w tkance którego takie sekciarskie
ugrupowania funkcjonują, nigdy by się o tym nie dowiedziało.
Niestety, wielu zawziętych zwolenników polityki
multikulturalizmu ucieka przed takimi konkretnymi tematami w
abstrakcyjne zachwyty nad ubogacającą funkcją wielokulturowości
i w pienia o równowartościowości wszystkich kultur, i basta!
Różnorodność kulturowa to z całą pewnością wielkie
bogactwo danego społeczeństwa, i w ogóle ludzkości, a
rezygnacja z hierarchizowania kultur wedle osi hierarchii
wartości kultury zachodniej to na pewno chwalebny gest potomków
dawnych kolonizatorów. Ale czy wobec tego także i praktyki
klitoridektomii, i praktyki religijnego znęcania się nad
dziećmi (a może w końcu ich mordowania) także należy uznać za w
pełni uprawnione, byleby nie były stosowane wobec osób spoza
tych wspólnot? Czy wspólnoty mają wobec tego mieć prawo do
narzucania własnym członkom – w imię swobody religijnych
działań danej wspólnoty – norm i wzorów zachowania, które jak
się zdaje w istotny sposób naruszają prawa człowieka?
Tu uwidocznia się znany paradoks praw człowieka. Jest
wśród nich prawo do wykonywania własnych praktyk religijnych.
Czy wszelkich? I przez kogo: przez jednostki czy przez
dominujące nad nimi wspólnoty (co przekłada się na wolę
dominujących we wspólnocie autorytetów – rodziców, braci, mężów
i, w ostateczności, jakichś kapłanów czy innych reprezentantów
„woli wspólnoty”)? Ten coraz częściej roztrząsany konflikt
13
między prawami człowieka tzw. pierwszej generacji a
postulowanymi prawami człowieka trzeciej generacji można
oczywiście nieco osłabić, powiadając, że prawo do realizowania
własnych praktyk religijnych przysługuje tylko tym członkom
wspólnoty, którzy tego pragną, każdy ich członek musi mieć
swobodę wyboru – podporządkowania się prawom kulturowym danej
wspólnoty czy de facto jej opuszczenia. Brzmi to rozsądnie. W
praktyce zdarza się, że ojcowie i bracia wymierzają karę
śmierci córkom i siostrom, które ośmieliły się odejść od reguł
życia przyjmowanych w ich dotychczasowym kulturowym środowisku.
A poza tym pozostaje zawsze kluczowy problem w przypadku
dzieci: Czy to ich rodzice mają mieć uprawnienie do decydowania
w każdym przypadku o ich losie? Pod warunkiem wszakże, iż ich
wola mieści się w ramach uznawanych przez daną wspólnotę?
Zachodzi tu konflikt między kulturą zachodnią, która prawa
człowieka wytworzyła, a innymi wspólnotami kulturowymi, które
w imię praw człowieka domagają się zezwolenia na praktyki gwałcące
jednostkowe prawa człowieka. Teza o równowartościowości
wszystkich kultur ujawnia tu swe paradoksalne oblicze. Nic
dziwnego, iż rozważania takich przypadków bywają przez
miłośników skrajnego multikulturalizmu skrzętnie omijane. A cóż
dopiero powiedzieliby gościnni gospodarze państw zachodnich,
gdyby przyjęci do ich wspólnoty społecznej niedawni goście
zaczęli się domagać, aby wszyscy członkowie społeczeństwa, a
nie tylko oni, przybysze, żyli na ich modłę? Bo dotychczasowe
tubylcze zachowania obrażają na przykład ich odczucia
religijne? W końcu nie ma się co dziwić, iż wyznawców islamu
napełniają głęboką niechęcią, a nawet wstrętem, krzykliwe
14
dekolty wielu kobiet innych religii i kultur. Mogliby zażądać
zakazu takich strojów. A w końcu, dlaczegóż by nie, domagać się
noszenia zasłaniających przyzwoicie całe ciało kobiet szat,
włącznie nie tylko z chustą, lecz i z zasłoną na twarz?
Ale, podkreślmy, chodzi tutaj o konfliktogenne różnice
kulturowe. W większości wypadków owe różnice nie tylko nie są
groźne, ale rzeczywiście wzbogacają życie wyznawców pozostałych
kultur. Jakżeż rozrosła się oferta serwowanych publicznie
egzotycznych do niedawna potraw. Część Brytyjczyków uważa
dzisiaj curry za typowy składnik kuchni angielskiej. Jakżesz
bardziej interesująco wyglądają ulice wypełnione ciżbą w
strojach z całego świata, wystarczy przejść się Oxford Street.
W tym barwnym galimatiasie tu i ówdzie czarne plamy wyostrzają
jeszcze bogactwo barw. Te czarne plamy to przede wszystkim
pozawijane w czarne szaty od głów do stóp kobiety. Czy ich
strój to tylko jeszcze jedna moda? Jedni chodzą nieomal nago,
inni ubierają się do przesady, a niektórzy zasłaniają nawet
twarz – niechaj kwitną obok siebie kultury z całego świata! I
owszem. Ale czy zasłonięcie twarzy to też tylko jeszcze jedna
spośród wielu różnic w stroju? Jak różnica w obuwiu na
przykład?
Owych czarnych plam w kolorowym galimatiasie centralnych
ulic Londynu nie spotyka się wiele. Co innego chusta
zakrywająca włosy, do niej przybysz przywyka już po paru
dniach. Widywałem ją też, nader często, na głowach czytelniczek
w British Library. Nigdy jednak nie spotkałem w czytelni
kobiety z zasłoniętą twarzą. A kiedy, przed pięcioma laty, po
raz pierwszy spotkałem grupkę takich kobiet w dość uczęszczanej
15
części Londynu, zafrapowała mnie przede wszystkim egzotyka tego
zjawiska, znanego mi dotąd ze zdjęć i filmów. Ale pojawiło się
też – do dziś je pamiętam – jakieś niepokojące uczucie, którego
wtedy nie potrafiłem nazwać. Mimo całej ogłady „człowieka
Zachodu”, w dodatku filozofa, w dodatku mocno sympatyzującego z
postmodernizmem, nie potrafiłem całkowicie zamaskować mego
prowincjonalnego zainteresowania. Widziałem, że znały je dobrze
i raczej źle znosiły. Śpieszyły się, aby szybko zniknąć mi z
oczu. Dziś wiem, że chciały się szybko zanurzyć w podwórkach i
wąskich przejściach między domami pobliskiego osiedla
komunalnego. Konieczność jakaś zmusiła je do opuszczenia na
chwilę właściwej im strefy przestrzeni miejskiej.
