rolando-biala-ksiazka.pdf - Wolne Lektury

124

Transcript of rolando-biala-ksiazka.pdf - Wolne Lektury

Ta lektura, podobnie ak tysiące innych, est dostępna on-line na stroniewolnelektury.pl.Utwór opracowany został w ramach pro ektu Wolne Lektury przez fun-dac ę Nowoczesna Polska.

BIANKA ROLANDO

Biała książka[Motto]Dlatego pewien pogański mistrz powiada:

To, w czym pozna emy lub wyrażamy Pierwszą Przyczynę,bardzie est nami niż Pierwszą Przyczyną,

ta bowiem wznosi się ponad wszelkie słowa i rozumienie.

Mistrz Eckhart

NieboPieśń zerowa. UsprawiedliwienieNiech zaczną się ta emne i skryte mruczankiz witaminami, z minerałami, z kleikiem ryżowymdla ciebie, pachnący mlekiem cielakubyś był eszcze bardzie syty niż zwykleObiecu ę nie stać na paluszkach u nógnie dotykać czupryną wielkie kazalnicyJe mroczne sapanie słychać uż z dalekaWszyscy ma ą podniesione wysoko oczydostrzega ą rozwiązania sklepień żebrowychPani w drugie ławce popuszcza moczstary niedźwiedź mocno śpi, my się go boimyOto wschodzi nowa gwiazda na Południue ciemność oblewa mnie lukremskle a mo e ruchy, czyni e monumentalnymiPani ortodontka ostrzegała mnie przed słowamiktóre psu ą od swe słodyczy zdrowe zębyMo e końskie uzębienie prawidłowo spoczywaw smyczy z nierdzewnego drutu, pociągnij dalepogryzę swó ęzyk do mięśnia, do anatomiiZostanę przysypana magicznym proszkiembym mogła skryć swe bliki i odbicia od ciebiegruba warstwa niech skry e mo ą głowęniczym pokrywa śniegowa będzie ciężkaniespodziewanie wywoła katastro konstrukcy neOby ich ogrom przeraził ekipy budowlane

zastanawia ące się nad tym, ak temu zapobiegaćPan ma ster radzi — szlifierki używamy ostrożnieby nie ranić aśminowych i pachnących rąkPogłaszcz, no pogłaszcz mnie, no eszcze boleśnieWydrapałam resztki komfortowego naskórkaspod kolan, spod łokci, z szyi, z ramion, z plecówDrapałam się boleśnie, ale i z bolesną przy emnościądo czarne krwi, do białe kościCzerwone ślady po tych wycieczkach są obecneNic nie pomaga, próbowałam alantanu, cukru pudrunic nie złagodzi tych ob awów, żadna ta emna maźMimo swe kruchości oraz tendenc i do cukrzycyuczyniłam swe kroki hałaśliwymi i monumentalnymiRehabilitac a obślinione i bezwładne BiankiNie ma uż wózka inwalidzkiego, ni pomocne dłonidroga est tylko na oślepTrudno wymacać akieś zna ome, przy azne kształtyznaleźć akąś barierkę

Jestem straszliwie zakudlona, zakundlonaOczy porasta cierpki zarost zapomnianena policzku rośnie warkocz mo e siły Samsonapo moim grzbiecie biega ą drogocenne pchłyWeszłam po skrzypiących z delikatności schodachna stary, zapomniany strych pełen bibelotówKiedyś były tak dobrze rozpoznawane z dalekateraz wszyscy zapomnieli ich przy emnego widokuTakie dekoracy ne, takie dodatki do wszystkiegopo prostu świetne się nada ą na black garden partyIdę z wypukłą piersią pełną nie mleka, ale staliprzyporządkowaną mi przypadkowo i śpiesznieprzez świat natury, kotów, gruszek, lepkich muchNaturalna odporność wzmacniana przez składnikiw mleku nowe matki o chłodnym spo rzeniuNie spodziewa się ciepłego, rozpoznawalnegoto wszystko dla tych, którzy ma ą tylko dziąsłanie potrafią dobrze i prawidłowo przepychać daleMo a konstrukc a tak delikatna, wrażliwabędzie niezniszczalna, wiekuista i trwałaBędą się o nią rozbijać kutry rybackie pełne węgorzyak o górę lodową lub nie zanotowaną na mapie rafęPadlinożerne ryby będą miały zdziwiony wyraz pyskanad wyraz, nad słowoMo e podbrzusze miękkie kute est w niezwykłym stopiez kowalskim zacietrzewieniem wykuwane w piwnicachTechnologowie z Uniwersytetu w Chicagonigdy nie do dą, z akich składników est ten stopmimo licznych badań i wielości papieru do drukarkibędą uśmiechać się niepewnie, spogląda ąc na siebieOto idzie przed wami Bianka, wasza prywatna bielankasypie w niezwykłe obfitości czarne kwiatyz zawieszonym na szyi koszyczkiemRozsypu ę ich kadzielniczy swąd pod wasze stopyby ośmielić wasze kroki i uczynić e odtąd innymi

Biała książka

Pieśń pierwsza. Strojne przygotowa-niaCierpkie wilcze agody o kolorze nieprzeniknionymw mo e rozwarte amie ustne niczym perły macicyturla ą się, rozsadza ą się przez wewnętrzne ciśnieniama ą niezwykłą moc trucia i atakowania śluzówkiByć może istnie ą sanktuaria Matki Boże z żylakamiod zbyt ciężkich reklamówek reklamu ących pustkigdzie przez pomyłkę komuś śnią się niewłaściwe snyPrzygotowałam się odpowiednio do pisania pieśniNocne rzucania kamieniami w zwierzęce skowytyStroiłam się, zerka ąc na małe, schowane lusterkotakie kosmetyczne, takie żeby nikt nie widziałWkładałam różne wers e ubrań, chcąc robić wrażenieniebieskie spodnie, czarna bluzka, biały stanikNic ednak nie pasowało w mo e garderobiez radością odkryłam, że wszystkie mo e ubraniasą za małe na mnie, co za miła niespodziankaStanęłam naga, bardzo narażona przed sobąSpoglądałam ciekawie, uśmiechałam się cyniczniewobec siebie, wobec mo ego własnego podglądactwaW moich włosach zaszczepiłam dyskretne sadzonkibyłam bardzo tkliwą ogrodniczką dla moich pasożytówak dziwne zwierzę w głębi ciemnych kolorówz drobnymi ży ątkami narośniętymi na nimnaturalnie, bez dekoratorstwa, bez designuTylko niech one zdobią mo ą niezręczną nagośćJest wśród nich parę niezwykłych okazów, spó rzmo e słodkie narośla, mo e guzy schowaneZe względu na tę uroczystą, podniosłą okaz ęzałożę tylko dziecięcy śliniaczek, bo będę się ślinićod duże ilości słów, nadmiar może mnie pobrudzićBrudasek będzie opowiadałProsto do kąpieli, marszProsto do chloru, marszMo a ucieczka przed detergentem zaczyna sięMogłabym zapuścić sobie długą, gęstą brodęczesałabym ą, zmienia ąc codziennie stylistykęto w prawo, to w lewoMerdałabym nią ak długim ogonem uznaniastarcze doświadczenie zaklęte w końskim włosiuTo naprawdę robi cyrkowe wrażenieilu est chętnych na takie rozwiązanieSto ą cierpliwie w długie kole ce, doczeku ąc sięPrzenoszą ciężar ciała z edne nogi na drugądelektu ąc się rozdawanymi za darmo drinkamiMo a broda pasowałaby stylistycznie do powagi sytuac iMó złagodzony wzrok osiadałby na pobliskie ławceze zmęczenia, uż nie mogłabym iść dale , eszczedale , i eszcze prze ść przez płot, i eszcze przez tendziurawiąc swo e nylonowe ra stopy z przecenyWięc uda ę się na dziką wyprawę do źródeł Amazonkiako tako dogadam się pewnie z każdym ludem

Biała książka

pogryzą mnie akieś łacińskie muszki przeszkadza kiMo ą samotną przeprawę zrelac onu e chrząszczDostanę po buzi od akiegoś nazistowskiego przybłędyWsłuchu ąc się w zwiastu ące dźwięki odmętówmaczetą będę ciąć ostro zarośniętą od dawna ścieżkęSzeleszcząc złowieszczo i delikatnieze śliniakiem i ze spinkami we włosach przez lasbędę szeptać o Niebie, Piekle, staroświeckim CzyśćcuWysoko drażniący środek do czyszczenia toaletstoi z boku obok niszczącego wszystko proszkuwraz z brudem zginie wszystkoObsikane dookoła, tylko nie tamRozluźnij nozdrza teraz

Pieśń druga. Rebus IZostał mi zadany pewien rebus, nie do rozwiązaniaNiestety nigdy nie był ani czytelny, ani oczekiwanyCzy był napisany w ęzyku łacińskim, czy fińskima może akiś ta emny dialekt kretów w czasie nocy?Rebus ciągle tkwił spalony, w tłuszczu pływa ącwbity ak nóż harcerski dla zabawy w ziemię, we śniePotykałam się ciągle o niego, przeklina ącego przypadkową namolność i tępe ostrzeDo tego te obrazki w środku niego, do rozwiązaniaNic nie rozumiałam z ich kształtów, ze znaczeńmimo że uzbro ona byłam w wiedzę o abstrakc iNic nie pomogło mi zbliżyć się do tego, co znałamOne ciągle śledziły, śledziły każde mo e drgnienieśledziły mo ą wycieczkę do sklepu spożywczegoNerwowo odwracałam się do tyłu, czu ąc się obserwowanaw poszukiwaniu ta emniczego sprawcy moich niepoko ówIch nierozpoznawalność i niemożliwość zrozumieniabyła niezwykle stro na, kusząca dla znudzonegoa ich powłóczyste treny ciągnęły się, ciągnęłyŚwiadczyły o ich niezwykłym dosto eństwie i randzeTo wszystko zaplątało się w mo e krótkie włosyJako kobieta muszę się regularnie czesać z pokorąby wszyscy znali mó asny i dobry wizerunekChciałam się rozczesać, z radością rozpoznaćswo e oblicze w lustrze, ale się uż nie rozpoznałamniestety uż nie, na zawsze będę uż rozczochranaRebus został mi zadany, a rozwiązanie nie może go dotyczyćuż nie ma żadnych gotowych rozwiązań w zestawachw zestawach z warzywami z plantac i czyśćcowychChóry, zastępy krzyczą w odpowiedzi ednocześniekażda est inną właściwością, każda est właściwawięc posłucham nieuważnie tych wiekuistych stworówNiech w chórach, bo tak raźnie , niech krzyczą, niech fałszu ąNiech zaczerwienią się na widok publicznościNiech ich gigantyczne płomienne oblicza będą nieśmiałeschowane za moim mięsistym ramieniem, podziwia cie

Biała książka

Pieśń trzecia. Oblubieniec na drodzeOn ma maślane stopy pełne prochu, pełne makuRozpływa ą się w żarze taniego asfaltupołożonego tu tylko lokalnie, na chwilęSłyszę, ak stuka ą ego brokatowe obcasyJak wyglądam, czy estem dostatecznie pięknaczy zauważy mnie w niezwykle ciemnym lesieMó speszony wzrok sarenki zza krzakaChodź ze mną w bardzo ciemne błądzeniebez ścieżek, bez górskich szlaków, bez niczegoStanę tak oniemiała, uderzona ego blaskiemdrażniącym boleśnie nocne spo rzenieBędę bezbronna, bez żadne ukryte kieszenipachnąca dzikimi odmętami leśnych dotykówgłaszczą, głaszczą mo ą dziką skóręNadchodzi, a ego wzrok przenika ukrywanepod paznokciami drobne ta emnice nieczystościMyśliwy bez nienawiści w oczach, w powiekachJego głos słychać z dala, est przenikliwie cichyZe wzruszeniem dopytu e się o mnie u zna omychpokazu ąc im mo e nieaktualne zd ęcieJuż tęskni za szorstkim, za ściernym ciałemWszyscy będą go mieli za bezpiecznego szaleńcaJego zazdrość zawieszona na wieszaku w szatniUkłady współrzędnych, niech on będzie zeremTeraz est bardzie X niż Y, późnie bardzie Y niż XGołębie roznoszące tyfus uż zwiastu ą kroki kolosaJego naiwne ciało pachnie ciastem drożdżowympełnym ciepła, wewnętrzne , radosne pulchnościSpotyka mnie liżącą swoim różowym ęzyczkiem ranęPrawdziwe łobuziary łażą cały dzień po drzewachnie schodzą na ziemię, tylko boleśnie spada ąna kolana, na kolanaSpo rzy na mnie bez pożądania, bez przywiązaniaPode dziemy do siebie w połowie drogi do MiąskowaNa czarnym podłożu rzeczy wszelkie pozdrowi mniepod naporem tak banalnie niezwykłego gestu rozpadnę sięna kawałki

Pieśń czwarta. Love will tear us apartOto efekt pryzmatu, ednak lekc a fizykiZ awisko całkowitego wewnętrznego odbiciapozwala użyć pryzmatu ako idealnego elementuodbija ącego światło, mam kąt wynoszący °kąt między ścianami, gdzie skryłam resztkiOdrobina miłosierdzia ubranego w plastikowe kwiatyrozszczepiła mnie na kilka barw, na kilka właściwościuż nie mogłabym być tylko ako BiankaMuszę uż chóralnie, oralnie, muszę piszczeć użw trzech postaciach, w trzech wygodnych zapachachSto ę na złotym tró nogu przed tobą, żeby się nie potknąć

Biała książka

Jestem teraz eszcze bardzie zwichrowana niż zwykleMo e czarne patyczki w konstrukc i koronkowepołamały nóżki, zresztą mechanik konstrukc i to wiebyły za silne przeciążenia na delikatny materiałMożna było się tego spodziewać od samego początkuZ przerażenia tą katastrofą każdy z kolorów uciekłpośpiesznie chowa ąc swe atrybuty w zaroślabyś nie zauważył, że wszyscy są nadzy i tacy słabiStałeś eszcze przez chwilę, a potem z miną znudzonąkrok za krokiem wracałeś do domu na obiadpozostawia ąc mnie tak bardzo inną, pokolorowanąMó pierwszy kawałek schował się w norze ako Niemeczekał on do wieczora, by ruszyć na nocne łowy i ru ęDrugi kawałek znalazł się pod ściółką i przytulał sięuciekał do przygodnych futerek da ących ciepłoTrzeci zaś sklecił sobie gniazdo z ostre trzcinyPo pewnym czasie zostałam wywąchiwanąMo e tropy znały uż wszystkie dzikie zwierzętaBianka uż nie estem tu, oto mo e trzy ramionaTylko dla two e osobiste pociechyprzedstawiam ci: Bianca, Bruna, Blu

Pieśń piąta. Pierwszy kawałek o naj-bardziej łagodnych krawędziachZ powiewem wiatru w przyszerokich spodniachwielokrotnie rozrywanych w bolesnym krokuod zbyt długich i tanecznych krokówz oddechem, którego wszyscy unika ąpodśmiechu ą się ze mnie w autobusie, estem BluDziewczyny na mó widok mocnie przytula ąswoich przystankowych towarzyszy, drżącak sadzonki pomidorów wspiera ące swó ciężarna solidnych patykach, które korygu ą ich kształtDzieci patrzą na mo e ciemne obliczeszuka ąc oczu do rozpoznania twarzyChodzę, patrząc się na bezcelowy ruchIch mobilność est absolutnie zbędnaNa dworcach świata mam swo e apartamentyPresident Suite z marmurową posadzkąOdda e mi ona swó zbawienny chłód, spokóObdarty estem z koronek tłumiących oddech i ciałoDrapię się za uchem, spogląda ąc na wysokie kobietyw reklamówkach całe życie za złotych z resztąJestem cieniem, przybrudzonym krawężnikiemw którym zbiera ą się kałuże, mokre odpadkiwsiąka ą we mnie swobodnie i lękliwieWystraszeni swo ą pewnością siebie, ucieka ąna drobnych nóżkach, w podziemne prze ściaSzarobura cera uczyniła mnie prawie umarłymco może się stać z człowiekiem, gdy nie słucha mamyco może stać się z człowiekiem, gdy nie słucha innych

Biała książka

Mo e kroki bu a ą się w rytmie siarczanych opowieściPrawdziwie niesamowite, bo oni tak zawszemoi kompani częstu ą mnie nimi ak papierosamiNie mam przeszłości, nie mam ani o ca, ani matkinie mam licznych sióstr, braci, przy aciół, wrogównie mam kochanek, ani kochankównie płaczę, nie szukam pocieszeniaani łaski, ani litości, ani gniewu, ani ciebieNie estem samowystarcza ący, ale wystarcza ącydlatego estem nieproszonym dozorcąkomentatorem pięknych, rozproszonych detaliDosta ę grosze od zgarbionych ludzidzięki temu co dzień em czerstwy chlebpiję na tańsze, wiśniowe winow plastikowo-kryształowym kielichu uwielbieniaToczą mnie w środku akieś nieznane chorobyktórych ob awów ciągle oczeku ęZ pełną świadomością przy mu ę wszystkoMo e ciało tęskni uż za rozkłademCzu ę tę piękną i skuteczną pres ętę dyskretną eleganc ę wycowania sięw środku przy ęcia

Pieśń szósta. Ośrodek wypoczynkowyz kokosem w logoChłodny poranek zaglądał mi ostro w oczyego mocne uderzenia to asna tenisówkaProsto w głowę pachnącym butem z gumyW mo e głowie eszcze vino biancow plastikowe paczce, z kra u kwitnące wiśniOdkleiłem powieki ważące na oko pół tonyPrzeprowadza ąc sondę, zbierałem na bułkiTematem sondy był wpływ poez i metafizycznewpływ na codzienne życie młodzieży licealneJakaś piękna kobieta o niewyraźnych rysachpodarowała mi coś niezwykłegow dniu mo e śmierci, amenBłękitny likier o smaku kokosowymluksusowa przy emność, z naruszoną pieczęciąSiedziała przy mnie, nie mówiąc nicSpoglądała na mó płaszcz, ceru ąc go wzrokiemKobieta pełna lęku o swo e chude ciałoGdy moi kompani zobaczyli mo e błękitne ustapowiedzieli, że całowałem się z niebemWysoko, wysoko w tym pięknym dniuMo e ciało bu ał eszcze skryty aromat kokosówktóre w egzotycznych krainach zdobią hotelenazwy ośrodków wypoczynkowych all inclusiveMo e serce zaczęło wybijać nieznany mi rytmbardzie nerwowy, nieu arzmiony uż niczymRytmika zaczęła wyskakiwać poza układ linii

Biała książka

Nuty nie mieściły się uż w tych układachprzestały się do nich ciągle odnosićPoczułem przeciągły ból w klatce piersiowecicha czerń okryła mo e zmęczone oczyBolesna depilac a trwała zaskaku ąco krótkoSpo rzałem eszcze raz na to mo e ciałopogrążone w przy emnym półmroku dworcaPorzucony odwłok, zapomniana torba turystycznaCzułem radość cząsteczek w stanie rozpadania sięw podskokach z radości wracały do domuna progu z dala wyglądali ich widoku zżercyKtoś próbował mnie przebudzić elektrowstrząsamirobiąc mi awanturę za ego własne życieSłuchałem tych oddala ących się dźwiękówzmierza ąc uż na stac ę Ursus Północny

Pieśń siódma. Blu podróżuje znówTchnienie ak wiatr zdmuchnęło mnie czuleruszyłem w kierunku cichych konstrukc ipełen nieśmiałego oczekiwania na akieś zaproszenieto wszystko przez te kokosy, ak zwykleIch egzotyczna woń kołysała mnie w uśpieniuCHODŹ — szepnęło nie ęzykiem akieś nieistnienieWszystko zaczęło się wza emnie znosićten szum był szeptem miliardów istnieńŻaden z tych głosów nie był głośnie szy czy cichszydlatego wszystkie były słyszalne równocześnieChodź do nas, chodź do nas, wielość cię wołaJesteśmy cudnie przeludnieniakże piękna ta istna katastrofa demograficznaw obfitości przelewamy się na wszystkoUsłyszałem w swoim duchu rwącą tęsknotębyłem ścigany z wielką szybkościąCzułem, ak wszystko ściszone do te poryryknęło przeciągle z ukrytego schowkaodpowiada ąc twierdząco na zawołaniezaklęte w tym dźwięku, przenikliwie pyta ącePozostawiłem wspomnienia, zbędne powidokiNędzne, żebracze wybory zdmuchnięte zostałyPrzymknąłem swo e uż nieoczy z powodu blaskugdy e otworzyłem, byłem uż w czymś innymgdzie powietrze było gęste od Wielkiego JoduOddychało się uż tylko nimprzy pierwszym oddechu poczułem bliskość morzaBiegnij, biegnij, zaraz e zobaczyszPrzestrzeń była podobna do niezwykłe plażyNa szerokim, ciepłym brzegu zobaczyłemw różnych odległościach od siebie postaciJeszcze były w odległościach od siebieczekały na przypływ, aby e zabrałgdy spo rzałem w stronę morza, poczułemAAAAAAbsolutne spełnienie mnie i wszystkiego

Biała książka

Pieśń ósma. Mare¹Wielkie, czarne, rozlewa ące się po policzkachNieskończona liczba koncepc i, myśli, konstruktówpowołanych z przepełnienia do przepełnieniado eszcze większe obfitości przelewanaCzułem miliardy, były wspólne i oddzielneChłód owiewał mi twarz, spełniona rewoluc aTo chłód dostrzegany przez niewieluza słaba akość soczewki w lornetceDryfowały tu nieoczekiwane metaforyburzycielskie i dzięki falom rytmiczneByły ak resztki po rozbitych samo lotachDrzazgi z drewna, resztki wsłuchane ostatecznieNie było tam czasu teraźnie szego, passato prossimoJa stałem, wchłaniałem ten widok otwartą gębąPocztówka z widokiem za ,plus znaczek znaczeń, by odnaleźć nadawcęWiekuiste leżenie na zabu anym w tobie hamakupodczas zmasowanych ataków rozwiązańz butelką niepotrzebnego wina oglądasz sufitynie dotykasz podłóg zabezpieczonych izolac ąDotykam głową sufitu, no proszęmó policzek przykle a się do niegono, uż nareszcie nie można wyżeTo bardzo staroświeckie standardy wysokościSupłana konstrukc a przy emnie cię obe mu eNie ma tu wielce oczekiwanych staruszków — owadówWszystkie możliwości są tu spełniane w spoko uwszystkie oprócz ograniczeń, koncert życzeńSłowa ma ą tu swo e liturgiczne głębokościzaskaku ące w swych turbulenc ach i prze awachSanctus, sanctus, sanctus² łamie porządkiporządki szklanych gablotekporządki systematyczności gatunkówułożonych przez moralizatorów, przez archeologówMorze ma swo e przypływy i odpływyTeraz lekko się wycofało, odsłania ąc piaszczysty brzegodsłania ąc swą anarchiczną antygramatykęOto reklama ośrodka wypoczynkowegogdzie ciągle braku e kompletu na turnus ..–.

Pieśń dziewiąta. WybrzeżeNa plaży dostrzegłem resztki po ludziachZbiornik e zabierze, poszerza ąc swo e regułylingwistyczneBliskość morza sprawiała, że piasek rumienił siębył poświęcony wielokrotną ilość razyna wszelki wypadek uświęcany staleMiewa swo e ledwo słyszalne harmonie

¹Mare (łac.) — morze. [przypis edytorski]²Sanctus, sanctus, sanctus (łac.) — święty, święty, święty. [przypis edytorski]

Biała książka

Niechcący porzucone muszle da ące echawyrzeźbione w kruche powłoce wapniowewspomina ą pracownie rzeźb z plastelinyzwiastu ą perfekc ę w niedoskonałym tworzywiePółnocna plaża pociągała mnie na bardzieinacze łamała się tu linia brzegu zwiędniętegoNie było tu żadnego przedstawiciela ratownictwa wodnegoZanurzyłem swe stopy w piaszczystym brokacieMo e istnienie mieniło się niczym zabawka na choincepełna refleksów, pełna uroczyste odświętnościlecz pozbawiona odbić wpatrzonych we mnieSpacer do wysokie kobiety, którą obrałem za punkt Asprawiał mi niewymowną przy emnośćSamotny wypad za miasto w po edynkęPo edynek ze sobą samymW podmie skim pociągu, dwie mo e połówkiCzy eszcze coś Pan sobie życzy?Wie Pani, tak się eszcze zastanawiamcienie po ciałach w formie ręczników, poproszęDizionario di lingua perfetta, per favoreeszcze poproszę, aby pani się też spakowałado tych zakupów, czy zmieści się Pani do edne reklamówki?Czy wszyscy się zmieszczą?Mó wózek złomiarza, wiecznego tułaczada sobie radę z takim ciężarem, z taką mnogościąna sankach zawiozę, zostawia ąc po sobie śladWszyscy będą w stanie mnie wywąchać uż terazpsy policy ne, młodzieżówki polityczneMo e sekretne drogi i skróty

Pieśń dziesiąta. Psalm do kobiety zezłamanym stawem biodrowymKim esteś, o piękna przy aciółko mo ao rudych włosach, zawsze mi się takie podobałyspiętych ak kurtyna, tylko dwoma punktamiJakże two e asne oblicze est olśniewa ącePiłaś zawsze esenc ę z herbaty, inni rozwadnialistąd pewnie twó herbaciany odcieńTwo ą cerę pokryły piegi i niedoskonałości skórywrażliwe z tendenc ą do wysuszania sięZ długimi nogami na ręczniku plażowym leżyszkremem posmarowana UV , byś się nie spaliłaesteś tak cholernie wrażliwa na wszystkoCzarne okulary chronią twó skacowany wzrokJednoczęściowy kostium zawodowe pływaczkiSiedzisz tak, paląc papierosa, wpatru ąc się w morzeJego łagodna rytmika odpowiada echem w tobieCóżżeś zrobiła, o mo a piękna przy aciółkoże znalazłaś się tuta , na tym dziwnym brzegu?Czy nosiłaś etiopskie dzieci na uszacha może byłaś artystką społecznie zaangażowaną

Biała książka

wzruszałaś się na samą myśl o mnie szościach?Może dostałaś poko ową nagrodę Dżingis-chanaZapach od morza morski swąd odda e, czy wieszmasz piękne ramiona i spoko ny oddech w sobieCzy mogę położyć się przy tobie na ręczniku?Przygląda ąc się wnikliwie, skorzystać z te okaz ikiedy esteś taka plażu ąca i obo ętna wobec mnieNie proponu ę ci romansu w stylu country rosepo prostu położę się obok ciebie, spo rzysz na mnieswoim szarym spo rzeniem z rudym owłosieniemWięc zlitu się, o zlituBądź miłosierna, zde mij te okularyNo pokaż mi się wreszcie

Pieśń jedenasta. minut i sekun-dyPięknie pie esz, o niezna omy, budzisz mniePięknie pie esz, o niezna oma, budzisz mnieProsząc mnie o głośną odpowiedź na ciebieTa emnicze reguły zawołały mnie tutaniepotrzebne est mi ich zrozumienieJestem kobietą ze złamanym stawem biodrowymMo e dawne gesty zakończyły się wreszcieOceniam e ako niedostateczne formy baletowewywijanie nogami i rękami według ustalonych regułMo e całe życie to był wielki wyścig poko uJa utalentowany, lecz niedoświadczony kierowcaw środku sezonu zaczynam spadać w rankingachnie potrafię sprostać wysokim oczekiwaniomakie narzuca mi ambitna publiczność teatralnaZamiast echać prosto, z dużym impetem prostoskręciłam na dziwne drogi, łyka ąc żwir z poboczaznalazłam sobie mó osobisty pościgza tym, który kochał mnie grzecznościowoprzez minut i sekundypotem uż nie, potem uż tylko płaczByłam doskonałą aktorką teatralną, słodka żmijkatak mnie przezywali moi drobni przy acieleprzy emne włazidupki liżące mi opuszki palcówMo e role były wymaga ące poświęceń„Nigdy nie będę two a w polu rzodkiewek”Wyże oczy, wyże nad publiczność, nadMelodramatycznie do granic obrzydliwościzakochałam się w stażyście, grał drzewo w tleNikt go wtedy nie zauważył, tylko a niestetySkrywał się nagi za gałęziami, wstydząc sięNagi, schowany przed karcącym wzrokiemwciągnął mnie do swo e czarne dziuplina minut i sekundypotem uciekł wraz z całym sztucznym listowiemObciął mi ręce, nogi, głowę, włosy, rzęsy

Biała książka

za pomocą chińskiego zestawu do obcinaniawydłubał ze mnie wnętrzności, porc a rosołowaPozostawił mnie kadłubem, bez właściwościwypieprzonym na akieś nieprzy emne warunkiatmosferyczne, wtedy było zimno i mokroJeździłam cadillakiem, pijąc drogi koniakz gwinta, sapiąc z przy emności i beka ącOto pocałunki mącące mo ą marnośćSłodkie pocałunki prosto w usta, z gwintaZałamana nerwowo aktorka biega w nocyNie chciałam nikogo innego uż więceByłam bogata, ale to nie było nic warteZostawił mnie z ego dociskami palcówłatwy do rozpoznania sprawca zamieszaniaJego intensywny zapach ciągle miałam na sobieJeździłam płynnie przez rozświetlone bulwarynawet rozbija ąc swó wóz w kolorze ecrumiałam w ustach ego znakomity smakWypadek spowodował mo e kulawe inwalidztwoMiałam wiele okaz i na przy emne chwilez pachnącymi eszcze produkc ą, eszcze fabrykąale stałam się umarła dla pustych odwłokówStałam się ednoosobową zakonnicąodepchniętą, z wbitym kawałkiem karoseriiw kolorze kremowym w piękne biodroWycięty z tyłu mó czarny habit z wyleniałą etoląktórą miałam na sobie w tamten wieczórZłożyłam śluby czystości dla tego, który odszedłw sumie chrzanił mo ą kondyc ę psychicznąOto rzucam miliony nie pereł, ale diamentówprzed niegodnegoNiech kopie on te kamienie poświęconeNiech ego but zgniecie ich mineralne strukturyNiech wreszcie poślizgnie się na nichI niech stłucze sobie boleśnie staw biodrowy

Pieśń dwunasta. Biodro, które się zro-słoNie miałam w sobie cynizmu ani złości w trzewiachnie nosiłam w portmonetce drobnych, przekleństwByłam przy emna dla środowiska naturalnegoMo e osobiste spaliny chronione były katalizatoremZestarzałam się w spoko u, narzeka ąc na śladw krągłym biodrze, choć uż nikt nie pamiętałŚwietność mo ego brązowego biodra minęła z czasemPokochałam swo ą cichą samotność z esenc ą herbatyMiałam coraz bardzie niewygodnie spętlone butywbijały mi się w mo e poskręcane stopy zapomnianeCoraz bardzie gniotły mi się edwabne ra stopyna zmarszczonych kolanach ciągle wyczeku ącychCodziennie na targu kupowałam świeże warzywaGotowałam, patrząc, ak zanurza ą się w gorące wodzie