Póżniej, znacznie później, miałem się przekonać, iż są
takie osiedla, i takie ulice, i takie place w Londynie, gdzie
czarne sylwetki, często też bez twarzy, są czymś zwyczajnym, a
spowite w czerń (lub jakiś ciemny poważny kolor) kobiety czują
się tam „u siebie”, i jako swojskie traktowane są przez
sprzedawców kiosków z warzywami i sklepów z „halal meat”, a
także przez inne, inaczej poubierane kobiety, z którymi
przystają na swobodne pogawędki. Czasem towarzyszą im
mężczyźni, czasem inne kobiety, czasem chodzą nawet same.
Mężczyźni, poza sprzedawcami, nie wdają się z nimi w rozmowy,
chyba że są to mężczyźni im towarzyszący.
Afera
Sprawa zasłony wybuchła dla mnie trochę niespodzianie.
Początek długiej publicznej debacie dało jednostkowe
16
wydarzenie. Rozmiar i sposoby reakcji świadczyły jednak o
nieincydentalnym charakterze sporu. Zorientowałem się, że temat
pojawiał się już kilkakrotnie wcześniej, ale z taką siłą chyba
po raz pierwszy. Powszechnie znana francuska awantura o chusty
na głowach uczennic dotyczyła w istocie czegoś innego,
obnoszenia się z symboliką religijną, w Anglii chusta w szkole
nie stanowi problemu. Czołówki brytyjskich mediów na wiele dni
minionej jesieni zajął temat nie zasłon w ogóle, lecz „nakryć”
szczególnego rodzaju: zasłon na twarz. Tu okazało się, że nawet
brytyjski multikulturalizm może wpaść na rafę. Wprawdzie się
nie rozbił, ale postanowiono go wyremontować już w zmienionym
stylu. Tak, jak było dotąd, na pewno już nie będzie.
W jeden dzień rozniosła się wieść, że w pewnej szkole w
Anglii, poza Londynem, pewna nauczycielka prowadziła zajęcia
szkolne nie zdejmując chusty z twarzy. I może nikt by o tym nie
usłyszał (może nie jest to odosobniony przypadek), gdyby nie
skargi uczniów, którzy żalili się, że źle słyszą i rozumieją
słowa ich pani. Pedagog, u którego boku była praktykantką,
poprosił ją zatem o zdejmowanie zasłony w czasie lekcji.
Odmówiła. Dyrektor szkoły nakazał zdejmowanie zasłony.
Odmówiła. Wobec czego zwolnił ją z pracy. Przeciw czemu owa
absolwentka studiów pedagogicznych złożyła odwołanie,
utrzymując, iż narusza się jej prawo człowieka do swobody
praktykowania własnych przekonań religijnych. Dodajmy, iż w
rozmowach, dzięki którym pracę w szkole otrzymała, występowała
z w pełni odsłoniętą twarzą.
W tym momencie wkroczyły brytyjskie media. Temat stał się
bardzo głośny. Rosło napięcie: Co teraz zrobi kuratorium? Czas
17
oczekiwania na jego decyzję skracano sobie dyskusją na temat
zasłaniania twarzy w ogóle. Zanim kuratorium odpowiedziało,
głos zdążył zabrać jeden z czołowych polityków brytyjskich,
były minister spraw zagranicznych, a obecnie szef izby gmin,
Jack Straw. Kiedy wreszcie kuratorium orzekło, że dyrektor
postąpił słusznie, dyskusja trwała już w najlepsze, i tylko
część jej uczestników powitała tę decyzję ze zrozumieniem. Z
różnych kręgów dały się bowiem także słyszeć głosy
rozczarowania, a nawet oburzenia. Oto odmówiono jednostce
ludzkiej jednego z przysługujących jej praw człowieka. Żebyż to
w sposób nieprzyzwoity obnażała własne ciało przy uczniach, to
mogłoby wywołać słuszny sprzeciw. Ale oto potępiono ukrywanie
ciała. Przecież do tego każdy ma prawo, nikogo tym nie
deprawuje i nie uraża. Tak powiadali obrońcy niezłomnej
nauczycielki.
Wracając do Jacka Strawa. W gazecie obejmującej zasięgiem
jego okręg wyborczy napisał – a tę wypowiedź nagłośniono
następnie we wszystkich centralnych gazetach i stacjach
telewizyjnych – iż od dwóch lat sprawowania poselskich
obowiązków w trakcie spotkań z wyborcami, jeśli są to kobiety z
zasłoniętą twarzą (a bywają nader częstymi interesantkami,
ponieważ w jego okręgu mieszka znaczna wspólnota muzułmańska),
prosi je o zdjęcie zasłony na czas rozmowy. I – ku późniejszemu
podenerwowaniu ich mężów, braci i ojców, kiedy się o ich
zachowaniu dowiedzieli – większość z tych kobiet posłusznie, a
niektóre nawet z wyraźną ochotą twarz swą odsłaniała. Straw
uzasadnił swoje postępowanie potrzebą bezpośredniego kontaktu z
rozmówcą, usiłującym przecież coś załatwić i do czegoś go
18
przekonać. Brak widoku twarzy deprymował go i utrudniał
porozumienie. Ostatnio minister spraw wewnętrznych RFN,
Wolfgang Schäuble, opowiada się wręcz za wprowadzeniem
całkowitego zakazu publicznego noszenia pełnej zasłony. Kieruje
nim taka sama motywacja. “Pełna zasłona – pisze – pozostaje w
sprzeczności z osiągnięciami europejskiej cywilizacji. Nie
można sensownie porozumieć się z osobą, która ją nosi… Przecież
komunikowanie się w ogromnym stopniu ma charater pozawerbalny”
(EUObserver.com z 25 stycznia 2007).