Biała książka

to edyny grzech, który wspominam z niepewnościąSłoneczna staruszka ze zdziwieniem odkrywa siwiznęCzęsto w sklepach, dla żartu, grałam zapomniane roleku uciesze publiczności, by się cieszyli eszcze razUmierałam spoko nie wraz z kole nymi kwitkamiodcinki emerytury i badań na obecność nowotworuNa ostatnie pół roku bólu zostałam położonaw Umieralni, gdzie zaprzy aźniłam się z paprotkąz wolontariuszką, którą namówiłam na studiaKiedy zmieniała mi pieluchę, podawała mi mlekodla dzieci powyże miesiąca życia, miesięcy życiaCicho zasnęłam które ś gwiaździste nocy teatralneoddycha ąc spoko nie i nie oddycha ąc uż spoko nieSłodka ciemność przygarnęła mnie ręką, wyciągniętątylko do mnie, zgarnia ącą mnie ak drobniakiTeraz tu, na plaży, mo e nieciało spoczywa w poko una ręczniku w kolorze ecrú wieczny odpoczynekNiedługo przy dzie przypływ, czu ę to w biodrzeJest bardzo wrażliwe na zmiany atmosferyczneZabierze mnie do siebie na zawsze, spełni mnietam gdzie będę tą, które biodro nareszcie się zrosłoMo a meta nie była więc w ramionach drzewaMo a meta to ramiona tego brzegu, kochana czarna tońNic potrzebu ę, to miłość od pierwszego we rzeniaWiem, znam doskonale e słodki smak

Pieśń trzynasta. Pocałunek na do-branocBlu śpiewaMo e współodczuwanie stało się teraz wyraźnePoczułem dokładny e ślad na moim biodrzebolesną karoserię w sobie, którą ona nosiłaprzez lata ak drogocenną biżuterię, pamiątkęLeżeliśmy chwilę na e pachnącym ręcznikuWielki Jod napełniał nasze resztki płucwypełnieniem tam, gdzie zawsze brakowałoczyniąc z każde nasze odpowiedzi pieśnio zapomnianych melodiach i hulta skim rytmieBrokat lepił się zabawnie do naszych lekkich dłoniPocałowaliśmy się w usta na dobranocw koszulach nocnych dopasowanych do braku ciaławymierzonych przez szepczące dziwadłaOto stro e wieczorowe, stro ne tylko na eden wieczórna eden cichy zmierzch, schowany przed wszystkimikiedy est tak sympatycznie chłodno, dyskretnieMo a przy aciółka spoko nie odwróciła się do morzaNie potrzebowała mo e czułości ani głaskaniaNie potrzebowała uż mo e śpiewne obecnościZ dala punkt B migotał uż do mnie cekinemBył to dla mnie sygnał dźwiękowo-świetlnypowinienem uż iść do kole nego morskiego ży ątka

Biała książka

Mo e kroki znów stały się taneczneMó wzrok ciekawie rysował kontury nieznanego

Pieśń czternasta. Pieśń przejściowaTanecznym krokiemPrzechodzenia, dochodzenia do ciebiePrawie mam ciebie, prawie się zbliżamPoczekalnie na prze ście w ścisku do uściskuKorytarzem długim wędru ę i wrzeszczęRytmiczne uderzenia z boków rozprasza ąPo pęknięciach betonu skaczębyle nie na gładką płaszczyznę szlakówby nie iść wygodnie, skuchy obowiązkoweWymagam znalezienia słodkich błędówtylko ich śladami wędru ę zdyscyplinowanytany, tany, estem kawałkiem rozpryśniętymwywijam rękami w powietrzuskacząc nad przepaściami płyt chodnikowychW powietrzu łapię braki słów niczym alpinistaprzyciągam swó ciężar ciała do nichuż mogą utrzymać mó ciężarZawsze mi ich brakowało akośbo to est pieśń prze ściowabo zazwycza tak bywabo nie est to pieśń pomiędzylecz to taki nieśmiały rodza układu rodnegoprawie że ginekologiczny opisprzechodzenia z bezcelu do bezcelu

Pieśń piętnasta.Dziewica z czerwo-nymi uszami na plażyNa piachu, w piachu pogrzebanyMa oczy zwrócone na mnie, woła cichoOczeku e mnie z niecierpliwościąchce zaśpiewać mi mleczarską pieśńJego zapach unosi się z dalekaCiemne, kręcone włosy i wysokie ciałodługie ramiona, czerwone uszy słoniapierwotnie wyzbyte żądzy, a to ciekaweJedwab ego skóry na delikatnie szytkany przez nieświadomych przodkówPanie i panowie, proszę nie piszczećLeżał całkiem nagi i spoko ny zarazemWiatr święty delikatnie palcami czesałego ukryte kołtuny, ukryte skrzętnieczerpał z tego ukrytą przy emnośćJego istnienie zwiastowało kwaśnośćJasna, wytworna obecność na brzegu

Biała książka

Na ego widok pragnąłem go uż miećakbym się z nim rozstał na chwilę kiedyśpowraca ąc do siebie z większą tęsknotąTwo e ręce nie pachną ciałami innychManikiur pozwala ci zachować czystość myśliPachnąca pokusa pozostawiona na parapeciezwabia wygłodniałych daleką podróżąNieotwarty dłuże zachowu e swó smakWytrwale skrywany przed smażalnią rybzwinięty w papierek-cukierek słodkiO Boże, o Boże, aki on bywa piękny

Pieśń szesnasta. Dziewica o czerwo-nych uszach śpiewaTak, estem nią, czystą, wyborową ednostkąNikt mnie nie dotknął, a sam nie dotykałemchoć może raz albo dwa razy z tęsknotyJestem ofiarą całopalną, spaloną doszczętnieTylko czerwone, zawstydzone uszy pozostałypo mnie ako edyna odznaka, medal za odwagęŚpiewam teraz postpunkowe pieśni odłowanebyś, piękny włóczęgo, pozostał chwilę przy mnieOd liceum nosiłem buty, które gniotły miękkościByłem ak trup spalony dla wszystkichNikt nie zna tego smaku dziwnegorwą się w swo e wilgotności i gotowoścido spełniania się w tym lub innym na chwilęJa, syn mleczarza, rozwoziłem ser żółty i białyz czerwoną obwódką po północnych wsiacha stare kobiety uśmiechały się do mnie cichonie miały reszty, one były resztkamiDla wszystkich byłem racze sfumatoMo e krawędzie były miękkie i maślanenikt nie mógł mnie uchwycić za ostry konturTylko czerwone uszy do tarmoszenia pozostałyczerwone i drażniące w mlecznym pe zażusygnalizowały mnie z daleka, w nabiałowe mgleZ pewną łatwością akceptowałem mó brak siebiebrak szorstkiego zarostu z powodu ego lub eW czarnym podkoszulku rozwoziłem serkihomogenizowane, do smarowania się na plażyAni kobieta, ani mężczyznaani chodzący na rękach czy tańczący na zębienie oderwał mnie od wąchania kra obrazuo rano, gdy uż ciężarówka czekała na mniena mo e czerwone uszy z małą zawartością tłuszczuDla wielu mogłem być nosicielem płodnych wirusówlecz nie byłem ani dodatni, ani u emnyZbliżałem się do nich, lecz nigdy nie dotknąłemmógłbym przez to coś stracić z mlecznościPrze eżdżałem poprzez ich zbiorowiska ranoMogłem być dupą światowców, co za a da

Biała książka

w zapasach błotnych zdobyłbym główne wyróżnienieza każdorazowe drżenie przed stosunkiem ze strachuNiepotrzebne mi były kwieciste badania ginekologiczneNie oceniałem ich, tylko z daleka spoglądałempozostawia ąc po sobie ślad czerwonych uszuCóż by mi przyszło, gdybym ich wszystkich posiadłdoznał okrzyków rozkoszy, zdziwienia sobą nagle?Nikogo nie obsługu ę, więc nie mam nikogoChciałem być takim wielkim kolektywemdla tych, których nie wybrałem z powodu uszuczerwieniących się ze wstydu bliskościPopuszczanie fiz ologii, popuszczanie słówWięc dzięki temu mogę wyśpiewać tę pieśńwyznaczoną przez wieki tylko dla mnieMo a negatywna melodia przy morzu

Pieśń siedemnasta.Uszy stają sięmlecz-neW dniu swo e śmierci miałem dziewiętnaście latdwie plomby w zębach, eden ubytekNastro owy zachód słońca w mo e głowieByła zima i wcześnie zachodziło słońceByła zima, więc szybcie zachodziłem i aWybuch gwiazdy, katastrofa astronomicznawylew w mózgu, wylew na ten brzeg tutaZadano mi tylko edno pytanie w prze ściuuśmiechnąłem się, zna ąc odpowiedźAnarchistyczne echo we mnie się odezwałośpiewne spo rzenia we mnie, na mniePoślubiony z czarną oblubienicą, ulubienicąpatrzę na e cichy rytm, leżąc tuta , słucha ącOto idę mleczny i zależny uż teraz od nietylko mo e białe uszy eszcze tu pozostałynie są uż czerwone, usłyszały nowe rzeczyNoc poślubna tylko dla mnie, z morską toniąPołóż się przy mnie towarzyszu, głowę oprzyPatrzmy na naszą nieznaną piękność schowanąprzed światem tuta skrytą, niepodglądanąChowa się ona przed nami, kusząc nasswoim egzotycznym spo rzeniem niewinneNie musisz degustować, dzisia est szwedzki stółkosztu mnie z ciała bez ciała, ile chceszmożna wywalić ten pachnący wilgocią ręcznikdo wiecznego podcierania kroczaLeżę więc bez ręcznika na lśniącym piaskuKto zna takie trudne pieśni?Kto zna ich smak, gdy melodia est wymaga ącaod pie ącego odpowiedniego, niemożliwego głosu?

Biała książka

Pieśń osiemnasta. Korytarzem i po-tem prostoKorytarzem w lewo, potem w prawoLewy kąt w prawy róg wysta ący patrzPotem trochę schowam się za kaloryferemPotem trochę przy niesuficie zawisnęna półtore godziny albo na minut

Głowa włóczęgi porysu e ściany brudemRozwalę rękę o ogrodzenie, przechodzącboleśnie, serdecznie będzie zdruzgotanaPotem skręcisz w przecznicę bez światełzauważysz do niczego nic podobnego

Młodzieńca pozostawiam w spoko uidę do punktów D i G prosto krętą drogąone razem macha ą do mnie z dalekachusteczkami higienicznymi z zapachemChusteczkami wilgotnymi z lanoliną

Korytarzem musisz prze ść, trochę w dółw górę, potem szarga się na bokiaż odrapiesz resztki ubrania i siebieSzerokie i wąskie naprzemianległe we ściatrącanie się o pradawne konstrukc e

W lewo, w prawo, w lewo, w prawoW górę, dół, w górę, dół, w górę, dółNiespodziewana musztra moich krokówNie bó się, że zabłądzisz kochaniebrak oznaczeń ci pomoże, na pewno

Pieśń dziewiętnasta. Blu śpiewa dladwuosobowej publicznościMo e drogie plażowiczki, pozwólcie, proszęże będę was zabawiał niczym przybłędaolśniony znienacka waszą urodą i szykiemPachnące świętymi ole kami do opalaniależycie tu razem, gra ąc w dziwne scrabbleza pomocą słów, lecz uż z ich spełnieniamiObe mu ecie fantaz e, reakc e nieświadomeidee niesprawdzalne za pomocą grabekswymi ramionami, obe mu e się razemBędę was teraz przedrzeźniał i przezywałWasz publiczny autyzm est uroczy, zaprawdęa dialog dopiero zaczęty zaprasza mnieCzy mogę dołączyć się do wasze gry w słówka?Upijemy się znaczeniami każde litery

Biała książka

ak chłodnym winem na plaży razem z butelkiJesteście niczym morskie potworyo ciekawe dla ewoluc onisty fiz ologii dziwadełWasze filozoficzne śpiewy uśpiły nie ednegoSen zachłannego podróżnika, niby to odkrywcyktóry ze zdziwieniem roztrzaskiwał się o skałyotwardy brzeg z krzaczkami logicznymi w tlemalowanymi pośpiesznie na potrzeby scenografiia potem nie mógł wykonywać uż żadne pracyon tak by chciał być tylko filozofem, tylkoWy esteście ego dyskretnymi kusicielkamiprzez wasze pirackie pieśni pachnące tytoniemi morzem

Pieśń dwudziesta. Kobiety śpiewająrazempianissimo possibile et fortissimo possibile ³

Zaśpiewa my razem pieśń dla włóczykijana cisze ak potrafimy, na głośnie ak możnaOznaczenia muzyczne w zapisie nutowympochodzą z ęzyka trudnego do translac iby prawidłowo wykonać utwór, musimy e znaćNasze gęste słowa turla ą się zdziwione ciężaremod pierwszych brzmień, pierwotnych przedsłówekJesteśmy osobliwymi chórzystkami na czeleubrane w białe kołnierze wszystkowiedzącychambitne cele, zmęczone powieki przy nocne lampceDotyka ąc abstrakcy nych po ęć palcamimusisz mieć co na mnie gumowe rękawiczkiNasze ciała pozostawiałyśmy w kącie przy wieszakuna niepotrzebne lumpeksowe palta, wywłaszczaneMy racze za życia wbijałyśmy się mocno zębamiw wysokie półki skalne niedostępne dla wieluza pomocą akiegoś w miarę ostrego narzędziaByłyśmy kiedyś strażą graniczną ęzykaszerokich kieszeni, w których tak wiele się mieściale i wiele gubi się gdzieś na chodniku, w prze ściupowodu ąc nasz szczery płacz, ubolewanieUbrane niczym poetki w szarobure mundurydla doskonałego kamuflażu na co dzieńwychodziłyśmy nocną porą na zwiady w lasosobiście przybliża ąc się do słupów granicznychSiadałyśmy wtedy przy nich i paliłyśmy papierosyPatrzyłyśmy na daleki horyzont, czytałyśmy książkigotowe do postawienia kroków zagranicznychTuta na plaży obfitość znaczeń nas onieśmielaz cierpliwością filatelisty zbieramy teraz resztkizagubionych, płochych, zaprzepaszczonych słówLeśne tropicielki z błyszczykiem na ustachdla niepoznaki, że sytuac a była zawsze poważna

³pianissimo possibile et fortissimo possibile (wł.) — na cisze ak można i na głośnie ak można. [przypis edy-torski]

Biała książka

Pieśń dwudziesta pierwsza. Blu śpie-wa do CiuciubabkiZ oczami dokładnie zawiązanymi szalemnie widząc nic, zna ąc pośrednio regułykiedy kręcisz się wokół, a potem łapieszłapiesz w mroku niepewności cieniepo rzeczach i ich namacalne kształtyTo est ta, która w czerni migotała bytemz harcerskim rumieńcem na twarzyz mis onarskim, dobrym zgryzem zębówŚpiewała pieśni Przechodzące w mrokuNiech zabrzmią dźwięki zbyt głośne na nocOootakich wielkich rzeczach mówić unitarnieGrzebać słabymi dłońmi umyka ące znaczeniaCzy ktoś bawi się w metafizyczną ciuciubabkę?To est taka odmiana te gry dla starszakówwywija się łapami na lewo, prawo chwyta ącucieka ące sylwety, co drażnią cię, woła ąNiewielu zostało wielbicieli te ślepe gryczmychnęli przed wieczorem, bo było późnow sumie szybko robiło się chłodno i niewygodniemama wołała uż na ciepły posiłek z dalekawięc nie warto było nawet zaczynać zabawyWszyscy zaczyna ą śnić swo e prywatne snyNikt nie chce wędrować nocnymi szlakamiNikt nocą nie wędru e po tych pustych ulicachTu est ciemno i niebezpiecznie i kostka brukowanie gładkaA ty sama śpiewasz pieśni ciuciubabki idące prostoprzechodząc w mroku, śpiewa ąc o nim słowamożna dostać po żebrach od przymglonych bytówZnałaś ukryte gramatyki i ortografie nocyniewielu takich zostało, co eszcze pamięta ąSłodkie ich głosy z chorymi gardłamiz ciągle zainfekowanymi gardłami od wyciaśpiewa ą podniesione pieśni zaciemnioneO kusicielko metafizyki negatywistyczneWódź, wódź mnie na pokuszenie ramieniemTo est ta, które nie było, a tym bardzie estCzy mogę znów obrócić ciebie wokółbyś eszcze raz szukała, z niepewną miną?

Pieśń dwudziesta druga. Pieśń Ciu-ciubabkiZaczynam dla ciebie pieśń ciuciubabkiprzypomina ą mi się dawne regułyBył chłód wychodzenia z domuBył chłód zakładania płaszcza

Biała książka

gdy wszyscy śpią uż w śpiochachwe flanelowych koszulach i pościeliNocą czarne ulice są niebezpieczneSzłam na mrocznie szymi zaułkamiuparcie pod nocnymi latarniamiCzytałam książki z zakresu metafizykitakie pieśni śpiewali dawni brodacześliniąc się nieprawdopodobnie przy tymAle dziewczyna ze zmarszczonym czołemw nasze epoce elektryczności psu e wzrokod latarni na dawno zapomnianych ulicachzamiast za ąć się doskonaleniem gotowanianóżek kurczaków w sosie z kiwi i ciasteczekTo a swo e oblicze wpisałam w nieznanew to, czego nie ma, a tym bardzie est, bo tęskniNosiłam w reklamówkach ze sklepu nocnegoresztki wieczornych oddechów, modlitwz opaską na oczach szczelnie zawiązanąCzasami, gdy nikt nie widział, podglądałamby nie zderzyć się z innymi ciuciubabkamiW czarne smudze chłodne godziny podglądanieLudzie bo ą się bardzo ryb głębinowychnieznanych z nazw, one zakopane są w muleNiechętnie się demasku ą, poda ąc swo e imionaodmienia ąc łacińskie ozdobne sentenc eMoim łuczywem była końcówka papierosaktóra sygnalizowała światełkiem odblaskowymmo e ciągłe czuwanie do utrzni, bez powodubez praktycznego argumentowania funkc itych godzin zgubionych, zaprzepaszczonychGdyby to eszcze miało akieś zastosowaniew celu zbawienia np. insektów sybery skichOdkryć, że oddech w parę się zamienia w mrokutylko po to, by było to zbędne i niepotrzebneby te ślady rozpłynęły się w niebywaniuJestem kobietą Nic, zupą Nic z mąki, z wodyCieniem, który nosi w sobie resztki dawnego rysurysu czarne księżniczki Kunegundyktóra całe życie przemieszkała samorodnieDrugie piętro w moskiewskim akademikuze wspólną toaletą dla niedostatecznychCałe mo e życie ak zakładka do książekPrzytulać się do szorstkie logiki, prosić o czułośćTaka randka w ciemno z niezwykłościamiw moich zmęczonych, podrażnionych oczachod łapania ostrości w ulicznym mrokuz opaską na oczach, ślepa ak niemowlęWszystkie po ęcia chowa ą się przed światłemlekko się wycofu ą, bo ąc się zwarte formyĆmy i nocne owady roztrzasku ą swo e czołamałe główki zderzone z wielką asnościąktóra est też na większym zaćmieniemna większą ciemnością, ona ściga wszystkichSzłam przez noc, zapala ąc papierosa od papierosawspomina ąc swoich filozoficznych poprzednikówwplata ąc w wieczorne pieśni resztki ich wersów

Biała książka

przekazane przez tradyc e słowa przekazywanegoak od papierosa do papierosa, mo e ciemne roratygdy noc nie ustępu e dniu, gdy się potykasz boleśnieCzarne, płaskie pantofle nigdy nie rozgniotłyślepych, delikatnych stworzeń w nieczytelności nocystworzenia nieświadome mo ego przemarszu wypełzałyPatrzyłam wtedy na ich piękną ulotność i naprawiałamim złamane nóżki, bandażu ąc otwarte złamania żeberOto pieśń ciuciubabki, która przechadzała sięna nieznanych przez taksówkarzy z nazwy ulicachRęce bada ą byty o zmęczone porzeakże słodka noc, w które tak można pięknie błądzić

Pieśń dwudziesta trzecia.Ciuciubab-ka zdejmuje apaszkę z głowyW godzinie śmierci mo e amen, w tym dniuW godzinie drugie przed zimnym świtaniemgdy przechodziłam zmęczona nocą przez ulicęw ciemności nie zauważyło mnie adące autoNie paliła się latarnia elektryczna na te ulicyPijany eszcze akimś spotkaniem młody panstrzaskał się tam z moim cienistym ciałempozostawia ąc e nieśmiało pogruchotaneneon reklamowy Endless, w witrynie sklepuOdchodzenie trwało w samotności parę minutwięc zdążyłam eszcze ze spoko em spo rzećw życie z przekrzywionym uśmiechem spoko uPrzebite plecy i brzuch wszystko przepełniało siępłynami hamulcowymi, ole ami, keczupemmodnym i wykorzystywanym w filmach grozyniskobudżetowych, prześlicznie amatorskichz pełnym zaangażowaniem w mo e umieranie

Usłyszałam tylko śpiewne pozdrowienieMiałam doświadczenie ako ciuciubabka hZnałam ten miły chłód, ciepło powitaniażegnania się o poranku, gdy na dzień idziesz spaćKrzyknęłam sobą, by być dobrze zrozumianaCzułe spo rzenie przeniosło mnie tuta na brzegtu est mo a noc, mó poranek, mo a godzinatu est zakończenie mo e gry, gdy aśnie ą obliczawszystkiego, co miało edynie śliski dotyk w sobieW powietrzu dopełnia każde mo e słabe słowousprawiedliwia braki, w ramach pracy domowektórą ciągle sam sobie zada e, odczuwa ąc pełniezna doskonale te koronkowe rebusy w pioniew poziomie rozwiązywane dla osiągnięcia błęduCieszy go uzupełnianie wszystkich pustaków we mnieCieszy się, że się tak bardzo starałam wpisywaćwe właściwe pola dobre po ęcia, nocną porąna kolanie powtórzone magicznie brzmiące zasady

Biała książka

W świetle staroświeckie latarni kontemplowałam goczęsto z nieświadomością mo e krzyżówki z nim

Pieśń dwudziesta czwarta. Pieśńme-tafizycznato nie będzie pieśń miłosna, lecz pieśńktóra nie powinna być wyśpiewanabo nie ma takich głosówbo nie ma uż takie ciszypodpiwniczone okna z wilgotną głębiąschowane przed szeroką publicznościązdradza ą e wytworne szaleństwo ukryciamo e argumenty czyste negac iniebyt est bardzie rumiany niż bytto, co się nie stałomo e zdrady cichemo e wycowanie sięnie w szereg, ale za szeregmo a bierność wobec układu planeti promieniowania ultrafioletowegounitarnie zebrać wielkie przestrzenietak większość ucieka między, całe masypominąć mnóstwo, nie dotyka ąc niebytueszcze ta niemożliwość zrealizowaniadość przekonu ące prezentac i, sla dówgrafów, szlaczków, obrazków humorystycznychna ten nietematdlatego też wszyscy się na pewno znudząnie ukoronu ą cię, o wra terko, o fa terkonie musisz popisywać się i podpisywaćnie musisz łasić się do odpowiednich osóbatrakcy na wobec czerni rozprasza ącewyblurowana rozkoszą i egzotycznym pączemtańczę sama, nieoczeku ąca kogokolwiek

nie będzie owac i na sto ąco ani laurównikt ci ich nie przyklei na ślinę do skronidawno zwietrzał ich zapach na szczęściepołamane liście laurowe wsypywane do zup

nieestetycznie est wkładać głowę do spływuobserwu ąc, gdzie to wszystko uciekaco z tym dalewsadź tam łeb głębokokażdy taki ściek trafia w końcu do Morzato est mo a nieekologiczna pociecha

Biała książka

Pieśń dwudziesta piąta. Blu prze-siada się do drugiej kobiety na ręcz-nikuLeżę sobie na kocu podziurawionym przez wszystkoPijemy razem doskonałe wino, podziwia ąc morzePrzytulam was, a wy cału ecie mi uszy słucha ącegoMo e nieciało leżało na edne stronie wygodnieCiemna łuna two ego mroku mocno mnie spalalecz teraz przewrócę się na drugi bok, kochanieopala ąc się od two e przy aciółki, mogę terazdzielić się z wami, a wy ze mną sobą, bez urazy

Wszyscy do wszystkich, więc możemy tu razem byćLeżymy tu razem na końcu świata, wszystko topi sięSiedzimy tu cierpliwie, oczeku ąc rozwiązania naszaplątanych z czasem przedłużaczy elektrycznychCzuwać, aż nade dzie upragniona fala, zabiera ąc nasw odmęty odczuwania w niezwykłe głośnościTu są nasze końcowe napisy, tytuły na koniec filmuScenariusz i reżyseria, możemy podziwiać producenta

Leżę sobie na kocu podziurawionym przez wszystkorazem z pięknymi kobietami na plaży, przytula ąc siędo braku ich ciał, których kształt określa tylko melodia

Pieśń dwudziesta szósta. Blu śpie-wa do kobiety z miłosiernym spoj-rzeniemKobieto, z drzewa miłosiernego uczyniona, módl się za mnąTy, co za życia szukałaś sprawiedliwości, módl się za mnąTy, co biegłaś spóźniona na wykłady, módl się za mnąDenerwu ąca się, że dziecko nie śpi, a ty masz tyle książekdo przeczytania eszcze te nocy, módl się za mnąSamotna z dzieckiem na stypendium adąca, módl się za mnąZasmucona wydatkami za miesiąc luty, módl się za mnąPochyla ąca się ze zmęczenia do przodu, módl się za mnąPisząca parę wers i książki o wybaczeniu, módl się za mnąi tkliwie się przy tym uśmiecha ąca, módl się za mnąStawia ąca miłosierdzie nad sprawiedliwością, módl się za mnąO litości śpiewa ąca w zwartych ese ach, módl się za mnąZapomnienie w two e puderniczce korygu e niedoskonałościżeby nie nienawidzić, aby wzgardy w kieszeniach nie nosićTwo a elokwentna ślina to mikstura na zapominanie o tymże sprawiedliwość musi karać z Zaciśnięciem, módl się za mną

Bo ty zawsze tylko

Biała książka

Kyrie eleisonKyrie eleisonKyrie eleison

Pieśń dwudziesta siódma. Kobieta omi-łosiernym spojrzeniu śpiewaMiłosierne spo rzenie przez okulary dalekowidzanie ćwiczyłam go przy lustrze codziennie ranobyłam dzięki niemu bardzie ślepa od ociemniałychZ rac i tego kalectwa musiałam walczyć z detalamiz wykonywaniem obowiązków domowychMiałam dwo e dzieci, które teraz ma ą problemyz wyborem zakładu pogrzebowego w mieścieasne głowy, ciepłe twarze dobrze odżywioneWychowałam e samotnie, mó mąż mnie pozostawiłw supermarkecie przy produktach mocno przecenionychi odszedł, nie chciał znać ich pierwotne , wysokie cenyTen rabat był tylko dla niego, wyprzedaż całkowita ze mniePracowałam na uniwersytetach, pie ąc rano niczym kurze zmęczoną cerą, lecz z miłosiernym spo rzeniemChciałam powiedzieć im o przebaczaniu spoko nymo zapominaniu, o słodkie chorobie AlzheimeraSzukałam po ęć w bibliotekach dla ociemniałychSzukałam, aby każdy mógł się nasycić uspoko eniemi nie miał tych nieprzy emnych wzdęć u niemowlątz powodu nerwowego połykania powietrza i płaczuWada wzroku spowodowana łagodnym spo rzeniemwzbudzała niezadowolenie wielu okulistów z praktykąCzy ślepa kobieta może być sprawiedliwa?Czy kobieta gotu ąca łagodne sosy może być sprawiedliwa?Czy niechciana może być sprawiedliwa?Przez przymknięte oczy nie widać bolesnych detalitych ostrych odpryśnięć z kryształowych wazonówone były kiedyś honorowymi nagrodami z okaz i udziałuw akie ś letnie wo nie połączone z koszeniembardzie wysta ących ciał, dłoni i rozumów z tłumuTe zmiecione resztki pod dywan z zagiętym rogiemak w pamiętniczku z twardą oprawą albumowąz dopiskiem na zgiętym rogu ku pamięci i ku przypominaniugdzie przeprowadzić tę niechcianą granicę wybaczeniakredą narysować ą za pomocą drżące rękiJa widzę tylko detale kulące się w miłosierną całośćChoć są rzeczy, które odrzucam od e obłego kształtute drobiazgi bowiem w swe askrawości przeczą e

Miażdżycowe zapomnienie siebie w funkc achWzrok oparł się więc miękko na niedowidzeniugdzie wszystko zaczyna być całością, niepomija ącą

Delikatne macanie pod spódnicami świataUchyla ąc e

Biała książka

Pieśń dwudziesta ósma.Wadawzro-ku się powiększaWada wzroku się nareszcie powiększyłaJestem teraz bardzo niewidoma, a tym więce widzęNiepotrzebne są mi więc grube okulary do czytaniasoczewki, lupy zegarmistrzowskie wszczepianeProblemy z sercem miłosiernym pod bluzkąz sercem, od którego odchodziły złote promieniełuny kolorowe sugeru ące mó wewnętrzny blaskJuż dawno było widać ciche nieprawidłowościCzy to eden z tych złotych, ostrych promykówprzez przypadek wbił się w drugą stronę także malowane kropelki krwi sączyły się skryciepod koronkową bluzką kości i ścięgien kolorowychPodczas rozmowy z dziećmi przy kawie zbożoweserce malowane przetarty dźwięk wydałoJęknęłam, a pauza wcisnęła się w żelazną rytmikęsłaby wzrok osłabł eszcze bardzie w te chwiliwśród krzyków zdumienia dzieci odchodziłamich płacz i zdezorientowanie sytuac ą łaskotały eszczePromyki pozłacane mo ego słabego serca błyszczałyściągane za pomocą Magnesu z plusem i minusemPodniosłam swo e oczy z miłosierną wadą wzrokua wtedy zostałam porwana z wielkim zdecydowaniemna tute szą plażę, łagodnością swego klimatu u mu ącąTeraz leżę na ręczniku o nieostrych krawędziachw błyszczącym brokacie siedzimy tu razem, odpoczywa ącrazem gramy w scrabble, czeka ąc, aż litery roztopi falaktóra mieni się niezwykłymi barwami z dalekawszystkie odcienie miłosierdzia w nieskończone ilościTu słowa nareszcie wypełnia ą się potenc alnościamiich krawędzie ciągle są przebrzmiałe z nadmiaru znaczeńna ten nasz brzeg leżących spoko nie i zapiaszczonychTuta est sens w słodkim bezsensie gry popołudniowe

Pieśń dwudziestadziewiąta. Blu prze-chodzi do punktu Fpieśń antyarchitektonicznaNa czarne plaży nie ma uż żadnych budowliani z piasku, ani z kamienia na brzeguNic uż nie musi być konstruowane, opieraneNie ma żadnych oparć ani sił ciążeniaNic nie musisz uż wykreślać na kalceNie potrzebu esz różnicować grubości liniiwidzialnych i cieńszych, prawie niewidzialnychalbo nieistnie ących przerywaną liniąNie zna dziesz tu żadnych drogich przyborników

Biała książka

No spróbu zrobić makietę mo ego niekroczeniaNo spróbu zrobić makietę mo ego odchodzeniaPrzygotu planszę, gdzie narysu esz mo ą niedrogęNiech będzie perfekcy nie wykonana na tekturzeNiech nic uż nie będzie na pachnącym papierzeJeśli pozostanie pusta, będzie zaprawdę pełnaUlep to swoimi higienicznymi łapami, z piachu i błotabez pro ektu, bez niczego, na golasa, z brudzeniem sięTaka niezwykła est droga od punktu C i D do F

Powinna być zrealizowana w ramach konkursupa ąków zaangażowanych z okolicy do happeninguone robią to ze śliny i włókien, gdy nikt nie widziTo linie słów niewypowiedzianych, rozpiętychpomiędzy w miarę stałymi, czarnymi gałęziamiPo takim moście prze dę, nie raniąc się, do ciebiemó kole ny ochotniku, mó dawco opowieściSkopane resztki kształtów przesuwa dale wiatrForemka po moim kształcie pozostawia śladpowielony wielokrotnie w celu osiągnięcia rytmu

Pieśń trzydziesta. Blu spotyka czło-wieka o trzydziestu dłoniachCzy eszcze możliwy est taki stwór niezwykłyktóry ma trzydzieści dłoni na co dzień?Zgadnijmy więc, kto to, wygląda ący ak Rozgałęzionetrzydzieści dłoni i naturalne spo rzenieTo est taki stwór, okaz morza przetrzymywany tutaniczym ryba w akwarium, można mu się przy rzećprzed ego powrotem do morza, pooglądać trochęNiezwykłe ubarwienie skóry i mnogość zakończeńMa tyle dłoni głaszczących, karmiących potomstwoczuły o ciec, bez zacięć maszynką przy goleniuz ogurtami biegnie do kasy, by zdążyć do teatrzykuna spektakl dwudziestego pierwszego dzieckaOn nigdy nie zapomniał, choć to nieważna sztukasyn gra ostatniego w tłumie, ale ma wypieki na twarzyma tremę i tylko sprawdza, czy o ciec wieloręki estUsłyszał, że dwudziesta druga córka płaczeza marynarzem, siedział z nią w nocy, słucha ąc eKarmił swą owłosioną piersią na mnie sze bliźniętana przemian z ich natychmiastowym przewijaniemJe wszystkie głaszcze po wygłaskanych uż głowachprzynosi z pracy paczki okolicznościowe dla nichDzieląc zawsze sprawiedliwie, za pomocą dłoniza pomocą żylastych trzydziestu dłoniWielkie, kolorowe szczęśliwe wstęgi wokół niegoWszystkie dzieci doskonale zna ą każdą z tych rąkich linie papilarne i prawie niezauważalne detalerobią sobie konkursy, teraz ty zna dź różnicemiędzy dwudziestą pierwszą a dwunastą ręką o ca

Biała książka

Czy można tak licznie, tak sprawiedliwie kochaćwszystko ednocześnie i dostrzegać każdy smutek?Wyławiać z ich spo rzeń, łagodzić każdy bólnigdy nie załamu ąc ze zmęczenia licznych ramion

Pieśń trzydziesta pierwsza.Człowiekz trzydziestą pierwszą dłonią śpiewaperiplus⁴Będę śpiewał periplus dla ciebie, pieśń dziwne mapydlatego, że zawsze trzymałem się widocznego brzeguNie odważyłem się wpływać na otwarte przestrzeniezawsze obserwowałem brzeg dla bezpieczeństwalękliwe nawigu ąc według znanych mi punktówZbudowałem wiele portów wokół mo ego wybrzeżacały czas pływałem kraulem pomiędzy miastamiZ czasem łatwie mi było przemierzać te odcinkiprzybywało mi coraz więce ramion do żeglugiW każdym z tych portów mo e rybie potomstwoKochałem e tak mocno, tak chciałem im pomagaćże ciało samoistnie wypuszczało nowe ramionaStałem się więc drzewem z wieloma zakończeniamiMo a królowa-matka-pszczoła pisała pieśni dla dziecia wypływałem, spotyka ąc każde z moich LicznychOczekiwano mnie z radością i niecierpliwościąZnałem każdy ich grymas, każde załamanie głosukażdą pliskę skóry i sposoby wielu zachowańAnalizu ąc swo e błędy wychowawcze przy herbacieopowiadałem im zamorskie opowieści wieczoramiDo mo ego łóżka przed nocą schodził się tłumChcą tylko przy mnie być czuć mó morski zapachod ciągłego pływania kraulem za pomocą tylu ramionZ daleka co dzień wszystkie widziały mo ą banderęwtulały się w mo ą zniszczoną solą i słońcem koszulętropiły każdy e wątek, lepie mnie zapamiętu ącKładłem e spać, przytulałem do siebie, słucha ąc ichrytmicznych oddechów wpływa ących uż w nocby utro z piskiem radości przywitać kole ny dzieńna pływalni

⁴periplus — ze starogreckiego: „opłynięcie dookoła”, rodza pieśni nawigacy ne dla statków, które pływałyprzy brzegach w starożytne Grec i i Rzymie. [przypis autorski]

Biała książka

Pieśń trzydziesta druga. Trzydzieścidwie dłonie do potęgi nNaturalną konsekwenc ą licznego rozgałęzieniabył nowotwór mo ego zdeformowanego ciałaRozrastał się on wraz z moimi kończynamipod skórą zamieszkał i był nielegalnyPiszczałem wewnętrznie z przeciągłego bóluciągle zatyka ąc sobie licznymi rękami ustaTwarz wysuszała się z niepoko ua w dłoniach pierwszy raz poczułem drżenieWielkie dziedzictwo mo e pozostanie samedorosłe dzieci będą karmić młodsze filetamiOtwarte buźki ze zdziwienia, że odchodzęZapamiętałem ich pożegnanie z reenemkażde z nich było długą, samodzielną zwrotkąrytmiczne zderzanie sięcodziennie z ich kamienistymi brzegamiKole na dawka morfiny na uśmierzenie bóluserce stęknęło w skurczu podwodnymznużone zmęczeniem tego opierania się eszczeWszystkie mo e dłonie cicho opadły na pościelspoko nie na dno morza opadałem, czu ąc chłódZostałem złowiony słowami Obcokra owcaliczne ramiona wplątały się na szczęściew na pięknie szą z sieci utkane z pytań do mnieZostałem wyrzucony tuta na czarną plażęTeraz gałęzie z każdą pieśnią mnożą sięcoraz licznie , coraz licznie za mu ą mie scaobrasta ą mnie ak porosty niezwykle płodneJest to znak braterstwa z tym, co ma na więceramion, a każde możliwe zakończenie e znaNasycę się więc nieskończonością na brzegachchoć zawsze śpiewałem periplusy⁵ blisko lądu

W te mnogości zachowam ostrość wszystkiegokażdego detalu obrzędowego przy nawigowaniuna nieznane lądy

Pieśń trzydziesta trzecia. Do następ-nego przejściaPrześlizgnę się na brokacie piasku przeciągleza pomocą ednego, mocno rozkraczonegogestu tanecznego z akompaniamentem słówdotrzeć do następnego chętnego z publicznościwybranego, oderwanego od czynności ciała

⁵periplus (gr.) — rękopis wylicza ący porty i charakterystyczne punkty na wybrzeżu. [przypis edytorski]

Biała książka

Na palcu średnim mo e lewe stopy tańczyłemDawne wykonanie pozy łyżwiarki chińskiektóra wygnie się tak mocno, boleśnie dla waschce być taka piękna i na wyże ocenionaprzez komis ę, która nie lubi Chińczyków

Dawne konkursy odbija ą się we wspomnieniulecz teraz mó na drobnie szy ruch powiekiest doceniony u napełnionych wszystkimMó taniec est więc wolny od choreografiiChybotliwe echo naśmiewa się ze wzorników

Płynę teraz na tafli wszystkiego na lepszegoJestem wśród finalistów mistrzostw świataParaolimpiady dla nie do końca sprawnychgdzie wszyscy dostaną swo e złote medaleza niedokładne wykonanie figur na lodzie

Pieśń trzydziesta czwarta. Blu spo-tyka czarną Bambolę⁶Czy przy tobie eszcze można coś skomleć?Ty esteś taką bambolą, z różnymi funkc amimożesz mówić mama, możesz nawet sikaćSłodki wyraz twarzy, nadzwycza słodkiGdybym był gwiazdą muzyki rozrywkoweśpiewał co roku na festiwalu San Remogdzie podstarzali łysie ący, gdzie młode kicieto bym wzruszał się infantylnie nad dolą lalkimade in Rwanda or Republic of ChinaJak słodko można chrzanić i wzruszać sięMałe, czarne bambole z Ayki transportowaneCzyż mo e wzruszenie nie est śmieszneest kłamliwe, bo wymówione na głos?Śpiewanie na głosy, teraz uż tak potrafięCzy tylko łzy wylewać do kwiatów ogrodowychnad dolą światów trzecich i czwartych, i piątychPopatrzmy na zd ęcia małych, głodnych ustczarnych, małych gardeł ze strunamina których grana est bardzo dziwna melodiaJakże straszliwe są te pęczki warzywte cenne darowizny, wypieprzone na bokiz nadmiaru, zbyt niskie ceny rynkoweNie opłaca się ich przechowywać dłużew drewnianych skrzyniach płynącychJęzyk est bezużyteczny i pachnie tandetązakwiecone wers e opisu ące czarną skóręŁadne litery z motywami etnicznymiinformu ą, że est to wers a second skinNawet ak się histerycznie bronisz chirurgiąsta e mi wszystko w gardle i krztuszę się

⁶bambola — z włoskiego: lalka, kukła do zabawy. [przypis autorski]

Biała książka

i duszę, i wypluwam, i znów dławię sięciemnie szą wers ą kaszki manny na mleku

Chodź do mnie, mo a mała dziewczynkobawisz się teraz wiaderkiem na plażybudu ąc nieznane rzeźby minimalistyczneNie będę trzaskać twoim plastikowym ciałemw kaloryfer, sprawdza ąc, czy esteś odpornaaki dźwięk dasz przy tym do akompaniamentuNie będę białym kolonizatorem gwałcącym czerńNie będę ci obgryzać paznokci nerwowoani też czesać twoich włosów w ciągłe dekorac eNie posadzę cię obok mnie, byś mi towarzyszyłalecz a przysiądę się do ciebie, a będę two ą kukłądla ciebie choć przez chwilę, kukłą drugiego sortuzakopaną tylko dla two e zabawy w piachubym to Ja śmiesznie i litościwie wyglądał

Pieśń trzydziesta piąta. Bambola z funk-cją śpiewaniaMam taką funkc ę w sobie, mogę śpiewaćFunkc a niezwykle pożądana wśród waskolekc onerów pamiątek z dziwnych mie scCzarne wydłużone rzeźby z pseudohebanuUdawanie materiałów, udawanie wzruszeniaz udawania ciebie i mnie, wiekuiste podróbyJestem wieczną sierotą pozostawianą w prze ściachCzy ktoś mnie przygarnie ze względu na wygląd?Mieszkałam w Kinoni, rodzice zginęli w walkachNikt nie znał ich z imienia, z nazwisk źle napisanychNikt mnie nie znał, leżałam ak porzucona zabawkaktóra pociesza wokół wszystkich swymi zdrobnieniamibez tkanych białych kwiatków na bluzcew ułożonych pęczkach, w pęczkach smażonychbez żadnych wstążek na sukience, trzeba oszczędniePrzy ulicy Pamiątkowe est taki smutny plac zabawporozrzucane są tam deszczowe mioty dżdżownictak boleśnie czu ą wszystko w porach suchychbraki opiekunów do przytuleń, choć chwilowycha a żywiłam się zgniłymi bananamiwięc nimi pachniałam doszczętnieMó głód był na większy na świecieByłam głodna wszelkich bananowych eliksirówradości i zapachów szczęścia, i na edzeniaCała lepiłam się od słodkości porzuceniaod odwróconych spo rzeń w inne stronydlatego przyczepiałam się do wielkich drzewgdzie czułam się bezpieczna, gdzie duża mamaprzy aźnie częstowała mnie tłustym cieniemzawsze nachyla ąc się do mnie gościnnie

Biała książka

Pieśń trzydziesta szósta. Bambola tra-ci swe funkcjeCzarna, cicha, bezkrwawa rewoluc awyzwolenie z wiekuistego głoduDzień, gdy deszcz dźwięcznie bębniłw suchą skórę ziemi, zmusza ąc ą do rytmuPrzewożono mnie ciężarówką z innymi dziećmido innego mie sca, do sierocińca w gęstych lasachWypadłam z ciężarówki, boleśnie upadłamna zadżunglony dywan mchów i porostówNikt nie usłyszał mego słabego głosu w tleMusiałbyś bardzo podgłośnić, by usłyszećZaczęłam płakać, bo wiedziałam wszystkoże to będzie ostatnie porzucenie, byle gdzieDeszcz płukał mo e włosy, mo ą sukienkęa skuliłam się w kulkę i schowałam siępod dużym, prawie opiekuńczym liściemLeżałam ak szyszka, co nieoczekiwanie spadłapachnąca z wolna zapachem ziemi i rozkładuWilgoć lasu była wielka, ta emnicza, zachłannaWiedziałam, że nikt uż nie zna dzie mnie w dżungliByłam wielkim głodomorem, skurczonym z lękuw zieleni na pięknie sze , mruczałam wtedyna smutnie szą piosenkę świataNikt nie słyszał, to nareszcie mogłam śpiewaćw uśpieniu odchodziłam, w zapomnieniuzapomnieniu wszystkiego przez wszystkichDeszcz rozmył wielki liść, pod którym byłamskryta byłam całe życie, skrywana po kątachprzez prawie osiem lat, dwa dni kamuflażumó sen rozpuścił się w wodzie i soli

Nastało to, poczułam w sobie wielkie znalezieniektoś czekał cały czas na ten moment znalezieniauż nie ako Bambolę, ale by kochać mnie bez skórzaspokoić mó nieprzenikniony w czerni głódZostałam wtedy tak mocno wtulona w Wielkie Czucieobdarowana wielkimi skarbami i słodyczamiByłam odnaleziona po ukryte we mnie informac ido kogo należę, z adresem, że ktoś czeka, gdy zginęZwraca mnie właśnie tam, gdzie estem terazMo e wielkie dosycenie spełnia się bez przerwybez przerwy na funkc ę, na tę kanapkę z kiełbasą

Pieśń trzydziesta siódma. Pieśń rzeź-biarskaDalsze przechodzenie, poruszanie się za pomocą wiatruRzeźbiony estem podczas moich mistycznych spacerów

Biała książka

Pod skórą rzeźbią mnie słowa głęboko, boleśnie niekiedyRytmiczne strupy po nich na śliskim ciele podróżnikaW powietrzu rysu ą się słowa właściweodrzuca ąc niepotrzebne kawałki moich tkanekMateriał odcinany odsłania właściwy kształt głębokiDrążą mnie pewne brzmienia prawie muzyczne wokółbardzo ostre, łagodne zarazem uderzenia dłuta w cielesnośćOstatnie poprawki, szlifowanie do gładkie chropowatościTuta znaczenia są bardzo wnikliwe i dociera ą celnie, o

Przechodzę przez ich delikatne łuskanie i pieszczotyzabiera ą coraz więce zbytku z mo ego nieciałaWielkie szczotki w my ni samochodowe przenikliwewycina ą resztki styropianu cichego, ciepłego, izolacy negoStrzepu ę się z niego, z ego resztek, strzepu ę się z siebieIdąc po brokatowym piasku, nie ma ąc głowy na karkuw murzyńskim tańcu zbliżam się do następnego przystankuRytmiczne uderzenia we mnie, ślady słów mnie biczu ądla pięknego niewyglądu, dla nieistotnego nastro u sytuac iTo one eszcze mnie określa ą, trzeba eszcze zamieść resztkiSam estem teraz zaskoczony swoim prawidłowym wyobrażeniemŚpiewam pieśń rzeźbiarską, rozkrusza ąc się w brokat dekoracy nybliski morskiemu oddechowi, bez wygimnastykowania się w pocie

molto allegroPomału gubię swo e nogi i ręceO rzeźb mnie, rzeźb, słowo wiekuistePaku mnie w czarne foliowe workite rozproszone tłuszcze po mnieNiech całkiem nowy stanę przed tobąwszystko zgodnie z naturą materiałusłucha ąc e technologicznego szeptuNic nie będzie przeciwko mniepogłębi mnie bardzie do środkaza pomocą nowe wymowy

Pieśń trzydziesta ósma. Blu spotykaRicardaNa polaroidzie z roku stałeś mnie więcew takie same pozie, mrużąc oczy tak ak terazw wypłowiałych resztkach traw, asnychw pogniecionym podkoszulku z szarym napisemTeraz znów tak stoisz w białych nietrampkachpatrzysz zmęczonym wzrokiem w stronę wodySchodzi ci po raz ostatni skóra, od opalania się

Na nieudanym zd ęciu typu polaroid z rokumrużąc ze zmęczenia oczy, w podobne pozie stoiwysoki żebrowany, w ciemnie sze wers i ęzykoweSmutne oczy patrzą na zamorskie krainy, zaWygniecione, ciemne ciało wydzierane przez słońce

Biała książka

Ręce akieś takie niepotrzebne, kieszeni brakw podkoszulku z mocno wypranym napisem

Na plaży stoi postać ak na polaroidzie z rokuCzarnuch ukochany w wypłowiałych kolorach odbitkizd ęcie bardzo nietrwałe, rozsypu ące się w dłoniachStoi ak patyk wbity w piasek, ako mó ostatni punktZ daleka dostrzegam ego rysy twarzy, to mó bratktóry racze nie bywał na zd ęciach, bo uciekałStoi w podarte koszuli z napisem Paradise Tours

Przewrażliwiony bardzoPrzebarwiony bardzoPodatny na farbowanieod wszystkich materiałów

Pieśń trzydziestadziewiąta. Blu śpie-wa do brataPowoli za eżdżam do za ezdni na końcu świataOstatni pasażer na gapę wsiada na końcowniw łagodnym przyzwoleniu mroku i światełWidzę ego odbicie w szybie przybrudzonepodobny est trochę do mnie, mruży oczy z dalabo ąc się ślepoty od mocnych uderzeń z bokuczarnego słońca prosto w twarze, bez przygotowaniaprosto na rozdziawione twarze, bez przygotowaniaJesteśmy razem z ta emnego zakonu braci zgubionychMamy habity uszyte trochę ze smutnych spo rzeńz klauzurą wiekuistego śpiewania i milczeniaNa naszych biodrach sznur przewiązany luźnoby czuć, że eszcze istnie emy, by mieć dowódwszystko wskazu e na to, że uż nie esteśmyMó zszywany ściegiem amatorskim brat-brak-wrakna plaży z rękami pokłutymi w różne wzoryTeraz możemy się z radością porównywaćnasze podobieństwo odkryć dopiero tutaten sam sposób seplenienia, z dużą ilością ślinycicho, niewyraźnie, nerwowo zada ąc sobie rebusynie w formie haiku czy też zdania z myślnikamiale formie mnogie , barokowo zaprzepaszczonez dużą liczbą detali i zbędnych szczegółówktóre płodzą się bez ustanku, po kilkanaście miotówna minutę z każdego słowa, z każdego brzmienianasza rozrzutność słów, dźwięków, obrazówktórych nie ma gdzie przechowywać z nadmiaruJak my się mamy zmieścić z tym wszystkimCzy est akieś rozwiązanie naszego problemu?Czy est akiś funkc onalny system meblowydo przechowywania tych bytów niepraktycznych?Nasza reguła została spisana wiele wieków temureguła opierała się na specyficznym mrużeniu sięMiło cię tu widzieć, umorusany w brokacie bracie

Biała książka

Pieśń czterdziesta. Rebus IIMógłbym się nie dzielić z nikim ułomkami w koszachswoimi utopiami utopionymi na dnie wanny, bez korkaMógłbym się schować przed innymi w roli scenografaskrywa ąc swo e ludowe mis e, sugestia tła edynieLecz ty, Rolando, ze złamaniem otwartym swo ego byciaprzyszedłeś we śnie moim, wkradłeś się na paluszkachinnych nie budząc w środku nocy, nie przeszkadza ącPrzyszedłeś z rebusem w kieszeni w piżamie dla dzieckaCzemu obdarowu esz mnie takim dziwnym darem?I nie rozpłynąłeś się na mo ą milicy ną komendę?Lecz stałeś, pozu ąc ak na zd ęciu polaroidowym z rokugapiąc się na mnie z błagalnym wyrazem twarzyTwo a przena świętsza wrażliwość właściwa tylko tobieOpowiedz, ak to się stało, że leżałeś taki umiera ący i pokłutyw mie skim szalecie zarzyganym przez anorektyczkiMatka nie dostarczyła ci odpowiednie ilości witamin?Two a dieta za uboga była w warzywa, w owoce?Po co przychodzisz do mnie z takim głupim wyrazem oczu?Więc stałem się prawie cycatą ratowniczką z patrolusłoneczną ratowniczką wyciąga ącą twego trupa na brzegbez szansy na akąkolwiek reanimac ę, zmartwychwstanieprzygląda ąc się tobie uważnie, drobiazgowo cię opisu ącChciałeś mi coś przekazać, akiś rebus nierozwiązywalnyMówiłeś do mnie w niezrozumiałym mi z brzmienia ęzykuStałeś we śnie, szeptałeś z trudem tak, akbyś dopiero się uczyłwypowiadać prawidłowo zdania, wyrazy, dziwne słowaTo było ak ciche po ękiwanie niemowy z trudem fałszuSzeptanie słów, które były zamazane korektorem i wydrapanenożem introligatorskim, zdarte z warstwy rozumienia ichResztki zostały zamazane markerem Universal Permanentednak coś tak mocno tkwiło pod tą warstwą skrytąchowało się pod czarną folią malarską, zachęca ącby wymacać kształt i radośnie krzyknąć, ahaW two e mowie nowe są brzmienia słówJak być eszcze zrozumiałymnie umiesz powiedziećto est two a pokutabrak słowa—

Wszystkie znaczenia tkwią pod absolutnie szczelnym kamuflażemze słomy, z kamieni, ze szmat masku ących głębokość pułapekMusiałem tę pieśń wyśpiewać za ciebie, uda ąc twó ton głosuMusiałem wniknąć w nieczytelne warstwy, w resztki pozosta ąceGdyby się tak nie stało, musiałbyś czekać w zakładzie utylizac iodpadów higienicznych dla niewystarcza ących, w oczyszczalniNiech więc zabrzmi wreszcie two e śpiewanie pełnym głosemtańcz przy tym z radości, wykonu ąc przy okaz i Nieboskłonywymachu dziurawymi rękami ak białymi flagami na znaktwo ego ofic alnego poddania się

Biała książka

Pieśń czterdziesta pierwsza. Ostat-nia chwila Czyśćca RicardaRicardo śpiewa wreszcieOtwierasz mi usta bardzo szeroko do badaniado dentystycznego, laryngologicznego dźwiękutak, aż mo a żuchwa swobodnie oduwa na bokŚpiewam nie za pomocą słów, ani też akie ś składniswoim ulotnym niebyciem mruczę cichoresztka obecności eszcze pomruku e z ciepła

Nie będę śpiewał o moim przewrażliwionym bycieNie będę śpiewał o moim tłustym o cu HeliosieNie będę śpiewał o mo e matce porwane przez morzeNie będę śpiewał o połykaniu kwaśnych winogronNie będę śpiewał o mo e śmierciNie będę śpiewał o niegodziwości wspaniałych narkotykówNie będę śpiewał o moralizowaniu i niemoralizowaniuNie będę śpiewał o asno i sterylnie wyznaczonych szlakachNie będę śpiewał o moim błądzeniu i niebłądzeniuNie będę śpiewał o ostrych kamieniach w mo e stopieNie będę śpiewał o smutnych spo rzeniachNie będę śpiewał o nadmiarze śliny w słowachNie będę śpiewał o tobie siostro mo a, bracie móNie będę śpiewał uż o niczym, wszystko zostało mi darowaneza edno słowoNie est ani miłosierdziem, ani przebaczeniemlecz czymś zakochanym w tobie tak, że zapominaże esteś zafa dany resztkami po wczora szym obiedzieże masz resztki farby pod paznokciami i ą ciągle wy adaszbada ąc, aki smak ma zdrapywanie do białości, do czystościNie umiesz zawołać, zabrakło ci słów, których nadużywałeśPozostały ci tylko puste uderzenia w blachę w rytmie zdańmoże by się ktoś domyślił, że est to rodza alfabetu Morse’alecz bez znaczeń, bez znaczenia dźwięki te byłyWybacza ci wszystko, przyciąga cię do siebieza kręgosłup ze skłonnościami do skoliozy

Pieśń czterdziesta druga. Blu śpiewao śmierci RicardaNie est łatwo nosić brzemię zachrypniętego głosuCzy mam stanąć tak ak ty, domalować sobie two e rysybardzie przekonu ąco zagrać two ą rolę ducha?Niech więc będę twoim głośnikiem, two ą tubą głuchąbędę tłumaczem two ego milczenia, tak ak kiedyśTeraz będę cię tłumaczyć, eśli pozwolisz eszcze razByłeś wiecznie rozmazywany przez swo ego o caktóry ednym ruchem przekreślił ciebie, twó łupieżprzydługie ręce, chude nogi, zmrużone oczy

Biała książka

Nikomu się nie chciało rozczytywać niechlu nych słówznaczenia ich ulegały destrukc i, coraz większe koroz ięzyk stawał się dla ciebie coraz bardzie bezużytecznyW końcu zamilkłeś, postanowiłeś to sobie na zawszeTwó głos stawał się coraz smutnie szy i gorzki niewybaczalnieCoraz więce byłeś podziurawiony przez ostrza strzykawekten właśnie las piniowy sprawił, że stałeś się durszlakiemdlatego wszystko przepływało, nie czu ąc żadnych oporówW mie skim szalecie leżałeś i umierałeś, dosyć to zabawnena pewno melodramatyczne, sentymentalne tak zdychaćza ostatnie pieniądze ukradzione z torebkiuszyte z wężowe skóryWidziałeś kolorowe ściany, przenikałeś przez niedzięki dziurawe chemii, przenikałeś przez meblościankiByłeś tą nieważną literą alfabetu, tą ostatnią, tą zbędnądla porządku słów, dla ęzyka, konstrukc i ze skle kiLeżałeś, opala ąc się w pełnym lśnieniu lampki łazienkoweopiera ąc swo ą przyciężką głowę na śmierdzącym sraczuDworcowałeś przez wiele tygodni, więc cuchnąłeśswo ą obsikaną fiz ologią, śliną ścieka ącą z ust ak adByłeś taki zmęczony paradą wenecką tych głosówwe śnie two e serce, niepewne kole nych uderzeńprzestało ci wreszcie służyć cicho w środku, zmarłoOpadłeś upozowany na posadzkę, kieru ąc swe oczyna sztuczne oświetlenie, ono zdawało się gasnąćPosadzka, na które leżałeś, była mozaiką szczególnąprzedstawia ącą historię zbawienia w wers i lightw wers i dla korzysta ących z mie skie łazienkiPostacie wszystkie szczerzą białe, amerykańskie zębyIch kolor komponu e się z kolorem umywalekgdzie szatan to uśmiechnięty kolega z klasyz nosa wy ada dziwne rzeczy, poci się ze strachuswąd ego lęku przed nauczycielem czuć wszędzieChrystus to gwiazda kina popularnego we Włoszechna którego polu ą lafiryndy i rzesze dziennikarzychcą robić sobie zd ęcie z nim w tle, z autografemmieć kole ne, niezbite świadectwo ego istnieniazbadane przez chemików ustala ących daty powstaniapocieszyć wszystkich ateistów, że to fałszerstwokole ny zuchwały triumf nauki nad wierzeniamiMurzynów, dzieci, starców drżących, sika ących w ławkachoświetla ąc sztucznym oświetleniem nieprzenikniony mrokza pomocą wszelkich nam dostępnych zdobyczy technikiPozostaną im tylko te białe zęby szczerzące sięz hasłem dba o swó promienny uśmiech pośmiertnyTaka mozaika popularnonaukowa w mie skim szaleciena którą nie mogłeś uż patrzeć, na nie umierałeś

Poczułeś wtedy ryk trzeźwego chłodu, wymaganiaUsłyszałeś, że esteś niedostateczny z plusemzłowiony za pomocą niedurszlakazostał ci włożony do niekieszeni rebusrebus do wypowiedzeniaTy sam nie mogłeś wypowiedzieć ego rozwiązanianie miałeś tego daru ęzyka, za karę i bezszelestnośćMogła to tylko two a siostra, skryta w milczeniuMusiałeś ą prosić w sposób niezrozumiały o pomoc

Biała książka

Echo po ciele eszcze raz odbiło się w senne rzeczywistościtak stałeś w przepoconym podkoszulku, ucząc się mówićod początku, krztusząc się, deformu ąc wszystko śmieszniewymówić słowo między znaczeniami, literować eto słowo est dmuchanym kołem z PCVkołem ratunkowym, rzuconym, wypycha ącym cięTylko edno słowo, które nie istnie e z powodu wadwymowy, seplenienia wszystkich ęzyków, dialektówAnaliza zbawicielska każde sekundy two ego życiatwó każdy spłowiały włos został zbawiony z osobnaZbawiony est także ten cyniczny w twoim przypadku napisna wyprane i przebarwione od innych podkoszulceżeby Paradise Tours dobrze się ko arzyły z niebemZachęcić wycieczki szkolne do odwiedzenia tych okolicktóre są ciągle niedocenione, mało reklamowane w TVZbawienie miłosierne dryfu e niczym meduza w wodziemożesz go nie zauważyć, choć mieni się, odbija ąc ciebieJego galaretowatą strukturę trudno uchwycić w wodzieUczyni cię miłosiernym, uczyni wszystko na nowoUczyni cię ostatnim plażowiczem przed przypływemOto teraz dziury po kornikach zostały zaimpregnowanebędziesz teraz mógł wyglądać ak stary, stylowy antykHandlarze będą się zabijać o ciebie, eden uż umarł

Niech więc nastanie uż two e milczenie i niech tylko cicheświsty wiatru w tobie eszcze pozostawią akiś pogłos