Już nie jednostkowa sprawa nauczycielki, ale to
wystąpienie znanego bardzo polityka rozpętało istną burzę.
Sterty listów od czytelników uzmysłowiły mi dopiero wagę i
głębię poruszanego problemu. Telewizja kierowana potrzebą
poprawności politycznej poprosiła o wypowiedź grupkę
zakwefionych kobiet, które w sposób świadczący o znawstwie
dziennikarskiego rzemiosła wyraziły swe oburzenie
dyskryminacyjnymi praktykami. Ale stopniowo na czoło wybiło się
stanowisko, iż są sytuacje, w których zasłanianie twarzy
powinno być poprostu zabronione. A zatem nie domagano się
zakazu noszenia zasłon na twarzy w każdej publicznej sytuacji,
a jedynie w pewnych okolicznościach. Zaczęto podkreślać
wyjątkową rolę tej ewentualnej części garderoby: To właśnie
bowiem widok twarzy rozmówcy umożliwia wzajemne porozumiewanie
się ludzi. Oczywiście można w ramach swobód demokratycznych
pozostawić każdemu wybór opcji, w końcu w wielu wypadkach nie
musi się z innymi kontaktować. Ale jeśli już te kontakty
podejmuje, powinna panować symetria: Ty widzisz mnie, moją
twarz, ja widzę ciebie tak samo, widzę twoją twarz. W
19
przeciwnym razie powinienem móc odmówić kontaktów z tobą.
Czasem to jednak niemożliwe, kiedy za zasłoną kryje się
obywatelka, która chce załatwić coś w urzędzie, albo studentka,
która chce zdać egzamin, albo podróżna, która chce przekroczyć
granicę. A co począć z kierowczynią pojazdu, która właśnie
spowodowała wypadek? Tu już nie chodzi o prawo do
odwzajemnienia, tu chodzi o powszechny obowiązek ujawnienia
swojej tożsamości, przewidziany prawem.
Pojawił się paradoksalny wniosek: Kobiety mogą chodzić w
zasłonach na twarzy tylko w sferze prywatnej, w swoim domu.
Natomiast w sferze publicznej twarze powinny być odsłonięte.
Wszyscy to jesteśmy sobie winni, żyjemy w jednym
społeczeństwie. A zatem dokładnie na odwrót, niż tego chce
islam.
Argument nawiązywania pełnego ludzkiego kontaktu mógł
niektórym wydawać się nieco abstrakcyjny, natomiast wszystkim
trafił do przekonania argument natury bardzo praktycznej. Oto
właśnie wtedy wychodzi na jaw, iż jeden z czołowych terrorystów
uciekł jakiś czas temu z więzienia, po czym na paszporcie
swojej somalijskiej siostry wydostał się za granicę jako
zakwefiona muzułmanka. W dotychczasowej dyskusji pojawia się
nutka histerii. Jedna z dziennikarek, ubrana w muzułmańskie
szaty, z zasłoną na twarzy, wykonuje okrężną podróż lotniczą i
niczym nie niepokojona na Heathrow wkracza na powrót na
brytyjską ziemię. Home Office tłumaczy się. Owszem, przepisy
przewidują kontrolowanie twarzy podróżnej, ale opóźniłoby to
jeszcze bardziej odprawy lotniskowe. Dokonują więc takich
sprawdzeń tylko wyrywkowo. Postronni świadkowie opowiadają, że
20
przy odprawie samolotu arabskich linii lotniczych widzieli cały
sznur podróżnych z zasłoniętą twarzą, których nikt nie
niepokoił kontrolą wizerunku.
Te wydarzenia nadają sporowi zupełnie obiektywny wymiar, w
odróżnieniu od nacechowanej sporą dozą subiektywizmu
argumentacji Strawa. Na zagrożenie terrorystyczne uwrażliwieni
są w Londynie prawie wszyscy, włącznie ze wspólnotami
muzułmańskimi, które w razie kolejnych zamachów obawiają się
rykoszetowych konsekwencji dla siebie. Toteż głosy z ich strony
w obronie swobody zasłaniania kobiecej twarzy odzywają się
sporadycznie i niezbyt konfrontacyjnie. Zwłaszcza że przez
większość wyznawców islamu zasłanianie twarzy nie uchodzi za
normę religijną. Wyjątek stanowią wypowiedzi radykalnych
imamów, którzy nie kryją swej pogardy dla kultury zachodniej.
Są w mniejszości, ale prowadzą szkoły, w których Bóg jeden wie
(i trochę policja), co się wygaduje i do czego zagrzewa młodych
ludzi. To spod ich rąk wyszli lipcowi terroryści. Wbrew jednak
ich zaleceniom ogromna większość kobiet islamskich nie nosi
zasłon na twarzy. Tylko pewne tradycyjne wspólnoty muzułmańskie
upierają się przy tak surowej wykładni słów Proroka. Temat ma
na gruncie islamu długą już historię sporów teologicznych.
Ale w obronie noszenia zasłon na twarzy, a także
religijnego charakteru nakazu ich noszenia, obok wspomnianych
imamów, występuje bardzo stanowczo wspomniana wyżej grupka
muzułmanek z wyższym, zachodnim wykształceniem; wśród nich, co
nie dziwi, obecne są w sposób nadreprezentatywny konwertytki.