Pieśń czterdziesta trzecia. OstatnieprzechodzenieIdę brzegiem plaży w moim zapiaszczonym bycieJestem na większym burzycielem konstrukc i z piachuchoć dosyć dyskretnym krokiem kroczę tanecznieabsolutnie wolny w dzisie szy wieczór życiaWięc gdzie chcesz ze mną pó ść na późny spacer?Poczu esz chłód mo ego śpiewania, może ubierz cościeple szego, coś włóż na siebie, byś się nie przeziębiłabo eszcze umrzesz i wtedy to będzie dopiero ciekawieWięc ubierz się ciepło na spacer z trupem zbawionymPachnę likierem kokosowym, a mo e usta są niebieskieod pocałunków przechadza ących się na plażyZatracam rysy twarzy na bardzie mi znanetakie legitymacy ne, rozpoznawalne, wzrost znaków szczególnych miliardy we mniePrzemieszczam się, zdąża ąc na molo w Ahlbeckugdzie prze dę po drewnianych stopniach rytmicznieFestiwal organowy przy każdym moim dotknięciupalcami u nóg zagram eszcze raz coś pociesznegoWszyscy będą się dziwić, że potrafię grać stopamico za miły, niepełnosprawny człowiek, tak potrafiBędę naciskać te drewniane klawisze, bez obawyOto est we ście na mó punkt obserwacy ny, ostatniPrzed we ściem widzę eszcze resztki architektury

Biała książka

Z cukru pudru i śliny poczynione przez ludzi budowliuświetnia ące tysiącletnie rocznice śmierci świętychoni nigdy się namiętnie nie całowali, nie dotykaliim zawsze było wstyd tak zatracić się na chwilęw ciepłocie izolac i, w pomarańczowe skórzeDmuchnę, tchnieniem rozproszę wokół siebiete przemądrza ące się w me pamięci wieżyczkizdmuchnę ten tort urodzinowy bez świeczekz dużą ilością tłustego kremu, z dekorac amiży sto lat, sto lat, sto lat i nigdy nie umiera

Przechodząc, znoszę ze sobą wszystkoW lustrze ustawionym w stronę morzaw ednym z od dawna nieużywanych hoteliwidać przegląda ącego się na tle MorzaWidok ten ścigać cię będzie od terazaż złapie cię za ramię i krzyknieraz, dwa, trzy, szukasz mnie teraz ty

Pieśń czterdziesta czwarta.Domy z cu-kru pudru w AhlbeckuDosyć cukrowych rozwiązań architektonicznychnad brzegiem wody eszcze widać ich szyknad słoną wodą cukier, mó Boże, akie to uroczeBiałe rusztowania dekoracy ne, wyże , eszcze wyżeskręcone tylko w nie asnym układzie pokoi i niepokoiMa tu bywać Bóg z dziurawymi zębami leczonymiMyśleli, że przy parapecie w takim domku est miłobędzie można oglądać ego dobrotliwe twarzyskoego wapienną figurkę z martwym uśmiechemNie spodziewali się słone wody oczyszcza ąceszczypie w oczy tak, że e przecierasz ze zdziwieniaChoć bliskość morza była odczuwalna intensywnieskryli się w koronkowe i wysokie rusztowaniakoncentru ąc się na białym montażu do użytkowaniaSzlifowali z zawziętością szczegóły wystro u wnętrzdetale dekoracy ne, gustowne dodatki w stylu retroChoć z okien widać było uż obiektywną czerńChoć z okien widać było uż nieskończoną tońtuczyli się węglowodanami, podziwia ąc swo e praceswó sztucznie diamentowy pot na zmęczonych czołachDumni i pewni motywów dekoracy nych użytych właśniewykorzystywanych w przemyśle cukierniczymTucz się, tucz z uśmiechniętą naiwnością, rozczaru esz siętwó Bóg nie ma siwe brody mędrców ni zgrabnych nógWielki żywioł poszerza ciągle swo e granice mocniepodmywa ąc dyskretnie fundamentypudrowych z awisk w swoim otoczeniuSól wygra z cukrem, bo nie lęgnie się w nie nicUmyka cie więc, resztki po architekturze w Alhbeckuwygodne i komfortowe, z widokiem na morze

Biała książka

Dużo świeżych kwiatów w prze ściach, w poko achCisza i spokó i można odpoczywać miło od pracyleżąc, leżąc w łóżku wygodnym ak gróbNie trzeba schodzić na plażę, est ciepły basen w środkuNie musisz zderzać się z chłodem wymagania od ciebie ciepłaBasen est zawsze otwarty, temperatura wody est komfortowaPozostaną edynie stare zd ęcia dokumentu ące budowle białeWedług starych zd ęć wszyscy będą zgadywać te dawne mie scai będą szukać w swe niepamięci ich lepkich resztek

Pieśń czterdziesta piąta.Molo wAhl-beckuNa molo impregnowanym solą, sezonowo odświeżanymidę, podziwia ąc głęboką czerń złożoną z przemnożeniaWychylam się niebezpiecznie za dziwną barierkętracąc prawie równowagę, próbu ę złapać tę wilgoćLatarnie nieczynne oświetla ą mi tę wieczorną drogęMó pas startowy, rozpędzam się, oduwa ąc dalekoz lewe i prawe strony wiatr cału e mnie coraz namiętnieNie mogę się ciebie doczekać, no choć uż, chodź do mnieChłodny wiatr poczułem na swo e żylaste karkówceNo rozbierz się uż, rozbierz, niech nastąpi ra ska nagośćZde mij te przyciasne stopy, ten płaszcz wysusza ące się skóryten kapelusz tłustych włosów zostaw gdzieś przypadkowoRozbiera się szybko, chodź do mnie, nie wstydź sięnagi i zawstydzony, i przygarnięty, tak zależny, TakNiech się otworzy ta czarna dziura pochłania ąca wszystkodo siebie z szerokimi ramionami, zagarnia ącymi każdą drobinęJestem w mie scu, gdzie wszystko est dawno nieczynnenigdy nie było czynne, zamknięte z powodu remanentów

W samotności przecieram swe obliczeednocześnie e rozmazu ąc na zawszeNic nie będzie uż do siebie podobnena drewnianym pomoście obserwacy nymPołykam wiatr, otwiera ąc swó pysk szerokoAnioł zwiastu ący przypływ w moim przełykuutknął zdziwiony kształtem me krtani

Pieśń czterdziesta szósta. Rysunek IMnogie resztki po mnie pogubione błędniew piachu pozostawione ak ślad ślimaka, ślinana błyszczącym wewnętrznym blaskiem brokaciePrzechodziłem między plażu ącymi, idąc anarchistycznieMo e ścieżki były naznaczone swobodą ruchu, bez zbroiNie było tuta żadnych autostrad z czarnego asfaltuani dróżek wyżłobionych przez ukryte zaskrońcechód był nie uporządkowany, tylko intuicy ny

Biała książka

Pokonawszy drogę od punktu A do B, przechodzącdo dalszych punktów porozrzucanych w piachudokonałem rysunku za pomocą ciepłaCo eszcze po mnie zosta e, wystudzam się ciągleCzyż więc zakłada ąc chaos mo ego wędrowaniawyznaczyłem nowy, czarny szlak turystyczny?Teraz to widzę z dystansu, kształt chodzeniadroga między postaciami miała znaczenie i kształtprzepełniona anarchią porządku ącą właściwiena wyższym poziomie, zna ąc wszelkie alternatywyOto mó ostatni rysunek poczyniony ze ślinyPanie i Panowie, dziwcie się, aki oryginalny dobór narzędziaNie znam znaczenia tego rysunku, pachnie dziwacznieNie est to ednak forma dekoracy na, poczyniona dla kurażuracze dzika konstrukc a w części tylko mi u awnionaPatrząc na nią teraz, wiem, że to część większe formyMam w spocone dłoni eden element Trzyczęściowegoaby z powrotem złączyć e w całość dawno rozbitąNie przykle a ąc ich za pomocą kle u szybkoschnącegobada ąc, w które pęknięcie wkleić, aką część czegoMó rysunek z pęknięć i ukruszeń wyznaczonyprzez śpiewanie nadmorskie o słonym smakuCoraz lże szy est nacisk na powierzchnięwięc kreska zaczyna się rwać i gubić na kartcedo rysunku technicznego, ma inny punkt zbiegulinie horyzontu ruchome, przesuwa ące sięrytmicznie, zgodnie z cichymi ruchami faliNie zobaczysz więc tuta szkicu z lotu ptakaani z żabie perspektywy wygina ące do siebiedo siebie ciągnąc przedmioty, deformu ąc e skrycieZobaczysz bardzo głęboko detal wszystkiegoz wszystkich perspektyw możliwych i utopijnychBędziesz miał wrażenie, że wszystko zbiega siędo mięsistego punktu wciąga ącego do siebiewszelkie byty z odwieczne tęsknoty tworzeniarysunków nieregularnych wykracza ących pozaukład współrzędnych z ciała i kości poczynionegoPromienne linie zbiegu, koniec est rozmytyrozmazany przez rapidograf podobnież precyzy nyale niestety się rozlał, eszcze w takim mie scumie scu zbiegu dla zbiegów ze świata poczynionym

Pieśń czterdziesta siódma. PrzypływOto nadchodzi przypływ obiecany i oczekiwanySto ę związany prawidłowym węzłem żeglarskimSłowa nie da się wciskać między brzmieniaNadchodzi, czu ąc wszelkie niedrożności we mnieMo e cielesne myślenie pomału zaczyna się rozpadaćna fali pochłania ące plażowiczów, na nią czeka ącychWłaściwa w nieporządku kreac a, wybuch obfitościąpragnienie, by morskie stworzenia przypomniały ąukryte w nich instynkty nurkowania i nurzania sięKażdy z odpoczywa ących zaśpiewał swo ą piosenkę

Biała książka

harcerską, pożegnalną, w nadziei na zbawienie ich ustktóre zachłysną się powietrzem i wodą świętąWielka fala podtapia wszystko, lecz nie rozcieńczazagęszcza tym bardzie swo e możliwości, potenc eRodzina zna dzie po mnie resztki kręgosłuparozpozna ąc, że to byłem a, i pochowa ą trupaKosteczki koronkowe w muzeum wykopaliskWstęp wolny tylko w dniu zmarłych, ze zniczamiWymachu ę nogami, eszcze coś mieć pod nogamiJeszcze czu ę dno, i eszcze czu ę dno, teraz uż nienic uż nie czu ę, mo e ciało rozpada się na pierwiastkipierwotnie sze od wszelkich organizmów pierwszychNa końcu nie ma uż niczegobrak tu orkiestry symfoniczne robiące nastróświeczek o zapachu cynamonowo-cytrynowymBrak histerycznego klaskania w dłonie czy w czołaBrak młodzieży wzrusza ące się na samą myślNie ma podniesionego głosu narratora błękitnegopouczania i trzymania wszystkich w barakuz kości słoniowe , w obozie zagłady z kryształuWielkie czucie ciągle cieszy, morusa sięw brokacie z resztek słów i bytówBoże mó , Boże, wypełnij mó krwiobiegsłonym posmakiem nowych wartości odżywczych

Ostatnie mo e słowa niech będą składane dla ciebiew formie świątecznych wieńców triumfalnychze splecionych pogłosów słów zapomnianych

Pieśń ostatnia. Pusta plaża(((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((())))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))

Biała książka

))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))

Czyściec[Czyściec —Motto]Ad audiendum verbum(dla usłyszenia słowa)

Pieśń pierwsza. Pralnia chemicznaNic już nie pozostało po dawnych wizerunkachpo wielkich ucztach, na których maczałeś swe ustadostojnie i powoli, dostojnie i powoli

W pustce, w znużeniu rysu ą się nowe kształtymusisz przyzwyczaić swó wzrok do mrokuby zauważyć ich śladowe muśnięcia na bokuOto leżę teraz w ciemności mnogie , wielokrotneMe usta zawiązane są w kokardy drapowaneTak wygląda drugi początek końcaw zapomniane przez wszystkich odlewni żeliwaktóre kiedyś miało służyć na zbro e, na mundurytych na słabszych i niezrównoważonych psychicznieco to się mieli plątać się właśnie w CzyśćcuNiech mi to udowodni ktoś wywazelinowanyże nie może istnieć druga strona postrzępionaNiech weźmie te chrzanione lupy, skanery czułeniech wybada wielkie braki wszystkiegoSto ę, prężę się w chórze dziwnych uczniówz przekrzywionymi głowami śpiewa ąGłowy i głosy przekrzywione ze zdziwieniasobą w nowych, oczekiwanych funkc achna pasie dzielącym krainy niedostępneSzczelne nory schowane, zapomnianeSyk chłodu i potępienia tylko rozrzedzaoddychanie innych, niezwykle intensywneIdę ze szczotką drucianą na siebie i ciebieUcieka , ucieka ode mnie w podskokachWidzisz mo e oblicze pełne zacietrzewieniamasz się czego bać, kochanie, maszOstre szczotki, środki pielęgnac i drażniącedzierżę w wysusza ących się ciągle dłoniachDruciana szczotka spoczywa uż w kąciew pewnym podkuchennym schowku porzuconaSzczotka druciana w mych dłoniach, berłoPowoli dostrzegam swo e brudactwoPrzecieram tory moich własnych wędrówek

Biała książka

zarasta ą one bardzo szybko kurzemBiorę metalowy druciak do mycia naczyńprzypalonych garnków ze szwedzkie stalinigdy nie miała się przypalać, a ednakZ wielką zawziętością szoru ę ich głębokie dnozobaczyć, aka była ich pierwotna kolorystykaZ drutu kolczastego korony, suknie me stro nepochowanie w garderobach, pochowane w ziemiHigieniczna mis a pielęgnac i wszystkichpodmywanie w wodzie rumiankowe , nasiadówkaRozda ę więc mydło z osobistego tłuszczuz dodatkami pachnących słów zatopionych w nimMożecie się teraz mną myć, moim woskowym ciałemPłyny rozda ę do tych eszcze bardzie intymnie szychmie sc niż krocza, narażone są na reakc e alergicznena ciągłe informac e o tych drobnoustro ach, bakteriachataku ą nas one w ramach ciche wo ny pod azdowew które est tu ciągły remis, zero do zeraMleczko kokosowe do powierzchni delikatnychchoć ślady zawsze akieś zostaną w formie bliznCzyść mnie, szoru szczotkami, gąbkami syntetycznymiSzoru brud czystości tego wiecznego dbania o higienęwewnętrzną i osobistąNiech więc brudas we mnie eszcze bardzie czarnyzaprzeczy mi w każdym słowie, zapełni arbuzamiDemontaż tak pięknie wysprzątane konstrukc itakiego niezwykle zdyscyplinowanego wysiłkuz zaciśniętymi zębami i zmęczeniemz nadludzkim wysiłkiem poczynionez lubością ą zniweczyć, miękkoz impetem i namiętnością roztrzaskać w pyłdla mie sca, gdzie wszystko est międzytrzeba by znaleźć eszcze lepszy środek czyszczącyaby usunąć mnieMo e istnienie z mokradeł, z tłuszczówmo e istnienie z kurzu i bakterii rozpuścićw odwiecznie śmierdzącym chlorze

Pieśń druga. MiędzyCzarna, brudna królowa, to a, płaczliwa madonnaMam drobne eszcze błyski dobroci, można e zauważyćak przechylisz głowę trochę w lewoto może dostrzeżesz we mnie ten zabłąkany odcień dobrociOto estem Rozszczepiona pryzmatem two ego wzrokuTwo e spo rzenie na mnie prawie miłosnezłożone z tysięcy zaczepnych kryształkówTwo e spo rzenie i wiem uż wszystkoTwo e spo rzenie i nie wiem uż nicA mó drugi kawałek rozszarpany, rozszczepionyJego krawędzie są ostrze sze, można się skaleczyćpokaleczyć ęzyk, podniebne podniebienieW głębokich warstwach zostałam podzielona międzyPowoli składam się, oceniam, czy eszcze estem

Biała książka

wyczyszczona z Blu i Bruny, czy estem BiancaDruga część mnie pomiędzy nie est ani dobra, ani złana dwie nieregularne części pękniętaIch wewnętrzny skrzyp, walka błędnych rycerzyNic tu nie est samym w sobie, wszystko odnosi sięto są ciągłe powtórzenia, powtórzenia, powtórzeniapo to, aby sędzia dokładnie przeanalizowałza pomocą mikroskopu elektronowego, kto skusiłktóre słowo skusiło, skacząc na oślepTo druga liga, Jemu nie chce się oglądaćJest tu więc sytuac a nieskończenie pustaNie chce rozstrzygać, że coś się zmieni w grzewięc wszyscy czeka ą napięci ak strunyżeby zmiany zewnętrzne zmieniły ich constansZmierzcha uż, zimno est uż, na zewnątrzIdę skryta przez zmęczenie i mam słodką ślinęCo rano czyszczę medale doskonałościodznaczenia człowieka roku albo pół rokutaka łagodna, empatyczna, wszyscy lubią mniePromienne spo rzenie pieczołowicie mydlę, czyszczęTe mo e wyrestaurowane fasady to edyna nadzie aW kącikach ust i oczu, uszu tkwią wielkie czerniewielkie apetyty niespełnione, głodne, ciągle by się spełniałyapetyty na wszystko, na wszystkich, mieć w sobie wszystkoCzym bardzie odświętne wznoszę asne spo rzeniatym grubsza warstwa narasta we mnie ako bunt skrytyNie umiem być pokorna wobec uczuć dobrych, okazywanychtych uśmiechów szczerych, tych lekkich skinień głowąCóż za perfidna zależność wrzucona w mo e istnienieza fasadą aśnie oświetloną, za fasadą ciemnością pokrytątkwi świątynia buntownika, skrycie odmalowywana na nowoBianca mo e imię spisane, by wysoko i niskospoglądać, by znaleźć coś poza uczuciami, poza gramatykąciągle pomiędzy przebywać, doznawać rozkoszyi goryczy bycia ani tu, ani tuNiemożliwość zlokalizowania mnie za pomocą systemównawigac i satelitarne i teologicznegdzie się aktualnie zna du e międzyLubię ten własny brud skle a ący mo e słowa, obrazyKreować od początku te kle ące się do siebie spoiwaz niczegożeby tak było cicho i czystoby móc według akieś logiczne metody rozumiećodzyskiwać wiarę w akikolwiek sens mierniczypodpisywać się eszcze Bianca albo Chiara⁷Białe rozcieranie rzeczywistości, do dnado głębszych warstw, do konstrukc i pierwotneMo e zawzięte drapanie, prawie alergicznepodrapać się do końca świata, do granicygdy się ściera uż wszystko, nie ma uż podłożaMo e poszukiwanie sensu za cenę wszystkiegoza cenę połamanych paznokci, nieświeże ceryO ad kiełbasiany, o drobnoustro e, o nieświeże oddechySunę, oto a, zachodząca gwiazda chińskich wyprzedaży

⁷Chiara (wł.) — odpowiednik imienia Klara bądź przymiotnik: asna, prze rzysta, ednoznaczna. [przypisedytorski]

Biała książka

z bardzo dumnym wyrazem oczu, z bardzo dumnymProstu ę się nerwowo, wygląda ąc lepie zdecydowanieRobię sobie ciągle samodzielnie operac e plastycznenada ąc mo e twarzy ciągle zdziwiony wyraznacina ąc skórę w odpowiednich mie scachWszyscy się podśmiechu ą ze mnie, widząc te zmianywidząc ślady, blizny po moich rozciągnięciachmiędzy słusznością i niesłusznościąZbyt biała na popołudniową porę z ciepłem w tleZbyt chłodna, spoko na na zbawienną kochankęZbyt cicha, by e głos ktoś pochwycił i się przewróciłz przerażenia, z przerażenia, z przerażeniaMó byt był zawsze zbyt, zawsze ta nawiązka zostawałaDzielenie, po którym zosta ą dwa kosze ułomkówTe pozostałości, nie wiadomo, co z nimi począćZbyty, zbyty ciągnę za sobą, wygina ąc się mocnoMó tren ślubny z szeleszczących ułamkówktóre po edzeniu, miłości i snach pozosta ą

Pieśń trzecia. Przekrzywiony upa-dekMieszkam w ściółce leśne — kreciez regularnie płaconym ogrzewaniemgdzie wszystkie izolac e cieplne mrucząCiepło wyściela mo e małe schronieniaz pluszu, z aksamitu, waty higieniczneBudzę się rano, by co dzień wpieprzaćzdrową żywność i żyć w dobrym styluzrównoważone diety metafizyczneNie estem satanistką biega ącąw czarnych ra stopach na głowieani też kapłanką podcina ącą piersibiodra, łabędzią szy ę, brązowe nogina znak, że nie pasu ą uż do nastro udo adwentowe sutanny w tym rokuMiało być sterylnie biało, chłodnożeby nikt nie wchodził do mo e pułapkizapro ektowane na siebie samąMogłabym ciągle przypudrowywać sięspoconą twarz kokainą oblepiaćzachowu ąc ten śnieżny odcień bieliprawie nieczłowieczeństwa, diamentowyprawie boski chłód spo rzenia na wszystkoPozbyć się balastu głośnych opowieściwielkiego chrzanienia ze szklanką winaprzekomarzania się i oglądania rannychw ramach dobre nowiny non stop kolorSpoko nie w słonecznych okularach sunęprzez dynamicznie rozwija ące się prze ściapodziemneSkrywana biel kołnierzyka, to nieludzkiebywać tak białym ak śmierć

Biała książka

ak biankaJakże by tu umrzeć, właściwie w aki sposób?Czy w wielkich cierpieniach oczy przymrużać z bóluiskrzyć się w boleściach pozowanych do obrazuczy ode ść łagodnie nieświadomym przesunięcia?Wybierz mi coś właściwego, na mó rozmiarna mo e możliwości amatorskiego teatru gestówPrzetestu mnie, czy będę uciekać, czy ulegnęCzy histerycznie będę pozdrawiać całą mo ą rodzinęrozda ąc im w spadku kosmyki moich włosówpozostawionych na pożółkłe od lęku poduszcedekoru ąc ą w orientalne wzory swym wiciem?Swobodnie mnie skrusz i połam sobie, ak chceszNiech wygną się mo e ręce, nogi poskładanew porządku alfabetycznym, zrywa ąc nowalijkipiano Mo a śmierć est biała, onieśmielona sytuac ąw które należy całować mocno w usta i patrzećMo a śmierć w czepku kąpielowym bawi sięw umieranie, mrużenie oczu od refleksów w nieLubi mó kolor, choć w ręku ściska nowe barwnikiW dzień mo ego przekrzywionego upadkuwszystko było przekontrastowane i przesyconeTa woda chlorowana, która była w baseniepowodowała niszczenie wszystkich tkaninich rozdzieranie w niefortunnych mie scachW białym kostiumie siedziałam, oparta o brudBaseny wykopywane na świętą pamiątkę mękiNie chciało mi się wtedy pływać w tym moczuirytowało mnie to ciągłe machanie łapamiCiągle utrzymywać się na powierzchni lustrarwać się do kole nych oddechów, co wysoko wisząciągle walczyć o to bycie między, o to poziomowanieMimo rezygnac i i zniechęcenia wodną formą relaksuweszłam na pośrednią w wielkości skocznię, międzyChciałam zrzucić swe ciało zakostiumowane w dółLekko odbiłam swó ostatni ciężar, wygięłam się w łuktriumfalny co na mnie , co na więceMó skręcony lot trwał sekundy niefortunne, odliczaneUderzyłam w wysta ący brzeg sztucznego morzaw wykafelkowany skalny klif, wywafelkowany uskokPoczułam długi ból głowy, kręgosłupa, palca u nogiKrzyknęłam z bólu rozbita o chlor, o swo e ciałoMó kręgosłup został złamany na tysiące częściktóre rozbite niestety uż do siebie nie pasowałyani ze względu na kształty, ani na motywy na nichZaczęłam się roztapiać, zgruchotanie czułam chwilęprzymknęłam oczy, licząc, że tak wygląda zakończeniemo ego skakania do góry w dół, do dołu w góręCiągnęłam za sobą cielesność wywleczonąMigotliwa podążała ona wciąż za mnąpróbowała we mnie odnaleźć dawnego właścicielaobwąchu ąc mnie, sprawdza ąc, nie dowierza ącTrudno est zostawić tę kapryśną słodycz po drodzez daleka eszcze w tylne szybie samochodu widziećak wy e z tęsknoty za tobą i nie rozumie, że to śmierć

Biała książka

Przepełniona wodą odzysku ę pełnię przeciekuWtedy otrząśnięto mnie w chłodnym prze ściuw korytarzu usłyszałam pytanie i słowa rozwiązanenie byłam w stanie ich uchwycić, mimo wysiłkuNie miałam w sobie akiegokolwiek zaczepużadnego przełamania w sobie, skryte szczelinySłów tych zrozumieć nie mogłam, skierowanychPrzesunięcie smutne odsunęło mnie od siebiePoczułam obietnicę brzegu oddalonego o miliardymiliardy stóp, łokci, zaniedbywanych zgięćRwałam się, chwyta ąc się czegokolwiekale wyrzuciłam się sama w szarosrebrny popiółDziwne, bo byłam przygotowana na za ęcia WF-umiałam na sobie eszcze ślad po kostiumieidealnie nada ącym się do pływania w morzuStró w cytrynowe pasy niebezpieczeństwa

Pieśń czwarta. ProchyOto linoskoczek, na poły przechodzącynad piekłami srogimi, nad niebami mdłymiteraz leży w swym stro u biało-czarnymrozumie ąc powoli swe nagłe rozbiciena grubą warstwę lepiącego się ProchuUkryte są w nim ta emnicze pumeksy i resztkiwysuszonego mleka z piersi, z witaminamizmielone z dokładnością magistra farmac iwszelkie lekarstwa, tabletki świata na wszystkoW środku można wyczuć eszcze inne rzeczychoćby spopielone kawałki słów za słabychczy wałęsa ące się nawiasy ak pogubione rzęsySubstanc a ta miała cechy leczniczo-drażniącesmutek wypełnia ący mnie całą zgruchotanąSłodkie tabletki przemielone otacza ą mnieGorzkie antybiotyki zmielone w buziwyplute na krawężnik rzeczy wszelkieWszystko było akieś takie skurczone tuz zimna i ze strachu, i ze smutkupodkurczone ze wstydu, że się nie udałoPatrzeć swymi przepłakanymi oczamiNie można ich przymknąć ni zmrużyćKra obraz dokładnie % bieli-czerniMam w dłoni eszcze prochy dla siebieMo e kolorowe przy emności skurczoneściśnięte, barwiące swą słodką powłokąby się lepie łykało, by łukiem tęczyzbawić mo e bóle podziemnePrawdziwe cuda mogą się zdarzyć, gdy zmieszamróżne lekarstwa ze sobą nie do pary, nie do wiaryPopiję zwietrzałym winem, poczekam na prochyna mo e wewnętrzne przecieranie się bolesneJeśli chcesz znać tę chorobę, to est ona rzadkaosoba o takich skłonnościach cierpi prześmieszniema potworne bóle głowy i zawroty, i krew z nosa

Biała książka

e leci na ziemię, z nią całą na ziemię, zalewa sięwszystko widzi straszliwie ostro, każdy detalmocno wbija się w nią, za głęboko zdecydowanieTeraz estem w prochach na prochach w twoich prochachprawie zatopiona, trafiona, prawie zatopionaŁykam miliony lekarstw za pomocą siebie, zanurzam sięPrzedawku ę wielokrotnie ilość lekarstw na dobępo to, żeby się uż nie obudzić, by ten sen przedłużonyzagłuszyć za pomocą przy azne dłoni, aką poda e namfarmakologiaco głaszcze po głowie, głaszcze, głaszcze przy emnie

Pieśń piąta. Trzy minuty CzyśćcaTrzy minuty Czyśćca, zdycham ostatecznieZdycham w twych ramionach ak w okowachak w ostatnim okopie w błocie wyżłobionymCzy wiesz, że to przez ciebie te trzy minutyprzez to rozbicie pryzmatem two ego wzrokutwo ego mdłego spo rzenia na mnie prowadzonegoZostałam potępiona i zbawiona, bo nie umiałamtrzymać cię za rękę, nie odpowiedziałam ciWidzisz, wszyscy mi mówili, że teraz będę płakaćże przypomnę sobie gorzkie wypełnienie tabletekchoć ich pozór, choć ich powlekanie akże słodkieGdyby istniało tu akiekolwiek ostre narzędziezabiłabym się wiele razy, z satysfakc ą umieraniaaż w końcu byś zlitował się nade mną i pochwyciłłapiąc za mą dłoń, stanowczo mi tego zabrania ącJuż nigdy więce bym tego nie zrobiła dla ciebieNie szantażowałabym cię swym płaczem, histeriąW wers i sproszkowane uż mnie nie chcesz za bardzoteraz ta niepotrzebność, samotność wzgardzonaNie ma ak pokutować, nie ma narzędzi torturNie ma kół zębatych śmie ących się nieszczerzeNie ma klatek z owocami rekordowo gorzkimiNie ma nic, tylko wielkie pogorzelisko wokółTen strup właściwy ciągle się goi i skle ony estz plastrem, eszcze trzy minuty go enia sięDa mi właściwy powód mego czekaniaW krainie zwęglone baśni wszystko est marneWszystko est spalone, ze wstydu kry e swo e twarzew kąty za karęTych kątów do odczekania miliardy, same kątySto ę bez ruchu, prawie ak umarła w kącieLiczę do stu, liczę na ciebie, o cze, liczę na liczenieZniszcz mnie lub zbaw, niech uż nie będzietrzech minut zapomnianych przez wszystkichCzekam na litośćWyciągam swe żebracze ręce, błagam o ruchZ kartką pogniecioną informu ę przechodniówże estem ciężko chora i nie mam nicMam temperaturę w cieniu bardzo niskąCzekam na litość bażancich spo rzeń na boki

Biała książka

Wyciągam się żebracza ak żagiel zwieszonybłaga ąc o szept, co poruszy wielkie ciężaryCzy widzisz mo e sczerniałe ręce z węgla wykutez węgla, dobry est na przeczyszczenieCzekam na litość, zbieram na lekarstwa

Pieśń szósta. Sine jezioro pod powie-kąPełna bólu, zmęczenia sobą nie mogę kroczyćw paradzie edne osoby bez flag i emblematówOdwracam się, zemdlona szarością w porc achWidzę mą podobiznę multipliku ącą się w kątachFermentu ę, deformu e się ciągle me senne spo rzenieSmród tute szy silnie uderza mnie po policzkachboleśnie spłynęło wszystko wodospadami w dołyUpadłam eszcze raz na siebie, próbu ąc zobaczyćwielki, osobowy siniec, rozlewa ący się we mnieznak zakazu, nakazu i ostrzeżenia dla łobuziarOdrętwiałe oczy podniosłam wielkim wysiłkiemz siną twarzą pełną dźwięcznych zębów w ustachCzyż nie estem teraz pięknie sza, obita-opuchnięta?Me wdzięczne policzki strzaskane, guzy się piętrząna prawe i lewe stronie mych skroni ak rogi srebrneUśmiecham się niecierpliwie uzna ąc, że mnie poznaszumalowaną dziś niewinnie dla ciebie, na spotkanieWije się niecierpliwie niewielkie rozlewiskow odcieniach mieni się e oleista falaniestety niezachęca ąco, niestety niezachęca ącoW szarym prochu fioletowo-zielone ezioroBa oro brudne, odmęty głębokie i ograniczonerozlane tu przypadkiem przed wiekamiw sumie przez nieuwagę się wylałoale nikt tego nie zmył, nie posprzątałO nim się tylko zapomina, bo est z bokuJego solna toń wypełniła mi gardłogdzieś przypomniałam sobie tę wońznaczenie tego zapachu aptecznewalerianowy z cukrem smród wielkiKompost, nawadnianie okolicy kroplamiz dozownika wąskiego, ciągle zatykanego

To tylko dla bydła gorszego sortudla cielaków z sutkiem w buziz papierosem na tańszym w okolicyMa ą twarde ęzyki i żuchwy stalowesmaków nie rozróżnia ą uż w zasadzieNa brzegu eziora rozsypany cukierCukier zaciąga ący się gorzkim smakiemdla histeryczek i histeryków baśniowychdrżą im ręce, nie potrafią nawet nosić siebieCukier na małe łyżeczki sypanyzachodzące walerianą zachody słońc

Biała książka

testów ciążowych i papierów lakmusowychstosowanych przez eszcze uczących sięTakie sine oko na pustyni pokryte wykładzinąukrywa to, że pod nią trwa konsekwentny rozpadPomóż mi podnieść oczy, pomóż mi spo rzećCóż to za z awisko niezwykłe i smrodliweczy zapominanie aż tak cuchnie, aż tak?