Przekonują brytyjskich telewidzów, że naprawdę ich do noszenia
owych zasłon nikt nie zmusza, że czynią to motywowane wyłącznie
21
własnym religijnym sumieniem. W ich wypadku zresztą łatwo w to
uwierzyć. Z sobie znanych powodów postanowiły jako dorosłe już
kobiety zademonstrować swą religijność, właściwe ich zdaniem
rozumienie islamu, i własne oddanie tej religii. Niektóre z
nich uważają za zupełnie niewłaściwą zachodnią etykietę stroju
i zachowania się kobiet. Prawda tkwi w islamie. Inne z nich –
tu już argumentacja staje się jakby zupełnie przewrotna –
puszczają oko do zdumionych słuchaczek: Są feministkami i
czynią co czynią ze względu nie tyle religijnego, ile ideowo
feministycznego. Gdzież indziej jeśli nie w feminizmie
krytykuje się sprowadzanie kobiet głównie czy wyłącznie do
ciała, do jego zdolności rozrodczych, do seksu i do urody. Oto
one mówią: enough is enough, dość tego, nie będziecie już mogli
oceniać nas na podstawie walorów naszej twarzy, a luźny i
kompletny strój ukryje także inne informacje o naszym ciele.
Stajemy się przez to człowiekiem, po prostu, a nie przede
wszystkim – kobietą. Stajemy się naprawdę wolne! Żądamy
oceniania nas wedle umiejętności i osiągnięć, a nie wedle
walorów cielesnych. A już całkiem sekretnym tonem niektóre
dodają, iż jeśli chcą coś zrobić dla emancypacji kobiet w
islamie muszą same demonstrować religijność, by móc docierać do
swych zakwefionych sióstr i ich braci. Kręci się w głowie od
tej argumentacji, nie pozbawionej przecież sensu. (A kto wie,
czy w przypadku dobrowolnych nosicielek zasłony nie występuje
tu jeszcze jeden możliwy powód: Jest to w końcu bardzo
intrygujący, czasem upiększający, wręcz jakoś kokieteryjny,
jeszcze jeden z możliwych, sposób ubierania się. Uprzednio
wypróbowały już z reguły inne style i mody.)
22
Ale jakikolwiek pogłębiony spór mogą prowadzić tylko
wykształcone kobiety z elity islamskiej. A jest ich niewiele.
Cała masa innych nosicielek zasłony to kobiety od początku
ukształtowane w obrębie właściwej im islamskiej kultury
etnicznej, bezrefleksyjnie wdrożone do pełnienia przewidzianych
dla nich ról domowo-rozrodczych. Albo nie widzą w ogóle
problemu, co najwyżej zauważają pewien kłopot w kontaktach ze
środowiskami zewnętrznymi, których zresztą same starają się
unikać. Albo może i pozbyły się już złudzeń co do natury i
funkcji owego – jakoby – religijnego nakazu, ale ani im w
głowie podnosić bunt w sytuacji pełnego uzależnienia od męskich
wyznawców ich religii.
Twarzą w … zasłonę
Nastała chłodniejsza pora roku, w Londynie utożsamiana z
zimą. Wprawdzie niektóre kwiaty nie przerywają kwitnienia, ale
dzień staje się paskudnie krótki i zniechęca do wypraw w dalsze
zakątki miasta. Poglądy wyrabiam sobie jedynie na podstawie
lektur gazet, trochę sporów radiowych i telewizyjnych. Temat
nieco przygasa, choć i tak wyjątkowo długo zajmował czołówki.
Czasem na chwilę ożywa, na przykład kiedy dziennikarze
docierają do faktu, że już kilka lat temu inny znany islamski
terrorysta uciekł z Anglii w kobiecym przebraniu, oczywiście z
zasłoną na twarzy,. Z zagranicy donoszą, iż zjawisko to znane
było już od dłuższego czasu. Ponadto w krajach islamu
szczególnie trudno odszukać terrorystów, gdyż właśnie chętnie
uciekają się do takiej przebieranki. Wydawało się, że wszystko
23
wraca do normalności i już tylko nieliczni domagają się zakazu
publicznego chodzenia z zasłoniętą twarzą. Ot, taki sobie
muzułmański obyczaj, jeszcze jeden z wielu, które w istocie
rzeczy nastręczają dające się pokonać trudności lub, o ile
rozgrywają się jedynie w obrębie wspólnot islamskich, mogą być
(i powinny! dla świętego spokoju!) zignorowane.
Niektórzy też sugerują, że nagłośniono problem o bardzo
małym odniesieniu społecznym. Gdzież te zakwefione kobiety
stwarzające na każdym kroku problemy we współżyciu społecznym?
Ile ich można spotkać na ulicach Londynu? Pewna dziennikarka
pakistańskiego pochodzenia przebiera się starannie wedle
dokładnych instrukcji udzielonych jej przez sprzedawczynie w
sklepie ze specjalną odzieżą muzułmańską i wyrusza na
całodzienną wędrówkę po mieście. Czuje się dziwnie osamotniona.
I skrępowana, gdyż najwyraźniej przechodnie zwracają na nią
uwagę. Czyżby to było takie rzadkie? Pije kawę z koleżanką,
która w pierwszej chwili myśli, że zbzikowała. Szczyt zdumienia
wywołuje, kiedy pojawia się w Narodowej Galerii Portretu. (Nie
dziwota. Weszła do wręcz szatańskiego dla muzułmanów
sanktuarium). Gdy mija dzień, jest raczej umęczona, może trochę
zawiedziona? Nikt jej nie dokuczał, nie ubliżał, nie zastępował
drogi. Obsługiwano ją wszędzie grzecznie i z należytą atencją.
A że przy tym przyglądano się dziwnie? Jej to dokuczało, ale do
tego można pewnie przywyknąć, może i to polubić. No i nie
spotkała ani jednej podobnie przyodzianej współwyznawczyni.
Czyż jest zatem powód do podnoszenia takiego alarmu? Skoro to
zjawisko marginalne, to najlepiej nie zwracać uwagi.
24
Jak łatwo spostrzec, nasza bohaterka chodziła po prostu po
tych samych ulicach i zaglądała do tych samych sklepów i
kawiarń, do których przywykła zachodzić na codzień, w dobrze
sobie znanych okolicach miasta. Tam takich kobiet po prostu nie
ma. Albo, skorygujmy, trafiają się rzadko. Londyńczycy często
poza centrum i strefą własnego zamieszkiwania słabo znają
Londyn. I myślą, że cały Londyn wygląda z grubsza tak, jak
znane im części miasta.