Pieśń siódma. Bianca śpiewa nadwa-lerianowym jeziorem do nieznajo-megoMo e spierzchnięte usta wyszeptu ą pytanie do ciebieKim esteś, o skulony? Gęsia skóra na twym ciele?Językiem swym chłepczesz silny koncentrat walerianyzalany tylko ,% słone wody z morzata niewielka ilość uż wystarcza, że pamiętasz o wszystkimGdzieś Jego daleka obecność przypomina tobieże słona woda est bardzo zdrowa i antyseptyczna

Jeżeli umiesz rozciąć eszcze raz usta do śpiewusłowa wypowiadane spopiela ą się od razu w miałNic nie ma smaku, nawet waleriana, nawet two a ślinaProszę więc o łyżkę cukru, małymi porc ami popija myza naszą pośmiertną starość i niedołęstwo spowodowaneuprawianiem sportów, które defasonowały nasz bezruchzapomnieć wszystko, czego nauczył komitet normalizacy ny

Kim esteś, skulony potworze z ezior fotografowany?Wszyscy myślą, że esteś rodza em istnienia niemożliwegoże esteś istnieniem z dosyć precyzy nego fotomontażuGumowy łabędź, z którego tchnienie umknęło, i zmarszczonytaki materac wydmuchany, dziurawy w swych spo eniachLeżysz wyrzucony na brzeg walerianowego sińca w kształcienieregularnego koła narysowanego prawie ludzką rękąPotrzebowałabym teraz kogokolwiekCzy ty możesz być przez chwilęKimkolwiek?

Pieśń ósma.Walerianowy śpiewa żoł-nierskie piosenkiFioletowy ęzyk trzepocze zalękniony pieśń ostatniąnad rozlewiskiem zabagnionym ze szlamu i walerianyWo enne pieśni śpiewam nad głuchym eziorem, echamiCiągle zapomnieć nie mogę, choć chłepczę tę maźCzynić tak muszę na pamiątkę tego, że musiałem pićdużo lekarstw uspoka a ących, zapomina ąc na zawsze

Biała książka

czym laur zwycięstwa est odkupiony, medale spoczywa ącew komodzie sosnowe , nie było gdzie ich położyćTo była krwawa atka, nikt uż tego prawie nie pamiętaMnóstwo rannych, sami zabici, piekło na ziemichoć teraz nie estem pewien używania te metaforyWalczyliśmy w kurzu czarne chmury z deszczem kwaśnymNadchodziła burza gniewu, dla nas, dla mas wyginanychdla mas wyginanych miękko-swobodnie na wietrzeZabić wroga gwałcącego nasze łąki i miasta brudneJego kobiety czeszą się inacze niż nasze, ma ą karminowe ustanaszym się zawsze włosy przetłuszcza ą, to oznaka zdrowiaWo enne pieśni śpiewam nad głuchym eziorem, z chóremWiesz, ak wygląda pe zaż pełen fontann żylnych, tętniczychNigdy pewnie nie byłaś w mie scu, gdzie nóż nie wystarczyTe krzyki, te ciała porozrzucane przez huki, bombyWidzisz te twarze pełne zalęknienia, płoszą się zwinniepatrzą na ciebie, błaga ąc o naturalną litość w tobie wydzielanąZamyka ą oczy, zaciska ąc e do środka, obawia ąc się hukuprzypomina ą sobie akieś pourywane strzępy modlitwTy stoisz przy nich i celu esz prosto w ich twarze ściśnięteWyda e ci się, że widzisz twarze wszystkich męczennikówrzeźbionych w miękkim drewnie przez szatana rzemieślnikaOn uwypukla, ak mocno cierpią z niczego, dla igraszki losuTe lukrowane słodycze palone, smażone i farbowaneJak uż strzelasz, to odwracasz głowę w stronę czyśćca

W końcu ednak trafiono i mnie, w ucho lewe — praweLeżałem wtedy na leżaku, spoglądałem w nieboSłoneczne leżaki — nosze, niosą cię do szpitalaa tam dowiadu esz się, że nic z tego nie będziechyba że wytną ci wszystko bez znieczuleniaBędą ci nożyczkami do papieru wycinać wycinankiWydrylu ą two e owocowe, robaczywe wnętrzaWtedy przypomnisz sobie twarze wszystkich zabitychwłasnoręcznie za pomocą karabinów na słowatratatatatrattaatrrratatratttatratttatratttatatatrrrrratatakie karabiny ma ą techniczną usterkę, mogą się zacinaći ąkać

Pieśń dziewiąta. Bitwa po bitwieLeżę twarzą odwrócony w popiół, do środkaMuszę leczyć swe obrażenia wewnętrzneUcieka ą mi słowa pieśni żołnierskich i patriotycznychku pokrzepieniu serc, po śmierci krzepną z trupamiTak bym chciał e śpiewać, żu ąc czerwone kwiaty ak tytońPodsłuchu esz mnie bez ustanku, ty esteś szpiegiemTwó głos skryty ma w sobie ten pogłos stłamszonyzdradza ciągłą re estrac ę każdego szmeru na cichszegoCzy teraz dobrze mnie słyszysz, czy przesunąć się odrobinędo skrytych mikrofonów, czy są bardzo wsłuchane we mnie?Chcesz śpiewu zwierzeń tego, „całego w sińcach”?Dobrze, to niech wszyscy mnie potępią ednogłośnieskazu ąc mnie milionowy raz na karę śmierci za dezerc ę

Biała książka

Z pola walki zabrano mnie tuta , pie ąc dosto nie hymnywachlu ąc me zwłoki skrzypami i widłakami w trakciepodczas pogrzebów spreparowanych przez domyślne wdowyPo śmierci nastała bitwa we mnie, w każde me komórcew każdym organie wewnętrznym słyszałem te skrzypyprzerzucany przez widłaki, to w edną, to w drugą stronęWszystkie mo e niedrożności zostały odrzucone razemMo a batalia trwa ciągle, pełen furii kruszę się ze sobąpłacząc nad wielkim eziorem, zostałem uderzonyw na czulsze mie sca pod skórą byka, wołu pochylonegoNagi, bez zbroi i mundurów zszywanych z resztekJestem zmęczony tym ciągłym krzykiem bo owymw oczekiwaniu na wroga w pełnym kamuflażuMo e ezioro zostało mi dane, żebym zapomniał o biciumocno w policzki, dla ich własne przytomnościCucić się ciągle z żalu, z otumanienia zapachamiStrzela do mnie, strzela prosto w serce, punktówDosta esz bonus w postaci dwóch granatów z drzewaprosto w mordę, bez zawleczki, czerwone i słodkiePo śmierci estem eszcze bardzie wycięty w sobietylko ścinki zostały po moim żołnierskim rynsztunkuTakiego mnie widzisz, taki słaby kadłub leżącyzgnieciony sam przez siebie w popiele nieświętymŚlinię się, bo nie mam w sobie żadnych zwieraczyOczeku e się od mnie skrycie zupełnie nowych rzeczyDo tego potrzebna est mi waleriana, boskie lekarstwoMo a pokuta nazbyt oczywista, muszę wypić ą z czasemtę wielką gorzką łyżkę, a wtedy stanę się tylko echemz sennym mrużeniem poobijanych oczuz walerianowym odcieniem przeminę, wietrze ąc

Pieśńdziesiąta. Bianca obraca się wo-kół siebie pierwszy razkaruzela metafizycznaOdwrócę się od ciebie, nie będę słuchaćtego smutnego wykrzykiwania puste scenytylko taka amatorszczyzna mu pozosta eChciał maszerować, a leży skulony w okopachzsikany ze strachu sam przed sobą, przed wrogiemlicząc na zbawienie za linią swego horyzontuBoli mnie słuchanie ego kwaśnego azgotudźwięk, co porządku e mo e tańce ze śmierciąOna pochwyca mnie za biodra i obmacu e pijanaoczeku ąc, że mam ciało na zamek błyskawicznyto pozwoli e szybko mnie rozebrać i obraćOdwracam swó pielęgniarski głos zmęczony od niegoŚpiewak z mordą pełną karabinów starego typuPot mu eszcze pozostał na nylonowych mankietachPodchodziło mi wszystko pod gardło naciętead szerszeni i pszczół, byłam zatruta od niegoZawroty głowy, omdlenia ako skutki uboczne

Biała książka

Obracam się ako karuzela siedmioramiennaObracam się wraz z drągami zespawanymi ze mnąKażde siedzenie est uż tuta zarezerwowaneNiecierpliwie się kręcą w swoim mie scu, czeka ącna swo ą kole ność wywołanych do odpowiedziJestem osią te karuzeli, zakręcam się wokół siebiechcąc pozbyć się tych brzmień nałożonych w nadmiarzeoto mo a pokuta

Słuchanie tych kręcących sięwokół siebie rozciągniętychJestem karuzelą karuzeliMó ciężar nierozłożonyrównomiernie, krzywoStracić tę pieprzoną równowagęruchu i trwania w sobie, o sobiewe własne osi, na własne osiTaki przyrząd z ciernia utkanydla zabawy, rekreac i po trudziew czasie, gdy park est uż zamkniętydla odwiedza ących groby

Pieśń jedenasta. VinialeW nadmiernym ruchu, tracąc barwy na rzecz szarościpowoli mo e rozkręcenie zaczęło zanikać dosto nieZobaczyłam przed sobą willę Viniale, stała na górzeGóra z pumeksu kosmetycznego w popiele zanurzonana które pozostawały eszcze skóry wężowo-księżycoweBudynek miał w sobie tylko delikatnie muśnięcie różuWłoskie, zielone okiennice zostały dawno zamknięteGęste warstwy sadzy zdradziły mi ta emnicę ukryciaŹródło brudu i podgrzybków, nie adalnych czarnych główSama zresztą pode rzewałam, że coś gnije tuta w środkunażyźnia ąc okolicę swym po edynczym wystąpieniemOdwróciłam się w stronę zabitych drzwi deską piniowąWtedy lekko zostałam przesunięta do środka tego pałacudłonią przesuniętą, co za dobro wynagradza, a za zło karzeByłam w ego przedpoko u, panował mrok zmrużeniaW studniach głębokich wszystko miało swo e zakończeniaPozbawione tuta akiegokolwiek sensu i funkc i meblez sera topionego z dodatkiem wełny mineralne , rzeźbionei sreberkami kruchymi oblepiane, błyszczące, myląceZobaczyłam na wielkich schodach rozciągniętych wokół holusiedzącą kobietę z bardzo chudym i smutnym policzkiemubraną w postrzępioną bieliznę z resztek srebra z piwnicyTrzymała głowę w dłoniach wychudłych, wysuszonychpodkreśla ąc bardzo matowy odcień twarzyZakorzenione tu były sadzonki ostów samosie ących sięOwa szorstkość e trwania powodowała mó lękPrawie zauważalnie cofnęłam się do siebie znówPoczułam, że e pieśń z czarnego gardła gorzką będzieJe dzikie spo rzenie wyniuchało mnie w mrokuNie mogłam się wycofać

Biała książka

choć chciałam mó ruch cofnąćTakie są cholerne reguły gryreguły gry w gry planszowenie można cofnąć ruchudo momentu Niewiedzy

Pieśń dwunasta. Pani domu śpiewaJestem panią domu, estem bardzo za ęta sobąMuszę włożyć braki kwiatów w brak wazonuMuszę rozmazać ten kurz z popiołu na meblachZabrakło mi środków czyszczących niestetyNic nie est przygotowane na przy ęcie gościaNie estem ubrana dość wytwornie, nieumalowanaMisternie trzeba dobierać garderobę na wieczórpotem będą się z pani podśmiechiwać po cichuże pani domu nie wygląda dobrze, zestarzała sięostatnioBędą ciągle komentować każdy szczegół ubraniaDobór właściwych dodatków do całości kreac iWszystko komponu e idealny porządek i ładA ty przyszłaś w mo e nieprzygotowanie, terazPrzepraszam cię za mó bałagan ciągły w środkuwszystko przez roztargnienie, przez wspomnienianie mogę powrócić ze spoko em do prac domowychProwadziłam dom mo e siostrze, przez całe życieOna przez lata bardzo ciężko chorowała i śmieciłaZa mowałam się porządkami odpowiedzialnie, samawstydziłam się e wolnego umierania przed innymiNie mogłam patrzeć, ak boleśnie odchodziła, umiera użTrwało to tak strasznie długo, na co czekasz, zbiera sięMarzyłam o samotności i o tym, by umilkła, umiera użMiałam dosyć e mycia, przewijania, karmienia użutrzymywania wszystkiego w porządku, zdycha szybkoTo wszystko trwało latami, umiera uż, umiera użOpieka nad nią była taka męcząca, nie mogę uż patrzećNadszedł w końcu ten dzień, chwalcie boga, ach-llelu aktórego utrzenki z dawna oczekiwałam z przekąsemSiostra zmarła, nie obudziwszy się, nie poprosiła mnieeszcze o tę ostatnią przysługę podtarcia e tyłkamogła się przecież zesrać ze strachu, przed końcemPo e pogrzebie zostałam nareszcie sama w swym domuPoślubiłam podczas ta emne uroczystości siebie dla siebieaby nikt nie ru nował pedantyczne sterylności dywanówWspomnienia błękitne grzybem odkładały się na ścianachPani domu prowadzi dom pełen bezpieczeństwa i ciepłaPani domu kocha porządek przez lata, nic nas nie rozłączyUnikałam ludzi ciągle odwiedza ących z podarkami lichymiTą idealną harmonię mo ego skrytego domu naruszyliby OniRaz dziennie chodziłam na targ po zakupy, by przy rzeć siętym ohydnym twarzom, brudnym, rozmnaża ącym biedęJak coś takiego można zaprosić do siebie, do domu?Lecz ich nie powstrzymałam, do Viniale zakradł się gośćTak ak ty tuta z awił się niespodziewanie, niezaproszony

Biała książka

Włamywacz wskoczył przez uchylone okno w dachuWyszłam w nocne koszuli sprawdzić, kto hałasu e i broigdy zapaliłam światło, napastnik, którego nie rozpoznałamrzucił się na mnie, zaczął mnie dusić brudnymi rękamiCzy Pani sobie to wyobraża, brudnymi łapami na mą szy ę?Gdy wytrącał ze mnie ostatnie oddechy rytmiczneprzypomniała mi się twarz mo e siostry odwraca ące wzrokodlicza ące start swo e nowotworowe rakiety w gwiazdyGdy ostatni mó oddech został powstrzymany rybną dłoniąprzymknęłam oczy na chwilę, wtedy w moim czystym domupoczułam przeciąg

Nie było Obcego i mego ciała pod kredensem gotyckimChciałam pozamykać okiennice przed burzą, co nadciągałaPrzeciągi są niezdrowe i można ciężko się rozchorowaćKażde okno mo ego domu było otwarte na roścież, hukałowięc zamykałam szczelnie mo e sumienie na każde pytanieNa strychu w ostatnim lufciku zapytano mnieo mo e przyznanie się do bruduwięc go ze złością zatrzasnęłamby się nigdy więce nie otwierałPodmuchy wiatru wyda ą się czasemakimś nawoływaniem z dalekaeżeli wpadną w akieś szczeliny

Pieśń trzynasta. NieporządkiOto skryta siedzę tuta zaczerwieniona porostemMoże ty będziesz mo ą przypadkową emisariuszką?Mo e zakurzone usta pełne, są poplątane w szykachnieporządki oddechów i bezdechów grzybiarzyNależałoby czyścić ten brud i kurz pokrywa ący mnieKurz coraz bardzie zamieszku e tu w zakamarkachCo na to powiedzą sąsiadki z okolicy i zna omi?Mogę siedzieć tylko na schodach między piętramipatrzeć, ak wokół mnie sta e się nieczystośća a estem tym źródłem brudu rozchodzącego sięGdy popiół i zgnilizna wszystko uż wypełniąpo brzegi wypełnię się kompostem nieprzyzwoitymWtedy ktoś odszuka mnie w tym otwartym grobiedokona niezbyt sympatyczne ekshumac iodkrywa ąc mo e domniemane imięGrzyb piwniczny, grzyb biały wokół mnie kwitniekiedyś tak bardzo e zwalczałam, w kątach piwnicyoczeku ę ich obecności, modlę się o ich powracanieRozłożą one te żelbetonowe ściany na kruszywoktóre wykorzystywane będzie do budowy obwodnicGrzyb ten żywi się wilgocią od morza chłodnegotak czekam znów na ten przeciąg powtórzonybym była gotowa wobec niego i wobec siebieMo ą pokutą est ciągłe spo rzenie me siostryktóre pod koniec lekarstw nie podawałam usłużnieCzekałam z uśmiechem, aż w swoim moczu odparzonaodwróci się do mnie z powrotem, prosząc mo e łaski

Biała książka

Jakże są sekretne te odpryski z rzeczywistościzmienia ą mó dawny uśmiech w skowytNo wie Pani, taki skowyt wewnętrznyCzy Pani się to też czasem zdarza, taka dolegliwość?Czy to normalne est takie skowyczenie w brudziew okresie niemenopauzy, ale pauzy przeciągłe ?

Pieśń czternasta. Bianca odwraca siędrugi razPrzestań, umilknij uż, nie wiesz, ak fałszu eszDrażni mnie two a naciągana na znaczenia pieśńNie chcę zbliżać się do ciebie, śmierdzisz przykroRozkładasz się tak strasznie wolno, trwa to latamiKompostowe lato, z tobą wakac e wymuszoneunika ąc pośrednio two e obecności niepewnewśród mebli kolonialnych i tapet prowansalskichIch głównym nowym motywem est scena hand madeJedna z sióstr leży w łóżku i błaga Odwróconą o łaskępomoc w zdychaniu królewny na ziarnie grochuTapeta est bardzo szczegółowa, a motyw w milionachU ęcie sceniczne po awia się rytmicznie nie do zniesieniaProwansalskie widoki, niby to słodkie, skrada ą się w bólupowoli, słony grzyb zdobywa kole ne kawałki i lądyz ada historie na tapecie przedstawione, stopklatkiPożera powoli, rozkodowu ąc ich dawną intensywnośćTen dom est taki cuchnący odwróceniem, goryczą

Ubrudziłam się tobą bardzood two e pieśni brudObracam się drugi raz na pięcieZnam uż trochę swo ą mechanikęta minimalna możliwość ruchuzatracić się w tym kołowaniu sięZnów widzę przesuwa ące się echapo rzeczywistościach tańczącychNiedokończone rysunki się ściera ąPoczułam lekkie hamowaniektoś zatrzymywał mnie za włosysiedząc na ednym z ramion karuzelizatrzymywał mnie swoim szuraniemprzydługich nóg o ziemię

Pieśń piętnasta. Przyrząd gimnastycz-ny Sensory IntegrationPrzede mnądrążek po edynczy, przyścienny, nieistnie ący

Biała książka

z obe mami i sworzniami mocu ącymi kurtynyListwa naścienna, spopielony słupek oraz odciągiz hakami, by utrzymywały niezwykłe ciężarySłupek, listwa naścienna z otworami po oczodołachzapewnia ącymi regulac ę two ego poniżeniaOdskocznia gimnastyczna treningowa ku górzez obiciem, ocynkowana rura stalowa, co chód odda ena obu końcach haki umożliwia ące zawieszenietwo ego braku ciała na skrzyni gimnastycznebędziesz mógł osiągać na tym sprzęcie lepsze wynikiWymachy ku górzeMaterace gimnastyczne z wypełnieniem z piankiregenerowane , w nieskończoności się regeneru eLiny z okuciami do zawieszenia two ego rozkładuSystem mocowania lin do ściany, byś uż nie spadałOto zestaw do treningu braku ciała Sensory IntegrationResztki po twoich skórach, po układzie nerwowymsą wyciskane przez metalowe konstrukc e ze słówCóż to za niezwykły pro ekt wystawienniczyTe poręcze z podparciami do ćwiczeń duchowychŁawka do treningu mięśni, dopiero e teraz ćwiczyszWcześnie ich nikła obecność nie była odczuwalnanie wykorzystywana przez ciebie na co dzieńdlatego zanikły, teraz muszą urosnąć ak dzikie roślinyktóre do bolesne koroz i cię doprowadzą przez zakwasySolidna konstrukc a ramowa z rur wysokie akościDo lin spięta obudowa obciążników, byś ciągle fikałzamknięty obieg linki, napinacz linki, wiszący drążekdo wyciągnięcia two ego zbitego w siebie cielskaPrzyrząd do prostowania nóg zahamował karuzelęi dzięki temu teraz estem zawieszona na przyrządzieRazem z tobą na Sensory Integration rozciągam sięJa, miłosierna Samarytanka, nie wiem, ak pomócktórą dźwignię mam poluzować dla ciebieProfil stalowy półzamknięty z elementamia w środku wśród tych lin i metalowych kółekśpiewam pieśń dla skazanego na galerę, by mu miarowowierszem ułatwiać rytmiczne wykonywanie ruchu

Pieśń szesnasta. Użytkownik zesta-wu Sensory Integration skrzypiKażde me słowo skrzypi z niedooliwieniaSłychać tak bardzo, ak się otwiera i zamykaego brzmienie w moich koślawych ustachwszystko przez ten zestaw ćwiczeń na rozciąganieNagle wypowiedzenie czegokolwiek sta e się trudneDługotrwała est mo a rehabilitac a, skomplikowanaOpracowano system automatycznego nagrywaniana taśmy magnetofonowe zaleceń, instrukc a obsługimoich pieśni pasu ących do osobistego programuInstrukc e do różnorodnych typów ćwiczeń

Biała książka

Zestawy opisów pozyc i wykonywania ćwiczeńkomendy, cząstkowe opisy ćwiczeń, liczebnikioraz informu ące, motywu ące komentarze nagranezmienia ąc we mnie elementy i moduły dynamikiz liczbą powtórzeń na wybrane partie wspomnieńĆwiczenia są łączone w dowolne zestawy, mam do wyborumogą być pogrupowane według charakterystyki problemuPrzygotowany układ może być łączonyz odpowiednio dobranym podkładem muzycznymmożesz zatem śpiewać do mnie cały czas, tywyda ąc mi rozkazy i polecenia dyscyplinu ącebym w swym fartuchu nylonowym doświadczył potuPoprawa samopoczucia, a przede wszystkim świadomośćsprawności własnego ciaław nowe formule, nowe nieciałoDzięki delikatnym impulsom przekazywanymprzez słowa uzysku ę efekt naturalne pracy mięśnipodobny ak przy wykonywaniu tradycy nych ruchówKażdy może ułożyć swó indywidualny, sumienny stylNiepowtarzalny, powtarzalny zestaw ćwiczeńJest to konstrukc a edyna możliwa dla mnieby mó tłuszcz odrzucić, by mó byt wreszcie znikłdzięki zintegrowane diecie z soli morskieKrystalizu e się ona w prze ściach granicznych

Pieśń siedemnasta. Ćwiczenie z po-wtórzeniemŚpiewam z pośpiechem w głosie swoimbędziesz miała wrażenie mo ego ruchuJestem teraz może trochę podobny do ciebiepodobny do białe instruktorki aeroaerobikuZawieszone gesty spada ą pod swym ciężaremspada ą ze zmęczenia, noszą w sobie tonytony smarów i ło ów baranich, schowanychPracowałem ako konstruktor, inżynier sumiennyNosiłem w sobie trochę smutków, swą nadwagęspowodowaną przez to, że regularnie się pieprzyłemz kurtyzanami świata zalęknionego, spoconego

Tu następuje niesłyszalny refrenMiałem miłą żonę, od czasu do czasu zauważałem ąmiędzy meblami kuchennymi, między RTV, kwitnącaTraktowałem ą ak ostatnią w kole ce do moich ma tekprzed nią za marne pieniądze robiły to profes onalistkiwyciągnięte, długie, z gębami od krzyków udawanychPieprzyłem się z nimi regularnie, a płaciłem dobrzeona patrzyła na mnie akoś tak dziwnie w okniewiedziała wszystko, bo kobiety umie ą niuchaćtymi swoimi szerokimi, łapczywymi nosamiPłakała codziennie dwie godziny, to był e reen

Refren

Biała książka

Z powodu tych moich burdelowych przyśpiewekchyba nawet kiedyś chciała wy ść, ale utknęłamiędzy meblami kuchennymi, między RTV a AGDnie mogła się w końcu przecisnąć się przez nieWchodziłem w wielkie zady tłuste i podatnez ciągłą świadomością reenu ukochane -kwiląceNie chciało mi się sobie czegokolwiek odmawiaćwykonywać akikolwiek ćwiczeń, pobudzić sięuruchomić mó układ krążenia myśli i uczućTłuste złogi właśnie stały się przyczyną zawałuPo odbytym stosunku płaciłem rudowłose paniZdążyłem spo rzeć na e zaostrzone końce włosówZawał serca klasyczny, powieki zasłoniły wszystkoKtoś ednak skierował do mnie akieś pytaniaa nic nie mogłem usłyszeć, wtedy właśnieodezwał się we mnie ten reen z dawna odrzucanyChciałem go przekrzyczeć, uciszyć w sobiete płaczliwe śpiewanie i u adanie w powietrzuco w sobie instrukc ę obsługi mo e pokuty nosiło

RefrenTeraz do te pieśni akompaniu e mi dyskretnie e reenzachęca ąc mnie do wytrwałych ćwiczeń, by zgubić to ciałoMa w sobie tę burdelową dekorac ę z nasieniowodówMo e resztki wyłowione dzięki Sensory Integrationrozrzucone zostały; do różnych ćwiczeń zmuszonew tym rytmicznym ruchu archeologicznych bioderzgubię ten płaczliwy pogłos, po wszystkich reenachi ćwiczeniach z pamięci, z ciągłymi powtórzeniami

Pieśń osiemnasta. Bianca odwracasię trzeci razZgięłam się mocno na wciągniku Sensory IntegrationCiśnienie odśrodkowe nakazu e mi ruch dookoła osiSkręt tak mocny we mnie, akby ktoś mocno mnie ściskałWykonałam eszcze skrzypiący odwrót oczu ku pustcenie czyta ąc z ust kłamliwych, speszonych podglądaniemPrzeszkadzam wykonu ącym pokutę w ciszy

Jestem tu zmuszona do pieśni, choć e nie chcęMe usta owrzodzone, pełne bakterii przygodnychOwrzodzie ą me uszy, oczy, dziąsła zbyt miękkieZmuszona estem do odwiedzania ciebie w popieleZnów mocno kręcę się w sobie, ma szybkość wzrastaPrzy emne są te zaniki wszystkiego na rzecz rozmazaniarozmywania się w budyniowym kra obrazie

Znów na mych żeliwnych ramionach karuzeli czu ępokutników martwych, wybrali niewłaściwe mie sceMęczę się ich ciężarem ogromnym, edyną rozrywką estemtaka cyrkowa ze mnie dekorac a, żeliwna, czarna, czu nana swych długich ramionach ze stali zaplątanych niosęniosę wysłuchanie ściszonych do zera

Biała książka

Jawię się spowiednikiem zmuszonym do wycierania się tobąNie rozgrzeszam win zastygłych dawno, skle onych warstwamiJestem tylko takim dodatkiem w dzikie kolorystyce utrzymanymco nikomu i niczemu nie służy i tylko zabiera mie sceby wszyscy cieszyli się, że na końcu świata można się pobu aćw rytmie pieśni dawnych, w moich ramionach opada ącychswobodnie

Pieśń dziewiętnasta. - stopniGdy mo e wirowanie na obrotów ustawałoodezwał się we mnie nagły chłód wewnętrznyTu było chyba stopni poniże morzaTu było chyba stopni poniże wszystkiego chłodnych stopni wiodących mnie w głębinypopiołów, proszków na przeziębienia i grypęZniża ąc swó wzrok przyciasny, schodziłam w dółdo skryte zamrażarki, do głębokiego zamrożeniagdzie nadpsute mięso leżaku e eszczePrzedłużyć daty ważności, wytłoczone czytelniena wierzchach, na zafoliowanych bandażachNa głębsze są przemysłowe zamrażarkiw które nikt nie sięga uż rękami do dnaDrżenie było coraz większe, skurczyłam się, płaczącgłęboki i na miarę był szyty ten mó płacz właściwyNa dnie lodówki ma dłoń maca ąca lękliwie wy ęłazmrożoną postać akiegoś istnienia zapomnianegoNie wiesz, akie to kiedyś kształt w sobie nosiłotak głęboko było zmrożone i obrośnięte lodemCiepło mo e rozmroziło Temu usta zabliźnioneDotknęłam w mie scu, gdzie był otwór śpiewaczyWielka, czerwona dziura krzyknęła ze zdziwieniaOto est otwarta i wyda e z siebie dźwięki nareszcieprzerażona opuściłam to na ziemię z hukiemBryła lodu z otworem gębowym krztusiła sięBiałe, bezkształtne szyku e się do pieśniuż stroi swe dźwięki niskie i wysokierozpozna e swó własny głos, nie słyszał go dawnoPisk zamrożony w trakcie ego trwania w sople ostrena świadectwo ocen niedostatecznych

Pieśń dwudziesta. Odmrożone ustaśpiewająNiesamowite to uczucie usłyszeć swó głos, znówpełen stęknięć, cichych ęków wewnętrznychJestem istnieniem schowanym w lodowate powłoceLód z warstwy moich łez mnie otacza i skrywaich słoność rzeźbi mnie powoli, ulegam koroz istopniowemu rozwarstwieniu na częściJestem produktem o przedłużonym terminie istnienia

Biała książka

przed potępieniem wstawionym do zamrażarkiMija czas, przeterminowu ę się z czasem w czyśćcuZniweczony, wraz z lodem i owocami kruszonZostałem wyróżniony i wrzucony w głębokośćTeraz liż mnie, liż, bym się ocieplił stopniowoswym ciepłym ęzykiem pełnym słodyczy i ciepłaCiepło twe czu ę w powietrzu, o przybyszu z dalekaNie estem męski ani żeński, estem przedostatniNie pamiętam uż nic ze swego pachnącego życiakrwią i kałem pachnącego życia, obrazów zostałoMieszkałem chyba lub mieszkałam w bloku szarymwykonywałem z akąś piekielną regularnością pracęnie przypominam sobie akie ś rodziny mdłe w tleZa ścianą mego mieszkania ponumerowanegoprzez lata, za tą ścianą była bita kobieta i dzieckoŁamał na nich meble, żelazka akiś pijaczyna ohydnyJa popijałem wtedy herbatę lekko uż wystudzonąpatrzyłem w brudne okna, nie reagu ąc na ich płacznawoływania ratunku akieś osoby mieszka ące obokTak sobie siedziałem z zimną herbatą i myślałem o nichTe ich piski ścierały się ze mną, a tylko patrzyłemZ czasem nawet na mych ustach po awiał się uśmiechtaki pasu ący do te boskie komedii za kurtynamiPewnego dnia z nudy, z cynizmu zacząłem liczyć ich ból razy krzyczała, płakała wraz z dzieckiem, liczyłemz pietyzmem, z delikatnym uśmiechem prawie że szaleńcaJuż byłem w połowie tysiąca, gdy nagle zmarłemŚmierć przez poparzenie nieszczelną instalac ą elektrycznąMe ciało przebiegały eszcze mocne wstrząsy i wielki bólgdy spytano mnie płaczliwym głosem tego dzieckaPełen konwuls i, nagłego żalu, zrozumienia chowałem sięuż chciałem się potępić i skazać na wieczne ukryciegdy wielka litość zmieszana z pogardą, przyunęłana skrzydłach skonstruowanych z niczegowskazała mi wielką chłodnię, możliwość zapomnieniaPokuta dla mnie est znaczona przeterminowaniemMo e potępienie i zbawienie wtedy za ścianą walczyłoWszystko przez tę chłodną herbatę, co ą piłemustami zmrożonych głęboko, w ostatnie warstwiew ostatnie warstwie magazynowe zamrażarki

Pieśń dwudziesta pierwsza. Biancakręci się czwarty raz wokółSkręć mnie mocno eszcze raz, wyciśnijsoki malinowe i z dzikie róży tłoczoneZnów zamarza ą ci usta warstwą słonego loduod twoich smarków, śluzów, łez ściskanychBryła lodu znów zlewa się z zamrożeniemDiamentowe igiełki znów pokry ą go słuszniedzierga ąc na nim nowe wzory nieporządkupowodu ąc eroz ę tych materiałów odpornych

Biała książka

Nieucho pokryło się szronem z zimnauż myślałam, że umrę w te temperaturzew stopniach zimna, ale byłam uż umarłapełna złamania, gruchocząca ak instrumentMam w swo e pustce akieś dawne ziarnawyda ą eszcze nikły szelest, odbija ąc sięSine usta szepczą pieśń ak modlitwęktórą śpiewa się przed wielką zagładąwiedząc, że się ednak przeży e w postacigarści popiołu sypane na głowy dla masPchnięcie skręciło mnie znów mocnoBu ana zabawka znów zagrała swą melodięZaprogramowaną pieśń mam ak pozytywkaW przerwach gruchoczę sobą wokółgubiąc swe treny w szalonym pościguCzy czu esz dziwną obecność potępienia?Jest tak blisko, wyciągasz się mocnochwyta ąc się czegoś ostatniego, wysta ącego!zapro ektowanego dla two ego uchwytuzapro ektowanego tylko dla two e dłoniOstatni uchwyt na karuzeli, we mnie chwyćna głębie

Pieśń dwudziesta druga. Bar mlecz-ny na peryferiachPoślizgnęłam się, spadłam z siebie znówRozbiłam się o linoleum, rozłożone byłolinoleum ciepłe i cuchnące linorytamispalonym mlekiem i kisielami śmierdzącymiod dna przypalonymi, od dnaStała tu gigantyczna cysterna z mlekiemna bardzie tłusta i pełna kożuchówwygląda ąca ak wielka pierś kobiecazakończona silikonowym sutkiemPrzylepiona do nie była akaś osobabezzębna i łakomaz wytrzeszczonymi oczami ze zdumieniaprzechwycała do ust te tłuste kożuchy odstaneWielka pierś złączona mocno z nimgdy zauważył mo ą obecność, odwrócił siępatrzył na mnie, patrzył tępo w dalPo ego twarzy i ustach spływał strumieńtłustego, wysokokalorycznego przepełnieniaZachłysnął się nawet, krztusił pełen wysiłkuWielka pierś ednak regulowała wszystkozasłaniała przed nim wielkie horyzonty lękuByła cała pozłacana, tak że niczym w lustrzeodbijała wszystko, odbijało mu się tłuste mlekoWidział on swo ą postać i mo ą w tleNiezbyt estem zadowolona z tego zaproszeniado baru mlecznego na peryferiach

Biała książka

Widziałam karmienie piersią złotą do sytaObrzydzenie mnie akieś nagle ogarnęłoTłuste kożuchy pętliły się w ego przełykuOderwałam się z trudem od piersi zbyt ciepłezbyt lepkiezwymiotowałam, doszczętny wymiot ze mnieostatni

Pieśń dwudziesta trzecia. Pieśń z sut-kiem w ustachbełkoczącJuż nie wymiotu , proszę, patrząc na mniena tę przepełnioną bańkę mleczną, maślanąWielkie złoża dobroczynnych elementówodkłada ą się we mnie niczym brudJestem tym, który chciał posiąść bogactwaCałego świata rodzynki i pieczywa białekradłem, niszczyłem, zdobywałem wielewypełnia ąc się słodkim mlekiem, miodempo brzegi, po krawędzie dobrobytu, wykipieniaZłoto zlewało się z bielą w mieszankachkruszcu, edzenia, maseczek na usta, na oczyprzykładanych przez czarnych niewolnikówDiamentowa rozpusta kusiła mruganiemsłodkim teatrem zależności i manipulac iZa złoto, bursztyny sprzedawane duszeza tłustą pierś pełną sączącego się nasyceniaw korzeniach swoich ma głód i strachKanaliki mleczne schowane są głębokoMo e lśniące, pachnące życie kończyło sięnowotwór żołądka i układu pokarmowegoNa bardzie znani na świecie lekarze wróżylikurac e alternatywne, milkwayeprzedłużenie mi w komfortowy sposób życiaWiedziałem, że czeka ą mnie bóle porodowewraz z żoną zadecydowaliśmy o eutanaz iw szwa carskie klinice z różowym widokiemObserwować sobie te eziora mgłą zasunięteTaka refleksy ność nachodziła wtedy człowiekatak miękko i przy emnie odchodzi się w ziemięPo co zwoływać ciężkie myśli w szyki bo owew ramach dawne pieśni skruchy?Me złoto w mo e pelerynie wisiało, dekorowałoZłote runo musiałem zostawić, z uśmiechemżegnałem się z na bliższymi, cału ąc ich lekkopo miękkich, rumianych policzkachSłońce zachodziło nastro owo na obrazkuKtoś nawet wspomniał o wielkie słusznościGdy wszyscy na palcach odchodzili cichutkokroki prawie dekoracy ne, baletowe, wycofaneprzyszedł do mnie uśmiechnięty blondynniosąc w ręku me oświecone zbawienie i spokóPodłączył do złotych żył, ropa w nich płynęła

Biała książka

Wykonana ręcznie z kryształu górskiego kroplówkaz rureczkami splatanymi w warkoczach ścisłychCenna substanc a kropla po kropli dozowana dla mnieCiepło i przy emnie zasnąłem pełen wygodywtedy nagle nastąpiło gwałtowne drgnięciezerwałem się z siebie, zobaczyłem się w korytarzuktoś dopytywał się o mnie, a a nie byłem gotowyWiedziałem, że estem nagi w szpitalnym ra uSkryłem się wśród kryształowych kroplówekwśród edwabnych rurek od sprzętów medycznychTe wszystkie konstrukc e skłębiły się razemtworząc wielkie wymiono, uczę się ssaćz trudem zdobywania pokarmu i zmęczeniemGryzę z bólu wielki sutek, on łagodzi mó bólprzeżarcia, przepełnienia, wygodne spiżarniTen ból niedonoszenia mego życia ak ciążyKiedyś skończy się ten pokarm, a a będę mógłbyć nowo narodzonym, z którego się cieszązabiera ą go ze szpitala do siebie, do domuskurczonego i zależnego w kocach ciepłychpachnącymi tłuszczami dosyconymi

Pieśń dwudziesta czwarta. Biancaodwraca się kolejny raz na palcuW me zmarszczki powiał znów wiatrOwinęłam się nimi dosyć zgrabnieModnie splisowana uż estemCień po mo e skórze w kurtkę uszytyz ukrytymi kieszeniami, zakamarkamiPowłóczyste resztki hamu ą mo e ruchyeszcze korale z mych zębów wisząna szyi powleczone na struny głosoweNa czole spoczywa uż kapelusz plecionyze słów mielonych z dodatkami włókienKręcę się w te rewii cała w dekorac achw których rozpad i spopielenie następu eTrzymam w ustach niedopałek papierosadrogocennego, wyrzuconego przez kogośpamięta ącego, że są ci, którzy dopala ąTe resztki po innych w moich ustachZaciągam się głęboko ostatnimi gramamiZnów byłam w sobie tak skupionaWykonam teraz piruet zbyt szybki i błędnyJak tu zwrócić na siebie uwagę two ągdy popiół pokrywa mnie w środkukamuflu e ta emnie me konstrukc e?W szarości, w połowie estem uchwyconaPrzechwycona w połowie okrążeniamiędzy piekłem — niebem kręcę sięWykonu ę piruet, a mą łyżwą uderzam w lódCałe me ciało wielka dynamika rozpierarękę podnoszę do góry i akaś umowna sukienka

Biała książka

podkreśla mó ruch zapętlony, a potem rozbijam siępotykam i słyszę uż śmiechy i chrząknięciaLubię rozbijać te piruety nieskończonedo krwi mieć te kole ne złamania wewnętrznemieć poczochrane włosy, sukienkę rozdartą upadkiemtysiąckrotnie uderzać się o chłodną taflę i kusićkusić CIĘ swymi upadkami

Piesń dwudziesta piąta. Zakład uty-lizacji odpadów higienicznychZnów byłam zatrzymana w swoim pędzie dookołaJeszcze kręciło mi się w głowie od zwichrowaniaWidzę częściowe układy urbanistyczne mie sc pokutnychSami sobie konstruu ą wszystko podług swoich umie ętnościA tu, proszę, aki się znalazł mrówczy architekt ukrytyNa pudrowym podłożu zbudowany, dobrze prosperu ącyzakład utylizac i odpadów higienicznychw sumie takie mie sca muszą przecież gdzieś istniećGdzieś to wszystko trzeba gromadzić, te bandażezużyte, zaropiałe waciki i łazarzowe prześcieradław które obwijane są zwłoki, po prze ściach daleTe resztki ciał pozostawianych w ramach operac ina otwartym sercu albo otwartych ustach, oczachciągle się zatyka ą w rurach przechodzących dalewybija ą swó smród i zawartość na wierzch znówWidzę niewysoki budynek z dużym, wilgotnym kominemwielkie złoża śmieci, z których może lęgnąć się epidemiaNoszą w sobie organiczne ślady tych, na których żeru ąbakterie rozwiązu ące na bardzie skomplikowane zadaniarozwiązu ą ich znaczenia do liczb pierwszych, do zeraLęk przed nimi nakazu e spalać w ogniu potężnymślady po zostawionych słabościach i niedołęstwieKażda z cegieł tego budynku z popiołu sprasowanegoustawiona krzywo, akoś tak niedopasowana do innychNa każdym bloczku napis wypalony w ceramicepismem kaligrafa, starał się bardzo brzydko pisaćKonstrukc e wytrzymu ące nacisk przechodzeniaKażda z cegieł była osobno i razem, tworząc zgrabną ruinęw które ktoś mieszkał, narzekał głośno z dalekaW kominie nikła strużka dymu krążyłarysu ąc rebusy trwa ącebez rozwiązania

Dym sygnalizowałże zakład utylizac i est czynnymimo bardzo późne pory

Biała książka

Pieśń dwudziesta szósta. Obsługu-jąca zakład spalania odpadów śpie-waCzy uż dobrze teraz widzisz mnie?Czy uż dobrze słyszysz mnie?Między bandażami estem rozkopanaTuta uczę się segregować ak grabarzmak od piasku, zafa dane pościele, bandażeMuszę e przekładać pieczołowicie na kupkiwrzucać do odpowiednich pieców gotowychUkładam z nich różne rzeźby i wzoryszuka ąc nieustannie akieś regułyporządku ące ten smród, utrapienieMe kiedyś delikatne i pachnące dłoniepokryły się trądem, bąblami pełnymi truciznyPrzypominam sobie teraz me pukle włosówwłosów spada ących na ciepłe ramionabyły obwinięte pachnącymi szalamiPamiętam, ak szłam w pełnym słońcupo Oranienstrasse w popołudnie, na obcasachz błękitnego zamszu, lekko i swobodniewszyscy patrzyli wtedy na mniena piękno, na mą młodość w błękiciea a miałam głowę podniesioną wysokoWiesz, to było bardzo dawno temuledwo pamiętam te mo e filmy zerwaneLubiłam segregować uż wtedy ludziprzebywałam tylko w miłym towarzystwiepachnących, nacieranych ole ami bogactwaPodobali mi się tacy wysocy blondyniza mu ą się oni typowymi polowaniamiw ustach ma ą waniliowe lody i smakiWraz z mym mężem mieliśmy piękny domwszystko było takie asne, pastelowetylko edna rzecz nam nie pasowała do końcanasza służąca, która tak dziwnie patrzyłaProwokowała mo e rumienienie, wstyd nagłyMiała czarne włosy spięte i brodę wysta ącąCzarne oczy pachnące doszczętną spaleniznąPodczas ednego z przy ęć, kiedy degustowaliśmykuleczki z orzechami i markowy koniakzna omi nasi zwrócili uwagę, że est to żydówkatylko uda e blondynkę o niebieskich oczachBrudne e ciało, myśli brudne, a tam, gdzie brudprzyda się Tisztitószer⁸, co rozpuści i w niwecz obrócite dziwne problemy w kuchniJakoś się tak złożyło, że zaczynała się wo nakorzysta ąc z wywozu śmieci, pozbyliśmy się eza pomocą Tisztitószerów, te czarnookie dziwaczkiPotem z radości płodziliśmy naszych potomkówW sumie zmarłam ze starości, w domu starców

⁸Tisztitószer — z węgierskiego: płyn do czyszczenia. [przypis autorski]

Biała książka

obsługiwana przez piękną blond dziewczynęnoszącą błękitne obcasiki do asnych sukienekMe słabe serce zgasło, gdy oglądałam programw aki bestialski sposób transportowane są zwierzętazwierzęta hodowlane, tak było mi przykro wtedyUmieranie trwało chwilę mo e nieuwagiZerwałam się ak napięta struna, ednym uderzeniemobśliniona, zsikana poczułam smród spaleniznySpytano mnie w dziwnym mie scu, w akimś holupo żydowsku, ale a nie rozumiałam tego ęzykaGdybym wtedy miała przy sobie mo ą dawną służkęto by mi wytłumaczyła te dziwnie skręcone zdaniaZnalazłam ucieczkę przed popiołem tutaspala ąc te śmieci pełne wo ennych historiidawnych zranień zewnętrznych, wewnętrznychCiągle widzę w palenisku ten przerażony wzrokdziewczyny, co kusiła, co ą odrzuciłam za oczyza to, że musiałam się wstydzić przed zna omymina przy ęciu, na którym podawane były kuleczkiz orzechami, z koniakiem w małych kieliszkachz cienką nóżką, prawie drżącą na tle płomieniaTeraz segregu ę, śmierdzę zgnilizną słonąod łez, wylewów, nagłych potopów łzawychKiedy oddzielę te wszystkie rzeczy od siebieokaże się, że wszystkie są tym samym skrawkiemubrudzonym w tym samym mie scu, tak samoWtedy może ktoś z litości wrzuci mnie do piecabym się spaliła ze wstydu i zapłonęła rumieńcemeszcze raz

Pieśń dwudziesta siódma. Ostatnieodwrócenie. HiperbolaOdwrócę się od śmierdzące spaleniznąe narasta ący smród ciężko porzucićŚmierdzący odchodami swymi spoczywa ąw kątach lękliwych, w ciemnych norachWyginam się ostatni raz, rozciąga ącswe ramiona na polach walki odległychoznaczonych za pomocą podwó ne liniiLinia przerywana, podkreśla ąca swą umownośćUbrana w biały kostium gimnastyczkiłamię swe biodra, misterne kręgosłupyw nieznane bryły geometryczne, odwróconeParszywa est bowiem geometria szczebioczącawpisu ąca się w bryły, opisywana na nichzgodnie z zasadami owłosione matematykiWewnętrznie czu ę akieś inne algorytmyinne funkc e wpisane we mnie, podwó nieHiperbola ukryta, podwó ne podzieleniewobec osi, wobec pionu, poziomu i zeraMe dwa ramiona wybrzusza ą się w tańcuzbliża ąc się do osi wiecznie, bez ustanku

Biała książka

zbliża ąc się z dwóch zupełnie innych stronmagnetycznie, ta emniczo, z odwróceniaRóżniczku ę odwrócenia, różniczku ę grzechNie ma w sumie ucieczki wobec me funkc iciągle zaburzane przez niezwykłe turbulenc ewykreślane w powietrzu na migi sygnałyKaruzelą pomalowaną farbą emulsy ną estemo dwóch sprzecznych kierunkach ruchupiszczę z wysuszenia mych strun wewnętrznychRwę się cała na punkty rozłożyste w układzieKwitną one z pąków zlepionych łuską zamszowąDawne barwy dekoracy ne zanikłyzbladły ze wzruszeń wobec NiegoTylko szarości pozostały w tłachMo a spocona twarz uśmiecha się eszczewymuszony grymas do publicznościSzpagaty rozciągliwe, bolesne, częściowew mó układ współrzędnych wpisaneSześć punktów archeologicznych, pogrzebanychzmienia ą mą hiperboliczną funkc ęRysunek mó na liniach akrobatycznychelastycznie ugina ą się pod ciężarami ciałaKręcenie się teraz trwa długo, uż czu ęzawroty i zwroty mych postaw ukrytychnaskórki porozrzucane zostaną w okolicypo mnieZmiatać e będą pieczołowici dozorcyubrani ciepło i opuszcza ący parę oddechuw wszechstworzawszechstworza zaklęte w ciszy przedpotopoweWszystkie zakwasy z soków własnych odłożonewycisnąć e w ruchu monotonnym i szybkimza pomocą zatęchłego odprowadzacza wodyWylać te resztki po oczyszczeniach stópDosładzanie fermentu ącego moszczu cukremdruga fermentac a we mnie odkłada się złogamiWielkie ciężary przenoszone przez usługu ącychwiekuiście pomoc niosących, niewypowiadalnychIch imię się zamazu e, zaraz po napisaniuw niebywaniu racze odpoczywa ą ich nazwyTrwa przyciskanie mnie do perforowane ścianyw celu uzyskania wina ostatniego z tych zbiorówo smaku łykowatym, dzikim i racze niespotykanymZ daleka to popychanie słyszę, lecz nie umiem iśćw połowie odległości pomiędzy wierzchołkami uro onymi

Me ruchy są niezwykle spowolnioneW pauzie trwa każde mo e drgnienieBiele wokół rozmazu ą się we mnie, a a w nichakieś resztki asnych pigmentów me skóryeszcze sugeru ą mo e przesilenia

Biała książka

Pieśń dwudziesta ósma. LilithPrzede mną w głuche pustyni widzę ąw gigantyczne sukni mo a piú bella regina⁹Patrzy na mnie trochę speszonym wzrokiem łanitrochę się wycofu e, widząc me zdziwienieNie ucieka , mam dla ciebie smakołyki skrytew dziurawych, gubiących się kieszeniach skarbyZnalazła mnie tu, nie umie ący chodzić kadłubowinięty sobą ak siecią niezwykle dokładnieOto Lilith speszona mną, cała w czerni koronkoweze słów misternie tkanych, cekiny i brokatyAch, cekiny i brokaty, cekiny i brokaty przeciągłebrzmiące misternie przy każdym e drgnieniuCekiny i brokaty na pobrudzone od popiołów sukniNa bielsze e lica, uż prawie mdle e zagubionaChłodnych dłoni nie ma gdzie włożyć ze strachuprzede mnąNurku e w swoim pylistym fundamencie pomnikana którym została śmiesznie wywyższona pośmiertnieza wielkie konstrukc e wokół siebie toczone z kamieniaOto czarna Lilith niema, śpiewała kiedyś piękniepieśni zwycięstwa, pieśni pod łukami triumfalnymiPrzygryza wargi i wyciąga chłodną dłoń do mnieWielkie kokardy na e ciele, na wysokości ramionłączą się ze złotymi protezami, wkładkami push-downwszczepianymi, lutowanymi do kości słonioweJubilerskie inkrustrac e w każdym e agmencieWokół nocne kreac i tysiące moli podąża ącychza słodko-gorzkim zapachem tłustych niciZszywały one znaczenia ze sobą, tworząc dalekie krainyWielki, zgniły kołnierz infantki na niezłożony z szeptów malowanych, szerokiCóż za precyz a składania tego w tak misterny twórNie została zabalsamowana zgodnie ze swo ą woląTeraz est rozciągnięta między wytwornie tkaną sukniąStoi naprzeciwko mnie, patrzy na mo ą obo ętnośćJest tak na pięknie zamyślona, sto ąca bez cieniaLilith ubrana w sto tysięcy słów wypowiedzianychzawiązanych w starych znaczeniach za pomocą kokardściskanych w ciszy i wielkim skupieniu układanychUchwyciłam się edne z e wstęg, rozwiązałam natychmiastOna — łania leśna zna ąca ten step wiekuisty z prochówpoczyniony, zapomniany przez systemy mierniczepomknęła wielkimi susami, unosząc mnie ze sobą, niechcącyA na zewnątrz była noc purpurowa

⁹piu bella regina (wł.) — na pięknie sza królowa. [przypis edytorski]

Biała książka

Pieśń dwudziesta dziewiąta. Lilithw powietrzu śpiewa do BianchiBianco, Bianco na droższa i ukryta ciągleZabieram cię ze sobą daleko, pod spódTuta nasze pieśni nie są wysłuchiwaneProchy żywią się melodiami skruszonymiWtul się w me włosy, bo podążamyprzez wiele milionów istnień skrytychdo pasa granicznego, gdzie ta emnicasekrety ukryte w słowach i pieśniachNasze dusze podwó nie rozwarstwionew ukrytych szczelinach czarny krem wybornyZnam te szepty prawie modlitewnew twoim zmęczeniu odna du ę chciwieCzekałam długo na ciebie tuta , niucha ącNocowałam w swe sukni, żywiąc masyskrawki słodkich korzonków rosnącychna moich dłoniach, na stopach żyznychzagubił się ich smak, koloryt dawnydlatego świetnie nada ą się na nawózo nazwie fabryczne Evergreen for youSchowana w swoich dawnych dekorac achze skle ki malowane odręcznie, heblowaneScenografie po spektaklach, kostiumy zużytez bandaży, z plastrów przeciwreumatycznychMam eszcze ciepły głos, tylko dla ciebieMiodne wspomnienia rozświetlonych słówCzy pamiętasz ich znikome ślady w sobie?Zdyszana z pośpiechu śpiewam pieśń dla ciebieJestem taka pospieszna, estem pospiesznaciepła i wielokrotnie zagięta w sobie tutaPrzenoszę nasze ciężary do cieple szych kra ównaszą zgniliznę w koronkach ze słów noszęSunę z wielkim wysiłkiem do tyłutrzeba teraz to przeliterować do początkuMo a czarna królewno, porzucona przez siebiegdzie twó dwór okazały, gdzie two e służącektórych obecności niechybnie oczekiwałaś?Osuszę twe łzy w biegu szalonym i celowymJestem Lilith, pocieszycielka wycofana w dalMiękkie są nasze zbro e, delikatnie sze niż skóracieląt i koźląt ssących daremnie wodę ciepłąprzegotowaną, ostudzoną do temperatury poko owePodatnie sze esteśmy na rany cięte i rwaneNie patrz tak na mnie, za głośno spoglądaszMusimy uważać na uwa ące tuta papiery ściernewielkie, ataku ące mechanicznie byty roztrzaskaneczasami Gruboziarniste pilnu ą pól pustynnychMe kolana są sine od pasów startowychpodchodzenia do lądowania w celach fiz ologicznychWysycha ma skóra delikatna bez kremów, bez dłoniMarnotrawię swą urodę w tym pe zażu z tytoniuWybielona, chlorowana, w brudzie płukana bielanko

Biała książka

ubrana w litanie do na świętszych serc błyszczącychma ą one funkc e odblaskowe, to czyni e migotliwymisą zdumiewa ąco funkc onalne w liściastych lasachWleczesz swe gobeliny, którymi się nikt nie interesu eani to lata ące dywany, ani wyborne dekorac e wnętrzWyściela ą one wysypiska śmieci, po emniki kradzionepo emniki na śmieci przywożone ak trofea zwycięskieMasz przy sobie klasery ze znaczeniami sprzed wo nymiędzy dobrem a złem, drugie czy dwudzieste dziewiątePrzyciskasz pieśni do siebie ak ostatni oręż, tarczę rzeźbionąchroniącą przed pęsetami i dźwigami abstrakcy nymiw ścisku, w skrzypieniu, w podnoszeniu wielokrotnymUcieka ąc przed zagładą rychłą, chowasz się do kątaliczysz i odliczasz od tyłu wszystkie wiersze w nadzieiSwo e imię czytasz od tyłu, ak imię przewrócone w śnielecz nie zna dziesz nic w tym przeczeniu ywolne magiiMusisz się tu więc pogodzić z przyciasnymi słowamiz podśpiewkami naszymi sprzedawanymi za groszeŚpiewane rymy i schematy dla fałszywe gwiazdyoby swym blaskiem nas balsamowała przed zniknięciemw zapadniach niepamięci, w niewidoczności pospoliteMurzyńskie oblicza ednak w nas głęboko spoczywa ąodwrócone od posłuszeństwa, powinności dnia-nocyMy, kolonizatorki u bram edenów, przedmieścia rabu ąceJakoś nam tak trudno oddawać to myto za prze ścieze zbiorów naszych, z plonów niezwykle płodnychtrudno dziesięcinę ze słów oddać, przekracza ąc daletupiemy, podskaku ąc w tańcu na znak buntu przeciwkow korowodzie cichym, zamkniętym na wszystko wokółLecz w środku na głębie est wielki lęktłuszczem obrośnięty toczy naszą lotnośćSpoczywasz senna przy mnie, ze znużenia, ze snuMó złowiony sum cały dnem umorusany, okraszonyciągle w poszukiwaniu mętnych granic dna stawówWęgorze czarne prześlizgu ą ci się między zębamigdy milczysz, także się kłębią, ak po bitwach morskichTo ich umykanie, zakreślone grzbiety, słowa ze ślinynie odczytywalne przez wróżbitów ani grafologówPochwycam cię, by w ich centrum oś ruchu zanikłapowodu ąc ich nienaturalny chaos i rozwarstwieniePodzielić e, rozwarstwić precyzy nie w podrobyna filety bez kręgosłupów dawnych, ości ukrytychna skóry preparowane i suszone w pełnym słońcuw popiołach nienasyconych ciągle i zmuszonychUważa , możesz puścić mą wstęgę przez nieuwagęSplotę więc dla ciebie nosze wygodne w drodzez mych czarnych tasiemek powiewa ących i włosóww powietrzu, co teraz bardzie słonym się wyda eego smak czu emy uż razem w ustach naszych

ciszejKołysane przez szepty i szyfonyprzez szepty i szyfony

Biała książka

Pieśń trzydziesta. Podróż podwójnaNiesiona w podskokach w absolutną szarośćprzez przekorną mieszkankę czyśćcowych pólniepłodnych, wyciętych dawno, dawno temuLot do oddalonych kresów, zacieranych granicprzez wielkie przestrzenie przykurczoneSzepce do mnie swo e historie, nie słyszęOna nie wybiera eszcze nieba, choć przenosiTen dziwny zapach ukryty ma w gruczołachw koronkach zdradza się e odsunięcie cicheOna — środek transportu dla stłuczonych istnieńPostrzępiony latawiec powiewa kokardamitasiemki czarne zatyka ą mi usta, dławią oddechywplątu ące się między ęzyk, między kołaNie porywa noworodków i dzieci mlecznychlecz śnieżnobiałe bianki obtoczone słowaminakarmione prochami strzelniczymi, melonamiPrzynosi mnie tuta do granicy, pozostawia ącSpogląda na mnie niemo, odprowadza do furtkiNie pó dzie ze mną dale i uż tego żału eLiteru e mnie, przegląda mnie, katalogu e obecnośćB I A N C A B I A N C A B I A N C Aw e ciemnie ących ustach zanikam na zawszeTłumiki osadzane na każde literze amortyzu ą mnie

Zakładanie plisek na siebiezakrywanie ich wnętrz sobąDelikatnie i sumiennieDelikatnie i sumiennie

Zostawia mnie pełną kurzu złotego, porzucaoperowaną na stole chirurgicznym w prze ściuoperowaną e niewyraźnym i rwanym szeptemSkłania przede mną czoło, żegna mnie uśmiechemZakrywa znów swe oblicze ako dusza czyśćcowaodchodzi szukać w szkieletach swe fatamorgany

Przesuwa się wyraźnie mo e epicentrum, przesuwa sięmo e dygotanie spoko nie sze, est spoko nie sze

Pieśń trzydziesta pierwsza. Pas gra-nicznySkulona z zimna nie widzę nictylko siebie, kg mięsa mielonegoco by się nadałoJadą pociągi transportowe na boczniceSłyszę ich przewlekłe odgłosy, sapanietam, gdzie rosną rośliny niezakwita ącezaniedbane i nierozpoznawalne w deltach rzekłączących swą słodycz ze słonym zbiornikiem