Ale przecież istnieją gdzieś dzielnice, pomyślałem sobie,
w których na zamkniętym niewielkim obszarze przebiega całe
życie kobiet w zasłonach. Tych miejsc postanowiłem po przerwie
poszukać. Brick Lane to był prymitywny błąd. To wprawdzie ulica
mieszkańców Bangladeszu, ale przemierzana przez rzesze
turystów. To trochę spektakl dla nich. Poza tym muzułmanie z
Bangladeszu należą głównie do tych, którzy nie uznają nakazu
zasłaniania kobiecych twarzy. Później, kiedy już nauczyłem się
poruszać zgodnie z mapą etnicznych skupisk, trafiałem na takie
ulice, gdzie na trotuarach aż tłoczno było od kobiet z
zasłoniętymi twarzami. Wystarczyło choćby zajrzeć na Mile End,
zwłaszcza w okolicę ulicznego targu. Ale zanim tam trafiłem,
wstrząs przeżyłem gdzieindziej, gdzie się go (dość głupio w
świetle późniejszej wiedzy) najmniej spodziewałem.
Wracałem z wędrówki po Wapping, gdzie szukałem dawnych
magazynów portowych, zamienionych obecnie w wytworne rezydencje
i biurowce. Z atmosfery dawnej portowej dzielnicy nie pozostało
śladu. Trochę zawiedziony rozpocząłem powrót najpierw linią
East London (tu przynajmniej odrestaurowano trochę tamtej
atmosfery na wyremontowanych niedawno stacjach), by w
25
Whitechapel przesiąść się na Hammersmith & City, łączącą
wschodnie przedmieścia z samym centrum Londynu. Whitechapel
kojarzyło mi się głównie z Kubą Rozpruwaczem, który niegdyś
siał terror w tej okolicy. Na stacji zabłąkałem się przypadkiem
na niewłaściwy peron, z którego metro odjeżdżało tylko w
przeciwnym kierunku, ku dzielnicom odleglejszym i jak później
się dowiedziałem, szczególnie intensywnie zamieszkiwanym przez
brytyjskich muzułmanów. Tego dnia nie szukałem jednak takich
kontaktów, nie wiedząc, iż właśnie wkroczyłem na ich
terytorium. Zaprzątał mnie tylko jeden problem: Czy jestem na
właściwym peronie? Dlatego zamarłem z wrażenia, jakbym ujrzał
diabła, kiedy mój wzrok poszukujący tablicy informacyjnej
natrafił nagle na przyglądającą mi się uważnie parę oczu
tkwiących w szparze między czarną zasłoną i chustą. I to z
bardzo bliska. Spotkanie, którego szukałem dotąd bezowocnie,
samo przyszło, i to w nieoczekiwanej chwili. (Notabene nie
udało mi się nigdy spotkać Sikha jadącego na motocyklu bez
kasku, choć wielu ich widziałem, w tym Sikha wsiadającego do
BMW. Czy oni w ogóle jeżdżą na motocyklach?)
To nie była przeciętna muzułmanka, jakich potem napotkałem
wiele. Strój bardzo zadbany, niczym nie wyróżniający się, ale
noszony z jakąś pewnością siebie i elegancją, z jakimś
świadomym poczuciem własnej godności. Wydawało mi się, iż
wyczuwam w głębi czarnych szat mocną osobowość. Świadczył o tym
właśnie jej wzrok. Nie spoglądała obojętnie gdzieś w dół i w
bok, jak to później najczęściej obserwowałem, lecz wytrzymywała
moje spojrzenie, ba, kiedy to ja grzecznie i szybko (pewnie i
płochliwie) skierowałem oczy w inną stronę, wiedziałem, że ona
26
nadal mi się bacznie przygląda. Przekonywałem się o tym
kilkakrotnie, bo jednak wracałem do jej twarzy, a raczej – do
braku jej twarzy. Do miejsca, gdzie twarz być powinna. Były tam
jednak owe oczy, a to mimo wszystko wiele. Oczy sprawiały, iż
moja wyobraźnia tworzyła na chybcika jakieś warianty możliwych
jej portretów, pewnie wszystkie diabła warte.
W oczach było jakieś wyzwanie. Może wracając do nich,
spełniałem jakieś oczekiwanie? Zauważała – tak mi się
przynajmniej zdawało – moje zaskoczenie i fascynację. Nie
przytrafiało jej się to po raz pierwszy. Sama na to
przygotowana, patrzyła na mnie uważnie i jakby z pewną… bo ja
wiem, pogardą? Po chwili wydało mi się jednak, że dostrzegam
też w jej wzroku jakiś smutek, może uraz? Nie bała się mojego
spojrzenia, przygotowana jakby na jakąś impertynencję z mej
strony. Przez moment pomyślałem wręcz, że mnie specjalnie
prowokuje.
Nie była dla mnie po prostu jakąś tam, jedną z wielu
przypadkowo spotykanych na ulicy czy w metrze kobiet. Nie
przyciągnęła mnie też niczym osobistym, godnym uwagi. Całe moje
zainteresowanie nią wywołane było czymś nie mającym w sobie nic
osobistego, tym czymś był rodzaj munduru, a mundury wyróżniają
nie poszczególne jednostki, lecz całe ich gromady. Była „jedną
z nich”. I tak też sobie zapewne myślała: Znów jeszcze jeden
cudzoziemiec, który zwraca na mnie uwagę jako wyłącznie na
egzemplarz przykładowy poszukiwanego typu. Z jednej strony
mogło to jej dogadzać, może właśnie rozpływanie się w grupie
podobnie ubranych istot było celem, który zamierzała osiągać. Z
drugiej strony, wiedząc o tym, mogło jej to dokuczać, że
27
zupełnie nie widzę w niej niepowtarzalnej osoby, człowieka
indywidualnego. Coś osobistego umieściła jednak tam, gdzie to
było jedynie możliwe i tak, jak to było jedynie możliwe: Jej
oczy były starannie oprawione w dość intensywny, ale w dobrym
smaku makijaż. Po co, skoro chciała ukryć osobistą urodę, skoro
miała niczym osobistym nie przyciągać do siebie uwagi?