Biała książka

Ukradkiem w rozlewiskach furtki pochowanePodziemnie, odchodzące wody porodoweRowki przygotowane na przesuwanie masSmary, lepiszcza wyścieła ą wielkie łożyskaby cieple i rozkurczowoStalowe skorupy leżą na śmietnikachCysterny z miodem wielokwiatowymsą roztrzaskiwane przypadkowo w pyłkisą zaorane, zziębnięte, pokryte smołą połaciePasy graniczne, pasy mistyczne, pasy cnotyściskane sznurem, drutem i wazelinąby zawsze miały podwyższoną temperaturęczekały w śliskim nieokreśleniu ściśnięciana przecięcie wstęgi ostateczne nożemChoć tego dnia racze nikt z domu wychodzićnie będzieWieczorem będzie ostateczna dogrywkapodczas które pasy z kredy zamazane zostanąlicznymi nogami przedziwnych wdziękówszura ąc, niszczą te spalone pola gryresztki w kątach bramek cmentarnych

piano non vivaceIdę więc po linie, co za zręcznośćIdę po linie szerokie na hektarykiedy ą przekroczyłam, nie wiemczy się bardzie oddalam, czy nieSzerokie połacie nieużytków czeka ąSto ąc samotnie przy pasie granicznymrobię eszcze listę rzeczy do rozpakowaniaZapomnieć wszystko, bez możliwości pomyłkiwypisu ę zdyscyplinowana te rzeczy zbędnea ma biała dłoń rumienie e, uż dnie e

Pieśń trzydziesta druga. BokW szarości skóry ęczmienneplączę swe nogi, stepu ąc ednocześnietrochę nierytmicznie mi to wychodziWzrasta przede mną bok w miarę uderzeńkonstrukc a z czarnego grafitu, magnezuW belkach konstrukcy nych i wspornikachwielopiętrowe mieszkalnictwo komunalneWybijane kamieniami otwory drzwiowewilgotne ościeżnice w przeciągachPodwiewa mi sukienkę chłód dziwny

Uderzasz mnie mocno w bok, przechodzę

W ciemnym korytarzu ramiona powtórzonePiętra te same, podzielone tak samo na porc eBądź teraz, szuka mnie, teraz ty mnieBrudzę się grafitem ścian i rysu ę na czarnoz ołowianym połyskiem łapię eszcze błyski

Biała książka

Ślizga ą się na mnie te larwy prze rzystezależne od źródła macierzystego, zależnePiętro po piętrze biegnę po laur ściśniętyPo korytarzach wlekę swo e ciało za rękęono opiera się siłą i się wyrywa do wy ścia

Uderzasz mnie mocno w bok, przechodzę

Jestem w ostatnim wolnym poko u z rezerwac ąCzu ę mnożącą się obecność, tysiące nad i podz boku i zewsząd czu ę ich niecierpliwośćPrzede mną tylko okno, w którym ustawiam sięwe właściwym mie scu, pod właściwym kątemPosłusznie, z spuszczoną głową patrzę w dółw przepaści głębokie i tęskne, tak tęskneTopnie e tu popiół zmiatany pod rogi dywanuKto tu zagląda zgięty do środka, ten tak wygląda

Uderzasz mnie mocno w bok, przechodzę

W milionach okien sto ą poeci z otwartymi ustyżadnych dźwięków samodzielnie nie wyda ą uż z siebieZgarniani, zbawiani grupowo w pośpiechu przypływówRozgrzeszenie w tłumie przeoczą ich dawne pozdrowieniadla szatana z wakac i, listy, które wysyłali spod swych udbo się im dziwnie pomylił adresat, może to wina pocztyRamionami tak szerokimi zbierani z głębokich wykopówwyżłobionych w wapieniach przybrzeżnych, podmytychw ramach stawki, którą zabiera zwycięzca za partięgry w kości za kości

Uderzasz mnie mocno w bok, przechodzę

Pieśń trzydziesta trzecia. Rysunek IICzu ę za sobą tupanie z uwiądem w tleZniszczony rysunek od paru dnistoi w wodzie niezmienione , pełne sokuGrzebiąc łapami w błocie pogrzebowymwyszuku ę korzeni wyhodowanych przez wilgoćKształt akiś nieokreślony śledzi me postępy w nauceRysunek określa ą punkty kaligrafowane, początkowegdy e połączysz linią, to się u awni graf skrytyUżywałam cyrkla na te lekc i geometrii, kreślącłuki zewnętrzne nieba, oba ich końce to błędyKontrasty się wzmacnia ą, est tylko czerń i bielMe ciało niedoskonałym instrumentem kreślarskimPrzestrzeni wielkie nie zmierzyłam łokciami suchyminie pokonałam e za pomocą skruszone ekierkiw rogach prawie diabelskich, nie pokonałam czyśćcaDroga krzyżowa stac a , autobus się tu nie zatrzymaniebezpieczna tu okolica i w rozkładzie azdybrak twego rozkładu, brak kości skruszonychna tarce z orzechami, z daktylowymi opłatkamiMielę punkty drobnoziarniste na plamę barwną

Biała książka

byle się nie zmieściła w tych właściwych skalachSama rysu ę me granice walcami wyna ętymiw bryłach geometrycznych przechowu ą łonaPota emnie wychowu ą w swym chłodzie miotyz margaryny poczynione, by straszyć nimi innych

Ucieka cie w popłochu przed mym rysunkiemNawołu cie i w popłochu tatuu cie me imiępod pachami chowane, na lepsze momentyzałóżcie głębokie dekolty na kolac e uroczystemoże się uchronicie przed rysunkiem kolczastymprzed siatką ogrodową, wrasta ą w nią pnie ciężarnew ich cielskach powodu e to bolesne przypominanieAle teraz rozcieram swe granice restrykcy nerozmazu ę linie na włochate strzępy miękkieRysunek drugi ukryty est pod spoconą dłoniąma być bowiem trzecia ego cześć zmazanaa ten środkowy agment ciągle walczy międzynieprzekreśleniem a przekreśleniem śliskimSpoczywa on wkopany w ziemię częściowoCzęść ego wysta e w postaci płyt granitowychz wykutym liternictwem ednosta nie osobliwymz dawnymi datami śnieżnobiało precyzy nymiz imionami osób śpiących, ułożonych na bokuSen o złożeniu do grobu w garniturach brokatowychKroki do wieczności pomylone w tańcu z podskokamina trampolinach z błony śluzowe wyściela ącewnętrza eleganckich wnęk z buku, z brzozyWtopiona druga część zawsze w okolicach ziemirysu e się na glebach nawożonych ła nemRysunek ciernisty okrawa kształt pusty, zastanyOkreśla mó kształt bolesny plątanina bluźnierstwsłodkie, pozostawione w ścianie, dla płaczliwych raczew miękkich kamieniach wetknięte, trwale się utlenia ąPlu ę w siebie, analizu ąc reakc e chemiczne zachodząceZnów obrasta ą mo ą mordę lisza e i pleśniawki kwitnąhodowlane, nawilżane stale mą gęstą śliną, w głębokościuniemożliwia ą mi bezkrwawe szemranie i lamentyHulta skie ich zwycza e w zdobywaniu nowych pólna me twarzy w okolicach ust walczą nieustannieo przewodnictwo i wpływ na śpiewy wulkaniczneZalana lawą swego głosu zbyt głośnego podkurczam sięczeka ąc na wykopanie z asfaltu z pobocza autostradpo których mkną, miękko świszcząc w pędzie, OneRysunek rozpada się, z trudem podnoszę ręcenada ąc mu formułę nieczytelnego i niechcianegoodrzuconego przez budowniczych rysunku węglem

Pieśń trzydziesta czwarta.Wiatr odmorzaNasze gardła wysuszone, wzmocnioneresztkami nut impregnowane wielokrotnie

Biała książka

Stoimy w oknach pokutu ące i grzeszne Prory¹⁰Na większa ruina w okolicy nada ąca się na eventyczeka ąc na Jego ruch na lękliwym postumencieFundamenty dawne budowli siłą były gwałconeTeraz to miękkie wszystko nareszcie i bezzębnetylko przewiewa przez nią wiatr, hula niezłapanyWszyscy ma ą otwarte gardła na rościeżKąciki ust są nadcięte ak krocza przy porodzieby się poszerzyć, by się nie rozerwać w sumiegdy doda się wszystko i wy dzie wynik bez resztyZ otwartymi gardłami czekamy, pokalaniWielkie organy z pociętymi otworamipuste, wydrążone, wyrestaurowane bardzietylko gardła pozostaną, po nas tylko gardłaWiatr od morza powiewa spoko nie w naszą stronęowiewa nasze policzki sine od wysiłku, od czasuwwiewa się do naszych ust powoli i leniwieporusza naszymi archeologicznymi szczątkamistrun głosowych, utkanych w węzły żeglarskiedrążąc te nasze tunele podziemne, podmorskiewszystkie czyni gładkimi szlakami dla siebiePrzez drgnięcie wydobywa ą się z nas głosynieznane dotąd dźwięki, melodie, niewyśpiewywanemiliardowe organy brzmiące nie sobą, lecz JodemNie pozwala nam śpiewać siebie, związu e naszabiera nasz ciężar z portu, wyprowadza w PełneGrube liny edwabne, splotem krzyżykowym snuteich wątki naprzemienne w porządku nieodgadnionymWciąga nas w głębokość, do które tęskniliśmyTen statek rozpruwa się w zetknięciu z wodąŻyrandole roztrzasku ą się, i marmury, i zapleczamy w nim idziemy na dno, osnuci planktonempo to, aby nie być uż, by nie bywać i się nie po awiaćzatracić się w tym dosto nym opadaniu w ramionaktóre zaciska ąc się w pozdrowieniu, uwalnia ą nasod śpiewania pieśni czyśćcowych

A ze zdziwienia otworzą się nam dzioby nienasycone

Pieśń ostatnia. Dolepienie do Nieba((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((

¹⁰Prora — ośrodek wypoczynkowy na wyspie Rugii, zbudowany przez nazistów. [przypis edytorski]

Biała książka

((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((((

PiekłoPieśń pierwsza. Pieśń przekreślona¹¹Przekreślam się na początku i linie przecina ą mniePrzekreślam wszystko, nie wybieram asne czystościliter asnych między rytmiką nad linią, tylko e ścinamna wieczną pamiątkę nieczytelności i nieważnościLinie ak wykres kłamstwa — prawdy przekreśla ą mnieZagrzebana w błocie, uduszona plwocinami, laudac amido fałszywych proroków ze słoniny, ze złota, drewnanamaszczanych bez odpowiednich procedur i pieśniole ami zbeszczeszczanymi i gestami udawania, gra ądla mnie, bawią mnie w moim ogrodzie odrzuconymOto Jestem, nie dla ciebie boże, teraz nie szuka mnieOto estem, zagrzebana głęboko w sobie niegotowaniechętna na konontac ę z tym, co est litościwy zbytPrzecinam wyrzuty sumienia, żale zasmarkaneSkomlę, przeczuwa ąc rozstrzygnięcie i pochód śmierciJa pies e , syty-żyr, obwieszczam swym gardłem piekłopotępienie wieczne dla wielu czarnoustnych wśród nasZnam wszelkie prawdy nieob awione i apokryficzneHistorie cynicznie wymyślam, paląc papierosy z liściz drzew prawdy, okolicznych emu złączonych korzeniamiNieobrzezana estem i zresztą uż za późno, za późnona te ceremonie poświęcenia przerośniętego, nienowegoJak pisać o piekle, co est bardzie niż cokolwiek we mnieRedzie e schować i e ukarać za to, że ciągle est tuta ?Nic nie zgniecie nas na czyśćcowy proszek sprzedawanyw porc ach, w torebkach plastikowych za srebrnychskrytych przed rodziną i zna omymi z na bliższe parafiiWymyślam sobie swo e bóstwo bałwochwalcze ciągleJa na szczycie Mont Blanc czy górze gówna wie czegoJednak wysoko sto ę ob awiona sobie, promieniu ęWywyższam się ponad horyzonty, gwiazdy gniotę

¹¹Pieśń przekreślona — w druku cała strona przekreślona est skośną kreską. [przypis edytorski]

Biała książka

Wszystko gniotę mymi pozłacanymi nogami i ogonamite kruche, niewiadome byty liche, proste, dobreprzekreślam e, by przekreślić ostatecznie siebie teżMilionami skreśleń stapiam wszystko dookoła mnieNiech świat wraz ze mną cierni i zdechnie w ukryciuDługie me szaty, brzęczące, zapro ektowane dla tyraniizżera ące wszystko, nawet siebie z głodu ciągłegoOdrzuć mnie i skreśl, teraz est dobry moment na toSpróbu rozcieńczyć mó grzech wbrew me woli, wolęak ego kształt zamieszku ący we mnie poszerza sięNiech więc linie przekreśla ące mnie będą tłuste i łakomeSzpetne pieśni szepczę, odrzuca ąc inne w nad nad miarachNiewłaściwe pieśni na niedziele pańskie, na święta kościelneSkreśla mnie, skreśla , a a i tak będę trwała pod spodemna znak przeciwko miłosnym piosenkom, modlitwomnawet za cenę mo ego pomnika, co zostanie strąconybo sezon skończył się na mó charakter bóstwa i na imięPokreślone mam rysy twarzy, lecz nie estem twą mary kąchoć czarną, na czarnie szą wśród wszystkich kobietNa dachach świata siedzę, niszczę pieśni święteObcina ąc im głowy, ręce, łamię śpiewa ącychPrzekreślam wszystko, nie ucieknie mi żadne słowoZatrzymam ich słodkie poloty kontekstu i zniweczęPrzeku cie aureole święte, co mogły kiedyś być na mniete, które w moim rozmiarze, przeku cie na naszy nikidla mnie na wernisaże i spotkania autorskie w pieklena które uż teraz wszystkich serdecznie zapraszamPrzekreśl mnie teraz, proszę, i uczyń nieczytelnąniech me słowa pisane w zmęczeniu i uniesieniuzostaną precyzy nie zmazane na wieki przewleklePowołani do skreśleń i potępień, wystąpcie terazNiezmierzona czerń tablicy, po które kredą mażęznaki ochronne, znaki ucieczki, ukrycia gdzieś tuniewielu się uchroniło przedostatnią litościąSą tacy, którym się to udało i skreślili się z listyNa liście nieobecności teraz tak bardzo są obecniw niwecz się nie obraca ą, nie zapomina ą sięNa mnie sze skupienie wszystkiego złegoZatykam swe usta w pieśni przekreślonepieśni skurczliwości do środka własnegościśnięcia i zmiażdżenia doszczętnegoPatrz, ak się bo ę, wkładam tyle do buzi\Nie rozczytasz mnie w myleniu się moimpokusa pozosta e, to przebicie dla oczubędzie przedzierać się do czytelności mozolnie\Czarne wersy nadciąga ą w szyku osobliwymBo ę się tego, ak zakrada ą się armią na mniePrzekreślam te udaszowe pianie wyleniałychZagęszczam się w swych bluźnierstwach mocniewykrzykiwanych w dorner kebabach o świciew kierunku wschodzących zewsząd księżycówstęka ących z każdą minutą przedzierania sięprzez ciemność oczu skulonych i zawiedzionychLubię śpiewać te pieśni odrzucone przez siebienieudane, skazane na to, by się kotłowały w byciunieważne, zbite w kartki, zmięte do środka truchle ą

Biała książka

Czemu więc tak potrząsasz biodrami w moim kierunkumarcepanowy wrogu w przeczeniach wykrywanyczemu?

Pieśń druga. Zmierzchy bogów na-szychNasze wielkie proces e nadciąga ą burząmiodnych i szaleńczych mów na naszą cześćPowiewa ą nasze sztandary mnogie, tkaneSztyletu emy krawędziami naszych ęzykówZabijmy tych, rzuca ących w nas abłkamiz mostów rozpostartych nad naszymi prze ściamiJesteśmy Bogami zabiera ącymi ciągle dla siebietylko dla naszych czarownych przydomkówone wywoływać ma ą strach i ukrycieOtoczeni dziećmi, kobietami w bukietachodda ą swe lenna w nasze kosze i kuyZabieramy im wszystko ednym gestem rękiPodcina ą nasze kryształowe koturny wysokiea my ściska ąc pięści, odchodzimy, grożąc temuktóry niby-wszechmocny i nie zgwałci nas koloremtaki niby-wszechmocny i nie zabarwi nas koloremNasze pięści zwinięte w siebie przechowu ągroźby, nienawiść do wszystkiego, do NiegoNasze armie uż szyku ą się zdobyć ego terytoriaSiła nasza ogromna, zabiera ąca wszystko w ta emnicyNiech on przy dzie, składa ąc nam pokłony na dywanachprzenośnych, składanych, które wędru ą wraz z namiRozrzucamy kości zamiast kwiatów przed antyhostiąPiszemy Tylko Wielkimi Literami Te Zdania Nadrzędnezgniecione zostaną wraz z nami w pyły alergicznerozpada ą się w naszych, kwaśnych, cytrusowych rękach

Mordercy prasu ą nam koszule wy ściowe na nocOglądamy się za diabelnym, zmierza ącym do nasPoi nas z niezwykłą regularnością i troskątrzy razy w ciągu dnia, drobną łyżką poda e nam mannęKasza pozyskiwana z odwróconego procesu utylizac iz buraków pastewnych, kradzionych i ukrywanychNasze wieczne panowanie, gdzie są zasłony gęsteopada ą one głęboko, marszcząc się, da ą mrokchronią nas przed dziwnym widokiem na urwiskoPowoli zmierzcha nasz zewnętrzny blask okrutnyzewnętrza błyszczące, strachliwe, zada ące śmierćOto idziemy, krwawymi bóstwami nazwani na zawszeZłoto i wyrwana kość stro na doda e nam eszcze blaskuOto zdychamy w promieniach wschodzącego, nowegonie umiemy śpiewać dla niego, nie nasze głosyNasz chór odrzucony, każdy z nas ma głos pierwszynie możemy znieść hegemonii zmiażdżonych nas w nasPokazy mody królewskie kończą się w porze happy hoursWszystko miało zdychać, nie wzdychać uż nigdy więce

Biała książka

Uczyńmy więc krzywdę słodką, porzućmy dobre zamiaryNie do zniesienia est dla nas bóstwo miękkie i głębokieW nasze żelazne konstrukc e nie wle e się uż nicWielkie oddzielenia, granice nasze kumulac i pełneNasze naoliwione policzki chudną ze strachu i panikiprzed naszymi sąsiadami, co ma ą podobne zamiaryChcą nas pozbawić tronów, komnat bursztynowychNasze usta malinowe wysycha ą z braku ducha w nason dodawał nam kusicielskiego piękna, o które się walczychronił nas przez całe nasze królowanie w pozłocieWessani w siebie przypominamy sobie naszą wielkośćDekoracy ne formy ęzykowe, muzyczne wiążą nasOkazało się, że zaprawdę esteśmy nieśmiertelniczego skrycie się obawialiśmy, unosząc ostatni dechw kierunku ścisku, milczenia i złapodobnego na bardzie do koloru naszych skór zamszowychktóre boskim zabiegom pielęgnacy nym były poddawanegdzieś w krainach żurawiny suszone , zgnilizny i zmierzchu

Pieśń trzecia Bruna storiaTrzecia pozostałość po rozstrzygnięciupo próbach ognia, wody i pryzmatuupadła na głębie w siebie, w obłędz którego nie ma wy ścia ewakuacy negochoć we ść była mnogość zachęca ącaJestem częścią odrzuca ącą oblubieńcaTrzepotał on swoimi rzęsami w mo ą stronęz ędzlami, z asnym uwielbieniem k’mnieJego obietnice szeptane niech porwą zwierzętastwory leśne, które lubią te słoniny na patykachMa ąc e w pyskach, obserwowały mó rozpryskOdrzuciło mnie daleko od niego, w norękrecią dziuplę szalonego, ślepego posuwania siętylko naprzód, bez zawracania i odwracania sięTony ziemi zakrywa ą mo e górnicze szczebiotyw nieodkrytych do te pory głębinach gnilnychUpo ona denaturatem filtrowanym przez watęz trupią czaszką na okładce ob awiam się wamnieprzena świętsza, nieprzena świętszy mó śmiechChciałbyś może, abym była dziewicą walecznąkona ącą w imię boga milczącego za chmurkamiktóre malu e chaos i przypadek zmyślnie złośliwy?Wolę być Bruną, z e ust para zimna uciekaw wielkie przestrzenie ciepła, miękkości waszeGdy cesarstwo kwitło girlandami, krwią krzepliwąbyłam nałożnicą rzymskich cesarzowych i cesarzyGłaskali swe tygrysy po głowach, głaskali mnieMiałam wielką władzę panowania, zabijaniaWładam wielkimi tronami, potęgami, armiamiMordowałam swe służki wdzięczne, nieśmiałeTrucizny kwieciste w sprayach rozpylanychW me łoże wsiąkały coraz to nowsze smaki i sokiMó kielich ciągle był nadpity mimo przepełnienia

Biała książka

Wymyślałam krwawe uczty, gdzie mordowano dziewiceniewolnicy ginęli podczas hucznych, gwiaździstych nocyOsobiście ich biczowałam, doprowadzałam do u adaniaOsobiście, z zaangażowaniem obłędnym biłam aśminyWbijałam ich miękkie ciała w glebę, w marmura wtedy kosmyki włosów uciekały mi spod kokaMe edwabne tuniki czerwonymi wzorami okrywały sięTak wygląda Maxima-Optima, Szalona zwana WielkąSsij mnie mocno, tru się mym sokiem cierpkimz bzu czarnego i nasion odrzuconych za goryczPanny składane mi w comiesięcznych ofiarachbym była łaskawa dla ich miast dopiero utkanychW na czarnie szych arkadach przechodziłam, tupiącniszcząc, gwałcąc wszystkie porządki zastanedoryckie, korynckie i porządki ońskie teżNokturnowe szaleństwa do wczesnych godzinz bufiastymi sukniami, z poduszkami w ramionachBym się zdała bardzie bóstwem, co nienawidzą goOskarżana przez kuzynów, synów za spółkowaniez literami przekrzywionymi i z przecinkami w nocyDowodami na to miały być kosze martwych maślakówz którymi powracałam ako morderczyni skrytaChcieli mnie u ąć za zbrodnie i zasztyletowaćale mo e gniewne, czarne spo rzenie spod czołaprześwietlało ich spiski na mo e ciało i władzęzatruwszy ich, cały świat zatruwa ąc, patrzyłampatrzyłam na agonię pełni i te niby-nieśmiertelnościmłodzieży, kwiatów, małych piesków, owadówTe ramiona zgarniały wszystko dla siebie, dla mnieStałam się prawie legendą, żmijową panią ptakówchoć ma postura wykluczała aż takie okrucieństwoOle e wylewane pod me stopy, ścierane włosamiPopełniali samobó stwa przy białych winachoni opiewa ący nieskończone, niedokończone

A a chichotałam, patrząc, ak zdycha światpiszczący i wznoszący ostatnie spo rzenia po litośćNa mych pobielonych pudrem dłoniach zdychaszTeraz ty zdychasz

Pieśń czwarta. Winna śmierćSącząc z gąbki prawie octowe wino, leżakowałamZ bólem krzyża wylegiwałam się na skórachszuka ąc kole nych ofiar mych kaprysów latawśród pięknego i młodego korowodu blondynówOto byli z prawe , lewe strony piękni phoibosigrali akieś stare, wierszowane pieśni z lutniamiMyślałam, ak rytmicznie wybijam im te nutki z ustCzy ako bezzębni będą tak samo umuzykalnieni?Uśmiechałam się do siebie, obmyślałam plan śmierciwtedy podeszła do mnie półnaga piękność z owocamiczarownie pachniała nienawiścią, nierozpoznaniemO , te panny malowane, o , te panny szykownie roztrzaskaneZdziwiona tą odwagą zmieszałam się e obecnością

Biała książka

Zmieszany kielich powrócił do ust, niosąc ze sobą truciznęPijąc winną przynętę, poczułam się senna i zmienionaKrzyknęłam z nagłego bólu, rozrywa ącego mnie w środkuWiedziałam, że zostałam otruta, krzyczałam o pomocNikt z ucztu ących nie przerywał biesiadowania śpiewnegoNa ich posągowych, marmurowych twarzach trwała ciszaz wolna dostrzegłam ednak delikatne uśmiechy rysu ące sięWybiegłam na korytarz i leżałam ak skulona ślimaczycaplu ąc siebie wokół, zsiku ąc się z boleści przygodneTak odchodzi bogini wraz ze swym postumentem na kołachWinna trucizna zdobywała mnie w licznych żołądkachcięła mnie na agmenty, toczyła eksploz ami mą bieluro oną i wymyśloną na potrzeby wizerunku wykutegoW ciągu ednego momentu mó chłodny oddech spadłOczy wytrzeszczyłam w marszczący się mrok czyha ący

Wtedy poczułam do siebie nieprawdopodobny wstrętSzept dziwny nie do zniesienia, przekrzykiwałam goCałym swoim wściekłym rykiem królowe zagłuszyć goTylko to odezwało się we mnie, wielki mó wrzaskOdsunęłam się sama tam, gdzie na dale , gdzie nie słychaćnic prócz mego głosu królu ącego nad śmiercią i nad łaskąktórą odrzuciłam na wieczność od siebie, w przepaście kredoweŚciąganie do punktu na mnie szego, prawie niewidocznegoMyślałam, że się rozpadnę, zniknę w akichś śmietanach nagleTak bardzo byłam, za mocno trwało we mnie coś twardegoZza moimi plecami, gdy odchodziłam, słyszałam lamentyGłosy z dala wzywały eszcze Brunę rozczochranązamieniły się z czasem w przedziwną odwrotnośćPatrzcie, ak nadchodzę, na pięknie sza

Pieśń piąta. Pieśń odchodzenia doPiekłaW tył zwrot, naprzód w siebie maszeruButami rozdziera ącymi, kowalskimi szuraniePozostawia ąc po sobie ślady w błotachOdchodząc w dale powłóczystym krokiemNie chcę uż twoich ud i ciepłego brzuchaPatrz za mną, na to ci pozwalam ostatni razna patrzenie, ak się odchodzi od ciebieMe wdzięki ucieka ą, ale ma wola silnaNie zobaczysz uż nigdy me twarzy i oczuNie będziesz liczył mych oddechów, ak śpięNie wkradniesz się we włosy w postaci wiatruNie dam ci się wymacać na dnie two e kieszeniJuż nie rozpoznasz mego kształtu w swe dłoniNa nic te two e efekty spec alne, widzisz, na nicSkle am się do środka, byś mnie nie mógł zdobyćtwoimi sekretnymi możliwościami drążącymiMo e kuszenie plecami kołyszącymi, widzisz

Biała książka

i pewnie zada esz pytanie unde malum¹², Bruna?Naśmiewam się z twego płaczu, eszcze ednegoWiesz, to tak est, że to ty musisz prosić o łaskęwizyty u mnie w pałacach doszczętnie zniszczonychgdzie zaraza o moim imieniu pożera wszystko i ciebiePożrę cię też, ak tylko się po awisz w moich podwo achMe oczy, gęstwina ciężkich powiek i nie dostrzegamMam alternatywne zakończenie dla ciebie, o misternyW tym scenariuszu główny bohater odchodzi w dalnie rozmywa się ednak, lecz wszystkie ego detalezaczyna ą skrzyć od ostrości postrzegania ich na razWszystko zda e się być takie brzydkie, askrawePłaczliwe wiatry uż ściera ą me imię, zapomina ąc ewraca ą do siebie bez me odpowiedzi, milczę, milczęZmazu ą me imienne atrybuty podarowane mi kiedyśSzkoda, że sama nie mogę ich wyręczyć w tym

Pieśń szósta. Bramy PiekiełPuk, puk, otwórzcie, zmokłe bogini łez i moczeń nocnychStoi przy bramie, kołacze, oczeku ąc wasze gościny na nocTu się rozpozna ę, przy we ściu i domofon z moim imieniemPodzielone bramy na nieskończoną liczbę segmentówciągle dzielą się wewnętrznie, ciska ą, miażdżąc się w granicachNadproża potężne, wielkie filary dźwiga ące ciężar spotęgowanyObrazy i historie niby tu widnie ą, ale się kamuflu ą nawza emprzez spróchniałe zęby cedzone, przez zgryzy zatrzaśnięteNowe rysunki na odrzwiach wyrzeźbione dłutem zębatymSkryte pod deskami świata zwłoki czynów przeraża ącychZnaki dziwne rozpozna ę, w woskowym świetle ich pląsPolichromie zdrapane wiatrami dalekimi i kształty miękkieW rozglifieniu łuku wieńczącego drzwi napisy po arame skuCharakter pisma wskazu e na autora przycupniętegoOn chciałby zachować anonimowość, racze się nie u awniaPewnie akiś dawny mistrz e kuł, bramy piekieł w ogniuSą na nich zakazane kwiaty, których nazwy są ominiętewe wszystkich ęzykach dawnych i przyszłych, i zaginionychW przyczółce lampka z napisem wolne, możesz we śćpoprawić przed lustrami w sraczu wypada ące włosyŚlepymi maswerkami ozdobione, czołgankami upiększa ąprzy klamkach licznych na wszelkich wysokościachpodkreśla ą stylistykę podąża ącą w doły i w przepaścieTe modne tendenc e w architekturze są osobliwie ciekaweZapachy obłędu mego, szaleństwa, tu rozpozna ę się na szczęścieWśród musu ących kształtów dostrzegam trzy postaci wokół

Obgryzam palce do krwi i dotykam tych figur mellitowychDwie sto ące z otwartymi ramionami, edno zwierzę zbiteWszystkie spo rzały na mnie, uśmiecha ąc się przeciągleZauważyły mo ą obecność dotąd tuta niedostrzeganąWtedy poczułam histerię olbrzymią i lęk odsłoniętyUderzyła mnie fala zła niewypowiadanego w czołoRzuciłam się do ucieczki, tłumiąc swó zgubiony oddech

¹²unde malum (łac.) — skąd [pochodzi] zło. [przypis edytorski]

Biała książka

lecz ma ręka spoczywała uż na klamce, która odskoczyłaa brama była taka piękna, karmelizowana z tłuszczemOt, te sztuczki opiera ące się na skrzypliwych zawiasachone wiodą nas na zatracenie w głębiny na strasznie sze