Te wszystkie refleksje przemknęły wówczas przeze mnie w
tempie huraganu. Pełno znaków zapytania. Wiele możliwości. Do
końca nie mogłem zdecydować się na żadną z nich. Kim naprawdę
była, co myślała, o mnie, o sobie, o sytuacji? Tak, odpowiedzi
brakło z jednego istotnego powodu: Patrzyły na mnie same oczy,
jak spomiędzy belek jakiegoś ogrodzenia. Nic więcej. Nie było
twarzy. A wyraz oczu uzyskuje w miarę jednoznaczną
interpretację dopiero w oprawie całej, również wyrażającej stan
duchowy właściciela, twarzy. Oczywiście drążyło mnie też
pytanie, czy była piękna? Ale cena tego, aby uniknąć takich
oszacowań ze strony przypadkowo spotykanych mężczyzn, była
wysoka. Przestawało się być w ogóle kimś, określonym
człowiekiem, niepowtarzalną jednostką ludzką. Może stąd ów
smutek, który jak mi się zdawało w tych oczach był zadomowiony?
A może smutku w nich wcale nie było? Brak twarzy, brak
człowieka. No, dopóki są jeszcze oczy, mimo wszystko człowiek
jest, tyle że bardzo wieloznaczny i odindywidualizowany.
Zanim targany takimi wątpliwości zbiegłem do tunelu,
zauważyłem jeszcze, iż na peronie było więcej kobiet w
podobnych czarnych burkach z podobnie pozasłanianymi twarzami,
ale sprawiały na mnie wrażenie bardziej przeciętnych,
tradycyjnych, koszarowo zakwefionych muzułmanek.
28
Trafiłem na właściwy peron, a po chwili we właściwy
pociąg. Pociąg zmierzający ku centrum metropolii. Im bliżej
środka miasta, tym mniej w wagonie zwykłych szarych ludzi.
Pozostają zawsze obecni w Londynie turyści, których w trakcie
jazdy w tym kierunku przybywa. Dochodzą urzędnicy i
urzędniczki, z banków, z towarzystw ubezpieczeniowych, z
giełdy, śpieszące gdzieś w charakterze gońców dziewczyny, a
jeśli już ktoś jedzie w tym kierunku na zakupy, to zazwyczaj
wywodzi się z klasy średniej, biedniejsi kupują w centrach
handlowych na obrzeżach miasta i w innych godzinach, po pracy.
Jest też trochę tych, którzy przemierzają śródmieście tranzytem
z jednych podmiejskich dzielnic do drugich.
Gdy tak o tym wszystkim rozmyślam, na Liverpool Station do
przedziału wpada spora gromada podróżnych z dworca kolejowego.
Już tylko jedno miejsce naprzeciw mnie jest jeszcze wolne.
Przed nim bez nerwowego pośpiechu wyrasta sylwetka podróżnej.
Ma zamiar usiąść. Czyni to jakby z pewnym ociąganiem. Zanim
usiądzie, mam gotowy opis. To kobieta o bardzo smukłej
sylwetce, wysoka i… pięknie ubrana. I ta elegancja wyważonych i
wstrzemięźliwych poruszeń ciała. Nic z typowej w takich
przypadkach walki o miejsce, choć, dodajmy, w brytyjskim metrze
owa walka rozgrywa się w sposób nieporównanie bardziej
kulturalny, niż to widuje się gdzie indziej. Ta jednak kobieta
wyróżnia się wyraźnie nawet na miejscowym tle. Cóż, jak
powiedziałem już, sylwetka, ubiór, który zaraz dokładniej
opiszę… A co z nogami, elementem kobiecego ciała obdarzanym
szczególną adoracją przez mężczyzn? Nic z tego. Są ukryte w
sięgającej do samej podłogi spódnicy czy sukni. Z połyskującego
29
fioletem popielatego, prawie czarnego materiału. W delikatny
gałązkowy deseń. Wyżej suknia znika pod gustownym luźnym
swetrem, w takimż fioletowawo-czarnym odcieniu, tyle że
zdobnego w bogatszą gałęziankę. A wyżej? A włosy? A głowa?
Rzecz jasna głowa jest, ale tylko tyle można o niej powiedzieć.
Spowija ją bowiem chusta, równie starannie dopasowana kolorem
do reszty stroju. Aha, muzułmanka. Wiem już, jakiego typu urody
mogę się spodziewać, kiedy się odwróci, aby usiąść.
Wzrok mój pada najpierw na buciki, które teraz wysuwają
się spod długiej sukni. Tak, spodziewałem się tego, są ładne i
delikatne, srebrzą się wraz z dodatkami w odcieniu fioletu.
Świetne uzupełnienie stroju. Sylwetka widziana od przodu w
pełni potwierdza wcześniejsze obserwacje. Podnoszę zatem wzrok
i… zamieram. Tam, gdzie powinna być twarz, czarna dziura.
Czarna dziura. Nie, nie mam odczucia obcowania z zasłoną, która
coś przysłania. Mój wzrok na niczym się nie zatrzymuje, jakby
przez owal w ścianie zanurzał się w ciemną, bezgwiezdną noc.
Pełna zasłona! Wiem, jak wygląda i wyglądać powinna, ostatnio
poznałem rozliczne jej odmiany i tajniki w znakomitej pracy
doktorskiej na temat muzułmańskiej zasłony właśnie. Ale takiego
efektu się nie spodziewałem. Oto intrygujący przed chwilą
człowiek zamienia się w mgnieniu oka w starannie i elegancko
przyodziany… manekin! To wrażenie nie może mnie przez dłuższy
czas opuścić. Narasta we mnie konfuzja i wściekłość. To jakieś
straszne, wielkie oszustwo! Ktoś ze mnie szydzi, ktoś mnie
poniża. Ktoś nie chce widzieć we mnie człowieka godnego samego
siebie i w tym celu przestaje być dla mnie w ogóle kimś, staje
30
się czymś, człekokształtnym manekinem. Pozbawia się twarzy. A
więc… przestaje być człowiekiem, znika. Jak gdyby go nie było.
Właśnie – jak gdyby go nie było. Ale przecież jest, i ja
wiem o tym. To jeszcze trudniejsze. Ona tylko udaje, że jej nie
ma. Przesłuchiwani wśród gołych ścian wiedzą, że to, co dla
nich jest ścianą lub lustrem, dla innych jest oknem, przez
które są obserwowani. Ja też wiem, że jestem widziany. Ale tym
razem nie widzę już nic, czego mogłaby uczepić się moja
wyobraźnia, aby utworzyć hipotetyczny wizerunek tego człowieka.
To już nie człowiek przypatrujący mi się uważnie przez
szczelinę w obelkowaniu. To martwa ściana. Ściana deprymująca i
groźna. Ściana patrząca. Bez oczu. Zupełnie więc inna sytuacja.
Dlaczego w opisach tak beztrosko umieszczana pod tym samym
szyldem „pełna zasłona”? To dopiero jest pełna zasłona!
Zastanawiam się, jak oni to tam wytrzymują. Żyją sobie na
luzie pośród wielu takich wędrownych ścian, które czasem ich
wręcz otaczają, np. na targowisku, a w ogóle, to gdzieś tam
krążą w ich pobliżu, raz w oddali, raz blisko. I nie peszy ich
to, nie deprymuje. Skoro wiedzą, że te ściany patrzą na ich
poczynania, i nie czują się z tym nieswojo, to przyjąć należy,
że właścicielek tych oczu po prostu nie traktują poważnie, nie
jak równych sobie ludzi. Czasem dorośli zachowują się bardzo
swobodnie wobec dzieci. I zupełnie nie są ciekawi, czy, a jeśli
tak, to co one myślą. A jeśli się odzywają, traktują to jako
niesubordynację lub przynajmniej słuchają ich z rozbawieniem.
Ale bardziej wrażliwi przy dzieciach czują się skrępowani.
Chyba że dzieci są bardzo, bardzo jeszcze małe. Widać mężczyźni
w krajach islamskich o kobietach myślą jako o dzieciach.
31
Lekceważą ich wzrok, bo lekceważą ich rozum. Lekceważą ich
człowieczeństwo. To jedna możliwość. A druga jest jeszcze
gorsza. To pogarda. Obecność owych udających nieobecność kobiet
jest im równie obojętna jak obecność istot w ogóle pozbawionych
rozumu, ptaków przyglądających im się z gałęzi drzew, kóz,
wielbłądów. Kiedy człowieka traktuje się jak nierozumne
zwierzę, można już tylko mówić o pogardzie.
Cóż, ja czuję się bardzo nieswojo. Tamten człowiek mnie
widzi, ja jego – nie. A jest dokładnie mi równy, tak sam godny
praw człowieka, nie bardziej i nie mniej. Czy jest w porządku,
że chce patrzeć na mnie z ukrycia? Jeśli zas nie chce, to mogę
mu tylko współczuć. Jeśli nie chce nade mną górować wskutek
owej totalnej asymetrii, jeśli wolałby nawiązać z drugim
człowiekiem ludzki dialog, ale mu tego zabraniają, to godzien
jest współczucia.
Podejrzewam, że w tym wypadku zachodzi ta druga
okoliczność. Jakoś mi jej żal. Trzyma w ręce niewielką torebkę,
każdy człowiek w podróży potrzebuje mieć przy sobie parę
rzeczy. Manekin rzeczy nie potrzebuje. I jeszcze coś: jest
młoda. Nie wiem, skąd to wiem, ale na pewno jest młodą kobietą,
na pewno nie ubogą, na pewno inteligentną i chyba wykształconą.
Skąd o tym wiem?
Oto kiedy moje oczy przywykają do półmroku, jaki spowija
całą jej postać, i kiedy znów przyciąga mój wzrok miejsce,
gdzie normalnie bywa twarz, widzę, że jednak w tej pustce coś
jest. To, czego najbardziej szukam. Zza czarnej ściany muślinu
patrzą na mnie słabo rysujące się w ciemności oczy. Tak, patrzą
na mnie, gdyż gapię się bezczelnie jak człowiek gapi się w
32
ślepą, czarną otchłań. Uświadamiam sobie ze wstydem, dopiero
teraz, że choć dla mnie to czarna pustka, to dla niej jedynie
utrudnienie w widzeniu świata. Ja z nią nie mam kontaktu, ona
ze światem – ma. Ale ze światem odczłowieczonym. Gdyż obecni w
nim ludzie nie widzą w niej partnera, widzą tylko starannie
przyodziany i poruszający się zgrabnie ludzki cień. Przywołuję
się do porządku. Wydaje mi się – ale to na pewno pracuje
wyobraźnia – że mój widok i to moje gapienie nie sprawiają jej
przyjemności. Że czuje się jakoś dotknięta. Że to musi ją
boleć. Wydaje mi się, iż brak w niej tej dumy, może pychy,
które majaczyły w odsłoniętych oczach muzułmanki z Whitechapel.
Ta kobieta, myślę sobie, jest na pewno smutna. Nie nosi tej
zasłony z ochotą, jest do tego zmuszona. W rodzinach bogatych
Somalijczyków, a tam ją umieszczam, tradycja muzułmańska jest
bardzo konserwatywna. Ale gdy mieszkają tutaj, trudno im
uniknąć samotnego podróżowania kobiet. Bywa, że studiują, bywa,
że pracują, bywa, że muszą dokądś się udać. Przy tym wszystkim
muszą jednak stale pamiętać o swym statusie ontycznym istot
podporządkowanych. Zasłona ma im o tym zawsze przypominać.
Wszystko trwało bardzo krótko, krócej niż jestem w stanie
to opowiedzieć. Zaledwie dwie stacje dalej Somalijka wysiadła,
podobnie z eleganckim, wyważonym spokojem, przy innym dworcu
kolejowym, na Farringdon. Wiem, moje zainteresowanie musiało
być dla niej chlebem powszednim. Zresztą w jej wypadku musiała
przykuwać wzrok nie tylko naukowych eksploratorów. Owszem, nie
była do końca manekinem. Ale gdyby tych jej oczu nie było w
ogóle widać, nawet w czarnej mgle, to czy myślałbym jeszcze o
niej jako o człowieku? Myślałbym, myślałbym, oczywiście. Ale
33
bardziej jako o człowieku potencjalnym, którego aktualizacja
dokonała się w małym stopniu. Być tajemnicą, to może i
podniecające, ale czy te kobiety chcą tego? Czy chcą budzić
zainteresowanie? Niektóre może tak. Jakoś dziwnie jestem pewny,
że nie ta Somalijka. I, paradoksalnie, na pewno norma pełnego
zasłaniania twarzy w intencji jej nadzorców ma służyć czemuś
wręcz przeciwnemu. Czemu? Wdeptaniu człowieczeństwa kobiety w
ziemię. Publicznie ma funkcjonować jedynie jako… no, może nie
manekin, ale bardziej sensownie… jako robot. Robot
wielofunkcyjny, który potrafi chodzić na zakupy nie wpadając
przy tym pod samochód, wychodzić do parku z dziećmi, i… czy coś
jeszcze? Reszta – w domu, za zamkniętymi drzwiami.
Uff, dość tego dramatyzowania. Nie u wszystkich
komentatorów sprawa zasłony urasta do rozmiarów i głębi
problemu antropologicznego. Można noszenie zasłony rozważać z
najrozmaitszych punktów widzenia, mniej lub bardziej ogólnych,
bardziej praktycznych lub bardziej teoretycznych. Można się
spierać o różne racje. Oczywiście można przyjąć najdalej idące
filozoficzne w istocie stanowisko, iż zasłona jest czymś
fundamentalnie zaprzeczającym człowieczeństwu w człowieku,
który ją nosi, czy to zmuszony do tego czy z własnej woli,
powodowany skromnością i uległością wobec tradycji czy jedynie
wobec pewnych ludzi tradycję reprezentujacych, a może nawet z
pychą i pogardą dla innych obyczajów i innych przekonań. I że
jest to jeszcze jedna, i to o szczególnie fundamentalnym
znaczeniu, krzywda wyrządzana w społeczeństwie kobietom jako
kobietom właśnie.. Tę krzywdę akurat powodują przekonania o
34
religijnym rodowodzie, a w każdym razie religijnie wystrojone.
I krzywda ma tu miejsce niezależnie od tego, czy owe kobiety
zasłaniają twarz będąc do tego zmuszane, czy powodowane
prostymi regułami życia wedle tradycji, czy też czynią to z
własnego wyboru określonej tradycji, do której ów zwyczaj
przynależy (choć tę tradycję mogą wybierać z innych względów).
---------- ----------
Poza zarzutem dehumanizującego oddziaływania tzw. „pełnej
zasłony” przypomnę na zakończenie jeszcze raz, iż istnieją
różne, bardziej specyficznie ugruntowane powody, dla których
można się domagać w społeczeństwie wielokulturowym zakazu
praktykowania akurat tego elementu kultury religijnej. Obyczaj
ten stwarza osobnikom zagrażającym bezpieczeństwu publicznemu
szczególnie dogodną okazję do maskowania. Nawiązywanie pełnego
ludzkiego kontaktu w życiu społecznym jest utrudnione. Ma tu
też miejsce pewien niczym nie uzasadniony (choć może rzadko
odgrywający rolę motywu) przywilej prowadzenia rozmowy z
ukrycia z kimś, kto ukryć się nie może.
Spójrzmy na sprawę realistycznie. Zwyczaj noszenia zasłon
nie zniknie nagle wskutek perswazji filozofek i filozofów, i
obrońców praw człowieka, i ludzi nie cierpiących dzielenia
społeczeństwa wedle płci i prywatyzowania jednej płci przez
drugą. To wymaga czasu. A i to pod warunkiem, że kontrofensywa
islamu w społeczeństwach zachodnich nie powstrzyma tego trendu.
W końcu można sobie wyobrazić sytuację, w której Europejki będą
musiały chodzić w czadorach, jeśli zechcą wyjść na ulicę.
Nie sądzę jednak, że nic nie da się zrobić. Brytyjczycy w
swym głębokim, wręcz głębinowym multikulturalizmie posunęli się
35
jako gospodarze najdalej, pozwalając imigrantom na
praktykowanie właściwie wszystkich ich religijnych obyczajów.
Stąd zapewne mają z tego tytułu, paradoksalnie, największe
kłopoty. To oni umożliwiają jak dotąd szczególnie sprawną
hodowlę terrorystów islamskich.
Istnieje możliwość skutecznego w pewnych granicach zakazu.
Można prawnie zakazać noszenia zasłon, a w każdym razie nakazać
zdejmowanie zasłon w pewnych określonych sytuacjach
społecznych. Są sytuacje zagrażające bezpieczeństwu
publicznemu. Bywają zawody (jak właśnie zawód nauczycielski), w
których zasłona utrudnia lub zgoła uniemożliwia właściwe
wykonywanie pracy. Być może – choć to bardziej dyskusyjne –
można by wprowadzić nakaz zdejmowania zasłon przy załatwianiu
wszelkich spraw urzędowych. To można by uznać za rozsądne pół-
środki, pozwalające uniknąć buntu całych wspólnot
muzułmańskich, oskarżających władze publiczne o
dyskryminowanie. Zapewne Brytyjczycy na razie nie posuną się
dalej, aż do całkowitego zakazu noszenia zasłon w miejscach
publicznych. Nie wykluczone, że inne państwa w Europie pójdą
przed nimi na całość.
Połowiczność tego rozwiązania może budzić niechęć, a nawet
obrzydzenie w krytyczkach i krytykach zasłony jako
fundamentalnie odczłowieczającego mechanizmu. Ale jeśli więcej
na razie osiągnąć nie można, lub jeśli całkowity zakaz noszenia
zasłony byłby odczuwany przez wielu islamskich obywateli państw
zachodnich za istotne naruszenie ich godności (a tak
paradoksalnie zapewne by było), trzeba by obecnie na tym
poprzestać. To i tak wiele. Można jedynie mieć nadzieję, iż
36
Top Related