Nie wita my się zatem w progusata-musie, czy ak ci tam było kiedyś na imię

Pieśń siódma. Pieśń ściśniętaPłaczcie teraz, wszystkie płaczki żydowskieTe na pięknie sze łzy ociera cie wymuszoneWysusza cie swe płatne oblicza włosamiperfumowanymi i namaszczanymi, i długimiDo tego pośmiertnego orszaku wybieramte na bardzie wczuwa ące się i niewinnez wielkimi oczami rozmazanymi za zapłatęDrogimi kamieniami was obsypię, całe drogieTe ręce załamu ące się, te ęki, naciągane wycieJa nie mogę nad sobą płakać na zewnątrzWciśnięta w siebie widzę tylko swó smródNie potrafię czuć, tylko ścisk niemiłosiernyWpychana w na mnie sze ramy mo a wielkośćograniczana liniami czarnymi, oskarża ącymiMe kształty dawne w bolesnym marynowaniuZapadam się nieskończoną ilość razy w sięW na głębszą przepaść w sobie ciągle wpadamCiągle spadam w dziurę, którą estem, pełną i złąi te chóry potępione, te głosy z dawna cierpiąceprzypomina ą mi dokładnie śmierć zadawanąTeraz tęsknię za ego obliczem, które odrzuciłamZa morzem pozostał i pozwoliłam mu zapomniećTu wszystko uż zostało spełnione w echach licznychTu wszystko uż zostało zaprzepaszczone kiedyśWciśnięta w środku ży ę tylko rykiem wewnętrznymNie wyobrażałam sobie, że tak boli śmierć wiecznaUmieram nieskończoną ilość razy, niewidząca kresuzadać sobie ból z ego dekoracy nymi detalamiMieć przez chwilę możliwość te rozkoszy boleściNienawidzę na bardzie mego bytu skurczonegowszystkiego, trwa ącego w nieśmiertelności mo ePłaczcie, o piękne kobiety płatne i lakierowaneZmusza cie się, zmusza cie się wza emnie, podsyca ciedo żalu za moim wiecznym pogrzebem w listopadzieTrwam z więdnącym wiankiem chryzantem na głowieOdszedł ten, co podawał mi wino do ust, pragnąc mniebez niego wysuszona oceniam ciągle mą stratę wiecznąBrak mi teraz tych pieprzonych, pastelowych kolorówko arzących się z ego cichą obecnością w dalekich tłachNiech wasz płaczliwy skowyt wzniesie się, o płaczkiw ten kosmos okrutnie cichy i wolny, piekielnie wolny

Biała książka

Pieśń ósma. Bruna nasłuchuje bóstwspokrewnionychDaleko i blisko pod mym ramieniem słyszę popiskiwanieŻałosne, nerwowe mo e drapanie w tym mie scu, gdzie swędziGłos spokrewniony usłyszałam wbity we mnie, tak dalekiŚpiewak fałszu ący drżał, srał w ma tki bawełniane z domieszkąpo nogawkach ra stop ściekał mu mocz ze strachu przed sobąWciśnięcia w głębokości nieodkryte przez żadne wehikułyByliśmy dawno napełnieni ambroz ą i nektarem kradzionymSzeleszczą części skołtunione mocno, pod spodamiSłyszę świsty ak pieśni powlekane żałością wyczynowąBóstwa spokrewnione tłoczą się w tym niemie scu, we mniePrzekrzykiwania na ścianach przepaści, noszę ą w sobieNienawidzę ich, a oni mo e obecności, ednakże zmuszeniSkóry po nas zosta ą, po bóstwach leśnych, prehistorycznychPosłyszałam głos po edynczy, zdał mi się akoś rozpoznawalnySzepcząc w mym uchu, umie scowił się ak w niewygodne pufieTen pisk, syczący torturował precyzy nie dźwiękiem nieznośnymJego głos, trzeszcząca dźwignia kości zgina ąca, kości zrywa ącaZasypcie grubą warstwą żwiru to gno owisko smrodem oszałamianeWszystko od niego ucieka, nawet on od siebie ucieka lękliwieTo gardło est tu tak zwężone, nie ma przełykania i oddychaniaNie wbijesz w to rurki, by uratować mu życie, by mu uratować śmierćby uratować ego pieśni charczące przed każdorazową destrukc ąpo szepnięciu ednosta nym, od razu niszczone są przez połyka ącychTo na mnie sze terytorium bóstw zapomnianych w starych mitologiachZaśpiewa mi swą piosnkę zdolnego szambiarza uwikłanego w zagadkęNadchodzisz, w mordzie trzyma ąc swe kości zmiażdżone ak puchartwym własnym pyskiem i tonowym naciskiem na siebie samegoTwó wątek przeplata się gdzieś we mnie rozpięte i zgniecionemieni się w okolicy, da ąc znać, że się awił kiedyś ako Pseudoheliosokrutnie biczu ący swymi promieniami twarze pobielone rozpacząrytmicznie uderza ąc w ich skóry, ak w bębny bolesno-dźwięczne

Pieśń dziewiąta. Pseudohelios wyjeKsandzie, Podargu, A tonie i Lamposie żelaznygdzie się podziało wasze ostre, końskie włosiewasze gęste grzywy zasłania ące mi głębokie dołykopane na grobowce Heliosa okrutnego wieczoremmuskularne, dźwiga ące mó odwłok władczyPociągowa wasza mis a skończyła się dosyć szybkoPodkradł mi was inny bóg zachodu z brązową twarząNie barwi się tak mocno przy zmierzchu czerwieniąMe słoneczne potomstwo uciekało promieniamiprzed mym gniewem olbrzymim i wrzaskiem furiiJednakże wszystkie z dala gdzieś krążyły na orbicieMieszkałem ako prawie trup słoneczny trochę w ItaliiMó pierwszy syn, Faeton, nie mógł patrzeć na mnienawet w słonecznych okularach, wybuchał płaczem

Biała książka

Miażdżyłem ego pneumatyczno-aerodynamiczne kościżelazkodeskami płonącymi, krzesłami wiru ącymiJego delikatna matka, pogruchotana odwożona karetkamikaretami króla słońca, echała na sygnale mego odrzucaniaNienawidziłem widnokręgu przypisanego mi przez losWypalałem ich delikatne powierzchnie i wilgotne kątyzakamarki schowane przede mną, akoś trochę urodza neFaeton popełnia samobó stwo w trakcie zaćmienia słońcatak był przyzwycza ony do mo ego oblicza spala ącegoWidząc uż tylko pustynię w owe krainie pogrzebaneszczątki plączące mi się między zębami i odchodamina drodze gwiaździste poznałem kobietę-kometę ucieka ącąpodążyłem za nią w inną galaktykę i tam poślubiłem ąkoronu ąc się ednocześnie na na większego patriarchęMe kole ne mitologiczne potomstwo to drobne księżyceza małe, by e rozbić o siebie z hukiem, ich ęki posłyszećMeteoryty wysyłane i przedmioty zderzane z ciałemprzy wieszaku na płaszcze przygodne, bu a ący się abażurAbażur złoty był mi konkurenc ą w oświetleniu wnętrzaAbażur żółty, zgnieciony, bu a ący się wśród przerażenia siłąBicie po ich lekko uniesionych głowach w stronę słońcaNikt nie est dostatecznie godny, by spoglądać w me obliczegniewu i nienawiści do panoram rozpostartych wokółOna — kometa uciekła z dziećmi z mego widnokręgumontu ąc markizy przeciwsłoneczne, żaluz e ciemnePrzesunął się mó ruch ednosta ne fiz ologii w bokMieszkałem znów tam, gdzie inna strona świata się myliłaZ kole ną boginią rodziłem kole ne brzuchy nienażartePrzychodziły do mnie, prosząc o ciepło, biłem e okrutniepo tych ustach zdziwionych, oczeku ących minuty solariumPotłuczone żebra córki nieznośne i syna z chorym sercemSikali ze strachu, gdy wracałem wieczorem do mego pałacuZniszczeni, płaczący, lizali swe rany po wybuchach słońcaWpełzali pod meble włoskie z wyprzedaży zakupioneByłem przekonany o swe nieśmiertelne sile niszczącelecz pomału prawie niezauważalnie stawałem się słabyTraciłem swe rumaki ciągnące mó rydwan spalonyich kopyta akoś tak tętniły w coraz większym oddaleniuZrzucony ze swego słonecznego powozu dotknąłem ziemina które uż nikt nie zamieszkiwał, porzucona w pośpiechuZdychałem przez kilka lat, doczekawszy niepełnosprawnościZachowałem swó ad ukryty między zmarszczkami na zapasby starczyło do końca tego niszczenia wszelkich prze awów życiaMe mroczne panowanie i regulac a buntów żelaznym drągiemzanikało akoś i bladło, znikał mó ostry blask z powidokamiW domu starców nikt nie chciał się mną za mować i doglądaćKażdy się mnie bał, opowiadałem im o mym niszczycielstwieo tych zależnych i zaciemnionych, powoli wzrasta ących w cieniuOpowiadałem, ak odchodził Faeton pierworodnie niszczonypo miękkościach odsłoniętych, po miękkościach zasłoniętychPielęgniarki chowały twarze, a chłopcy ze wstrętem spogląda ącżyczyli mi wszystkiego na gorszego, dużo chorób w dniu imieninpodawali mi papierosy, czeka ąc, aż zgasnę, charcząc w dymieZ czasem zmieniłem się w czerwonego olbrzyma¹³ obrzękniętego

¹³czerwony olbrzym — nazwa gwiazdy będące na schyłkowym etapie ewoluc i. Nazwa pochodzi od ichbarwy i zwiększa ących się rozmiarów/ [przypis autorski]

Biała książka

Nowotwór wpompował w me ciało wiele powierza i wodoruchoć leżałem, umiera ąc, byłem znów na masywnie szy, potężnyW samo południe, gdy słońce było na wyże , po ęku ąc, odchodziłemJak umrę, wszystko zgaśnie, potężne bóstwo zasypia ze wszystkimw grobie wraz z rodziną żywcem pochowaną, wraz ze służącymii psami, i z wężem ogrodowym, programem telewizy nym na piątekMiękki zastrzyk przeciwbólowy kołysał się we mnie łagodnieŁuski węża ogrodowego pokryły me oczy, oddech ustał w ciszyWtedy poczułem pierwszy raz lęk, zmuszał mnie do uciekaniaodrzuca ąc mo e zewnętrzne warstwy, zachował się tylko środekJądro, skondensowane w środku mym, okazało się skarłowaciałeZostałem zdetronizowany, pośmiertny zamach stanu i ścięcie główNagłe zrozumienie uderzyło mnie w brzuch na głębszy, w biszkoptUciekłem ak na dale od tych szeptów nawraca ących uciążliwiew wielkim pośpiechu, histerii dotarłem tu, do królestwa strachuzsiku ąc się ciągle przed sobą — przed nadchodzącym czarnym karłem¹⁴Zbity do mego wnętrza, nigdy się nie poszerza ani zwężaPrzypominam sobie płacze nieusta ące za mną, za okrutnymże był taki ohydny, uż prawie nie wspomina się go przy obiedzieJakieś charczące huki tylko określa ą mo e pochodne kształtyktoś ciągle śpiewa głosami mych ofiar w tle, naśladu ąc idealniePrzypomina mi ich strach przed nadchodzącym Pseudoheliosemzamykane przede mną żółte drzwi do poko u, drzwi do piekłaktóre i tak wyważę, i we dę do te szczeliny, i zmieszczę się tam

Pieśń dziesiąta. Piekło pseudoheliosaOkreśla ąc me śluzy ciągle skapu ące

ee

Zapada ące się litery w sobie noszę tucały czas, przy sobie mam swó koniecSkrzywione usta tak trudno narysowaćJakim ołówkiem szkicować ich kształtgranitowo-fioletowy i obawia ący się?Oto nadszedł głuchy dźwięk z zimnaWięziony w sobie, własne żebra-kratyWisi przede mną żółty abażur pradawnyJakieś istnienie rozumne i przebiegłeszeleści, zada ąc mi rany, ramy wąskiecytu ąc i śpiewa ąc — tatuu ąc we mniesłowami i pieśniami miażdżącymi sięteraz odwrotnie rozciągane, za ogonyna szorstką stronę, która nie pozwalana noszenie ich bez otarć i zniszczeniaTrzeba zawsze było sprawdzać metkękra pochodzenia tych tkanin skrytychzakazywanych i wytrzymałych ak utaNoszę ze sobą zawsze swó koniecWidzę ciągłe tylko zakończenia ze mnąz głównym bohaterem filmu amatorskiegow którym wtóru ą głosy zamazywane

¹⁴czarny karzeł — hipotetyczny końcowy etap życia gwiazd. Gwiazda przesta e świecić, sta ąc się w ten sposóbzimnym czarnym karłem. [przypis autorski]

Biała książka

tylko zakończenia mi pozosta ąpuszczane w ciągłych pętlachone zaciska ąpiekło

śpiew z dziwnym raczej niespotykanym akcentemgdzież się podział ów, ten helios pierdolony, pragnący spalić świat?nauczymy cię dyscypliny, my, krwawe owoce lychee, organizu ące

spotkania po latach i uczty zakrapiane winami poświęconymisra ze strachu, nadchodzimy na ciebie, znów w odwiedziny

żeby ci było eszcze bardzie przykro i byś był bardzie samotnyprzyzwycza się do nasze obecności cierpkie i karzące

hi, hi, będziemy dydaktyczni bardzo, oczeku tego, tylko tegoohydne, niby takie silne i oświecone, teraz płacze to nieży ątko

dogonimy cię i będziemy niszczyć, aż nie będziesz w stanie piaćze strachu, że noc się nie kończy, a złe sny są takie namacalne

i szeleszczą złowieszczo w przepoconych, długich palcachwydrapiemy ego gardło ęzykami z płomieni, samozaciskami

aż skuli się do niemożliwości, aż będzie wzywać swe dziecimy z ego ust wszystko pochwycimy, spoży emy łapczywie

napełniamy się bowiem sokiem ego, prawie że pęcznie emyw naszym wiecznym głodzie, w trwaniu zakonserwowane

i niezmiennie perwersy ne w rekonstrukc ach

Pieśń jedenasta. Bruna śpiewa pierw-szą pieśń wojennąWysuszone są me usta, uż żaden pocałunekNie uda mi się schować w kimś przez momentOto mó wróg, wróg śpiewa ący przede mnąskrywa się za słowami pełnymi czarne wydzielinyUmie scowił się przy moim uchu i pęcznie eprzez chwilę, potem rzęzi w swoim oblężeniu

Będę prowadzić wo nę międzynarodową i wielkązamordu ę wszystkich piosenkarzy dorabia ącychTakich ak ty mordować, ich przyuczone głosyprzyuczone głosy do akie kolwiek atrakcy nościW ustach powleczonych same kamienie i ziemiaSzyku uż swó herb wo enny, będzie powielanyherb z czerwonym pasem i zapinką żelazną na nimZetrzemy się w bitwie na moim terytoriuma wyznaczam

Każdy est tuta czyha ący na ciebie, więc sika z lękuW twoich oczach zamieszku e strach i ta nerwowośćNie będę miała dla ciebie żadne litości, nie licz na toJuż machiny wymyślam, by zdławić two e liche chlipanieZbieram e, gromadzę w zbro owni, zaskaku ąc cię

Pułapki na lisy i szczury zastawiam, tym się za mu ęz siatki, z drutu, poranić cię i cię eszcze bardzie poranićTen twó stan zapalny ciągle się aktywizu ący pulsu e

Biała książka

pulsu e rytmicznie, przeczuwa swo e wieczne trwanieMachiny szaleńcze, nowe rodza e broni będę próbowaćKierować będę e wszystkie, ich małe i wielkie lu

do twe buzi

Pieśń dwunasta. Bruna wsłuchuje siędrugi razDorzuć trochę swoich kości do ognia, bo robi się chłodnoPod wyleniałą peruką z kreciego futra i z nutrii brzmi wokalNadkobiece ma zdolności manualne, taka męska est i silnaNawet teraz odwrócona do wszystkich nie chce występowaćIdź tam do nie , namów ą, by rozwinęła swe spocone pięściNiech nie boi się odkrycia swe szpetne twarzy, robaczyweChodź do mnie z tłustymi włosami zgubionymi i wyrywanymiPrzedstaw się ładnie, bardzo proszę, teraz kole na ciebiePróbowałaś trunków zakazanych pozyskiwanych z boleściWita w klubie tenisowo-golfowym dla potentatów ropyczystych, zarumienionych podnieceniem, swo ą personalną furiąPogryziemy wszystko nieznane, sprowadzane z dzikich krainBędziemy się oblizywać, cieszyć w środku ze swe nadrzędnościKobiecy wokal wrzaskliwy, taki przekomarza ący się o swo e mie sceNiszczyła wielu, by zaśpiewać taką niezwykle odwróconą pieśńNo może teraz zaprezentu esz ą szerokie publicznościprzed moim pomazanym obliczem, barwami wo ennymiNikną uż oczy i mo e twarze w maseczkach wo ennychBędę cię zabijać wsłuchiwaniem się we wszystkie półtonyPodziemne kwiaty swe pąki zżera ą, przerażone wiecznościąJak uciszyć tych samozwańców rozrasta ących się w kątachSamozwańce w korowodzie zaciśnięte w mo e głowie depczą sięi przepycha ą, i ładnie się ukłonić należy, no mnie więce takKtóż tu będzie pierwszy, który pierwszy wystąpi, pokazu ąc się?Sztuczki sceniczne, aby akieś osoby zaklaskały z zażenowaniemchyba nie do końca zrozumiały, że ta pani śpiewa ąca to trupJakaś taka dziwna est, dziwnie się uśmiecha przez brak zębówże w ogóle pozwala się na takie występy, scenografie pomyloneOna się nie rusza, w sumie nie umie śpiewać, ak inne e podobnea suknie ma w pasy czarne i nie wiru e w pędzie zgniecionatylko plu e, krzyczy ściśnięta i to cały e występ uroczyPrzeciska się przez siebie, a każdy e ruch to niemożliwy ruchBiegnijcie do pierwszych rzędów zobaczyć e make-upynamalowane e uśmiechy w zespole pieśni i tańca ściśniętego

Biała książka

Pieśń trzynasta. Urania śpiewa gło-sem odwróconymSzepcząc słowa rozpryśnięte, wykrzyku ąc odstępyćwierćnuty i ósemki w częściach szesnastychtych dawnych, ludowych, śpiewanych historiiUrania estem, estem pełna swe siły okrutneNawet tu, zobacz mo e zniszczone, krępe dziąsładziury wydłubane we mnie z precyz ą mistrzaNiosąc długie sukna ze wzorami płaczliwymiidę do ciebie, przeżuwa ąc siebie, z pełną buziąUrania była kiedyś sierotą zawszawioną podleNie była słaba ak inne, ale się wywyższyła nadUwierzyła w wo nę i na głośnie krzyczaławykrzywia ąc twarz w grymasie wielkie siłyW pierwszym rzędzie tych na silnie szych, Jaszybko dostałam od mych kochanków szorstkichdyspozyc e życia i śmierci w mych kieszeniachplątały się one ze sobą, gubiłam e w kaprysachInspektorka obozu pracy we wschodnie Ukrainietam gdzie Urania miała w każdym mieście pomnikW każdym mieście powiatowym mó pomnikSiedząc na podwyższeniach, władałam kobietamiPrzynależały do mnie dziewczynki od do latdruga grupa – lat, poza limitami nie istniałyMusiały oszukiwać mnie stro ami, spuszczonymi oczamiChodziło o zdolność do kreatywne pracy i siłę wyciskanąby budować utopijne ruiny, akąś ta ną bazę na piekłoStaruszki nagie, kobiety rozkwita ące, dzieci w barakachJa spoglądałam na nie surowym wzrokiem karcącymMatki, siostry, kochanki bogów zwiędniętych pod butemzdycha ą w hurtowni drobiu zziębniętego i białego ze strachuUrania urządzała sobie wspaniałe uczty zakrapiane winemgdzie wszystkie zapraszała, wyciąga ąc z baraków chłodnychw te przedostatnie wieczerzy, widzą ą tylko kobiety ciężarnepatrzą zaciśnięte z bólu głodu swego i dzieci schowanychomdlewa ą, piszczą, nigdy późnie nie słyszałam takiego piskuKolac a z masłem, szynką, ciepłym chlebem, miodem kapiącymOto były me siostry, zakonnice skazane na mnie, na UranięSiostry pod wezwaniem na okrutnie sze , bez serca miłosiernegoBiłam ich gładkie oblicza, ciągle się odradza ące po nocyRa skie ptaki, feniksy, takie piękne, prawie ak nietkniętesuki o modrych i czarnych spo rzeniach, bite po głowachtam podobnież umie scowiona est dusza ludzka, podobnieżCzy można być tak okrutnym ak a, co ubieram się w ich bólBiodra szerokie, przepasane dekoracy nie wrzaskiem i śmierciąCo za chorały antygregoriańskie mi towarzyszyły wtedygdy strzelałam do łabędzic ucieka ących w lasy, chronią się tamwraz z małymi dziećmi, nie uciekną nigdy przed ZapobiegliwąCzuwałam, aby ich serca z piernika pękały z boleści, kruszałyrozmięka ąc od łezUrania est popromienna i zdeformowana, nie ma słabościNie ma we mnie pięty Achillesa ukryte w kaloszach ciężkich

Biała książka

Trwało to lata, choć nie liczyłam tych niezbyt oświetlonych chwilOstatecznie wszystkie kobiety zostały kupione przez Szwedówzapłacili masłem i mięsem różowego łososia za wagonówPo echały ściśnięte i szczęśliwe, trzyma ące się za ręce razemMachałam więc im chusteczką, nienawidząc ich coraz bardzieale wybrałam sobie sztuki z tego tłumu, by służyły mi do końcapanny niby mądre czeka ące na swego oblubieńca, aż przy dzieale wyręczyłam go w tym ego opóźnionym przychodzeniuZabijałam e, strzela ąc im w łagodnie rozmazane obliczastrzela ąc w ich miękkie karki, co do całowania i pieszczot służąZostałam w końcu schowana przed kontratakiem do miasta szaregoSchowana troskliwie do schludne nory przez dawnych przy aciółpamiętali doskonale pieśni w moim wykonaniu sprzed latW małym przydzielonym mieszkanku żyłam eszcze długoczyta ąc dzienniki i kręcąc przy tym głową ze zdziwieniaUrania pomału przestała promieniować, choć pozostałam w głębina zawsze wywyższona przez tamte dawne nim, przez ich śmierćśmierć błogosławionych, ta wy ątkowość skryta, niepowtarzalnaZmarłam w swoim mieszkaniu samotnie w mroku postępu ącymPo tygodniach ktoś odkrył mó posunięty rozkład, rozkładówkęgdy smród w okolicy nie pozwalał uż spożywać kolac i postnychUsnęłam w tru ącym powietrzu popuszczanymśmierć na skutek nieszczelne instalac i gazowePan dozorca zapisał w notatniku edenaste przykazanienie zapomnę sprawdzić kuchenki złowrogie przed snemGdy się obudziłam, uderzyła mnie mnogość oddechówrozpoznałam e w ciemności przepełnione nimiszept przezwycięża ący mą grubą powłokę prześwitywałUsunęłam go swym żelaznym ramieniem, znów było silneramię odrzuca ące litość, ornamenty strachliwe i bladeMarszowym krokiem kolosa weszłam tam, gdzie skałyIntensywnie wszystko teraz czu ę wszystko i rozpozna ęJestem związana nokturnami, co kiedyś były mi śpiewaneprzez te, które nienawidziłam za tę ulotność, za duszeJa niczym klucz nutowy rozpoczyna ący ich ciąg melodiiostrość zapisu nutowego, przepisanego czytelnieNie pominięty zostanie żaden detal, żaden szczegółTen utwór sama sobie dedyku ę, dla Uranii skowyt wijący zgodnie z katalogiem Kehla¹⁵ albo diabli wiedzą kogozaciśnięta liniami, na których to wszystko zostało opisane

Pieśń czternasta. Urania in fernoW krzakach wysterylizowanych, w chowanegopróbu ę się znaleźć, nikt mnie nie szuka tutaTrwam ako niezbity dowód w postępowaniuJakieś resztki uczty zalega ą we mnieNastawiona na temperaturę stopniestem zakalcem zapadniętym ciąglenie ma żadne szyby, żeby mi się przyglądaćPieczona w formie chwyta ące mó kształtdziury we mnie pęcznie ą po kulach dawnychtkwią ak rodzynki i rozsadza ą mnie

¹⁵katalog Kehla — spis dzieł Wolfganga Amadeusza Mozarta. [przypis edytorski]

Biała książka

Ich rozgrzane wątroby eksplodu ą we mnieWewnątrz mnie akieś obecności obcedrażnią mó głód i rozpacz, i zapadanieCzy wielcy bogowie tak muszą kończyćw okowach własnych, stalowych ramion?Mo e kipiące istnienie do nieskończonościciągle est kadrowane do punktu gęstegoFormy wykute własnoręcznie w ogniuw ogniu wulkanu, w śmierci, w płaczudzięki temu są niezniszczalne z gwaranc ąZgniłe kawałki ciast, rozrzucone mięsoWszystko mrok, nie ma żadnych światełNie ma świateł do ostatniego występusłynne Uranii o głosie nieludzkimWszelkie me wydostawanie się z formywszelkie me wydostawanie się ze słowaest odcinane za pomocą noży apońskichprzez te śpiewa ące przy pobliskim ogniskuZ dziwnymi uśmiechami uż nadchodzą

nadchodzące śpiewająesteśmy racze martwymi naturami

ustawimy cię i wszystko, co się spełniłow różnych konfigurac ach kompozyc e

ograniczony est ten zestaw rekwizytówczesać ich ostry kształt swym wzrokiem

możesz obserwować dotkliwie ich detaletylko pomagamy, komponu emy wytwornie

w detalach zna dziesz wszystko, co znaszczerstwe kawałki ciast, rozrzucone mięso

to pożera mrok i nie ma rzeźnych uż światełrzeźnia nie est w modzie, racze tu nie pasu e

widzimy racze szarą tkaninę podwieszonąw końcach szarpaną z bolesnymi ędzlamia wśród nie takie kęsy zgniłe ak pamiątki

rozrywa ące e ednosta nie potępiony kolorytna scenie dla ciebie ustawimy scenografięnasza siostro uwięziona przez siebie w nasa my esteśmy racze martwymi naturami

z uśmiechami szerszymi niż cokolwiekz uśmiechami dekoru ącymi wnętrza

zapomnianych ruin

Pieśń piętnasta. Drugi front wojnyz uraniąWysyłam posłańców z nożami kuchennymiz nożyczkami zaostrzonymi na szorstkościachby rozpocząć walkę o przewodnictwo, uranioRywalizu my, która z nas bardzie zdeformowanaUrządźmy sobie konkurs piękności pośmiertneWystąpmy w na okrutnie szych kreac achWszystkie melodie uż ograne, nie zdarzy się nic

Biała książka

Mordami przeżuwamy ciągle tę samą strawęPrzeżuwamy się nawza em, zmuszone słuchamyJesteś obok mnie z tą kulą i cyrklem niestępionymurania niby włada, niby nim odmierza proporc etych ciał idealnych i zdolnych do wysiłkuNienawidziłam cię od pierwszego dźwiękuod pierwszego we rzeniaTe ramiona niby smukłe, a ednak masywneZbiera teraz posiłki, swe armie niszcząceTwó głos ściszony, zmuszę cię do milczeniaKontenery będą cię wywozić, konteneryw interpunkc i drobne będziesz wywożonaGóra plastiku po powierzchniach malowanadlatego nie ma tych żył mineralnych w środkutych krystalicznych pęknięć w środku litez które ąka ące się mo żesze mogłyby wskrzesićstudnie i fontanny znakomite, rozłożysteTeraz pozwól, że będę cię okładać słowemrytym w tych samych mie scach, co kiedyśKiedyś w te mie sca uderzała urania w uranię

Pieśń szesnasta. PodsłuchyLeżę na wysypisku śmieci sprasowana w kubikWokół mnie podobne kostki do gry oszukiwaneJakiś dźwięk, agment we mnie częścią odłożonyodzywa się i charczy, próbu ąc się przedrzećTen masyw sprasowany walczy o głos mocnie szylepie może go nie dopuszczać, czu ę ego tonŁasi się akoś tak dziwnie, ale brak mu skóryŁasi się, by eszcze raz czu ność zatracićChwyci, zniszczy wszystko wokół wyłożoneObliczył sobie to na podstawie rachunkówże on est Rugewit, stosu ąc kalambury i losyRzuca ąc, obliczył, że na każde ego stroniena każde ego kostce siedem est kropekda ą one nieśmiertelność, to taka liczbaMimo że śmierdział odchodami rybimipotrafił się zakraść cichutko, skraść wieleowoce kwitnące, świeżo kradzione warzywaJuż go słyszę, pod mą pachą chyba skrył sięZakneblu ę go eszcze czymś, by milczałtaśmą malarską albo workiem foliowymz wizerunkiem uśmiechniętych kobietoblizu ących palce ze słodyczy schowaneZamknijcie mu mordę, ten otwór zdechłygdy przy rzysz się uważnie, zauważyszw ego obliczu matowym śmierćIluz onistycznie narysował sobie wiele główżeby się mienić i odmieniać ostatni razPrzez przypadki odmiana okrutna

Biała książka

Pieśń siedemnasta. Rugewit nabrzmie-waMe słowa przenoszone są w lektyce zbutwiałeOstatni raz e przenoszę, ich wątłe brzmieniana mych plecach odciśnięte są po nich śladymiędzy przerwami wciśnięte i rozkłada ąceOto estem — zawołam rozdartym otworemlecz nie ako sługa nasłuchu ący do ranalecz ako Pan wyróżniony i alabastrowy całyMało znane bóstwo znalazło bowiem sposóbna wielki powrót do słynnie szych i silnychChowałem się w dziuplach szarych wiewiórekMe dzieciństwo było idealnie świetlano-miodnegdy zmężniałem, zacząłem pracować, wy eżdża ącna wakac e do kurortów dla tych na bogatszychKtóregoś dnia, widząc młode kobiety, zrozumiałemW kostiumach kąpielowych się śmiały, smarowałyMargaryną pachnące, głaszczące się, cału ące sięWidząc mnie podgląda ącego, drwiły ze mnieZuzanny w kąpielach obfitych z kwiatami, z winemdo których nigdy nie pozwoliły mi dołączyć sięZrozumiałem, że mogę e skraść w ciemności nocneże mogę skraść te napo e niebiańskie z nich wytłoczonebardzo drogie, niedostępne w tanich marketachPrzygotowałem się do tamtego dnia starannielatami ogląda ąc przewodniki po wielkich miastachogląda ąc rozkraczone łona, co tam zamieszku ąZapuściłem w mym sercu gęste ziarno bluszczuobrosło mnie w środku, zakrywało mó strachWszystko dzięki temu było eszcze bardzie ta emniczeRugewit wzrastał w domu askółek lęgnących sięNa starym strychu się lęgły, a a z wysoka spoglądałemTak namacalne były me ofiary przechadza ące sięWiłem się bardzo blisko terenów mieszkalnych i osiedliPierwsza ma ofiara złożona na ołtarzu była dziewicątaka ak a, na wakac ach z rodzicami odpoczywa ącaOpowiedziała mi to przy szklance gorzkie lemoniadyOna wypiła lemoniadę przed tym, ak ą zgwałciłem i zabiłemMuszą mi podlegać te wyszarpywania się gołębi ofiarnychofiary askółeczek składanych, bym był spoko nie szy raczeNikt nie usłyszał e wtedy, nawet a e nie usłyszałemW wielkim uniesieniu mord rozkoszy i nieprzyzwoleniaOrałem e ciało gładkie, poczułem się bezkarny w szaletrzaska ąc w e morskie loki młotkiem remontowymZakopałem ą cichutko, uciekłem do swo e skrytkiRugewit nadchodził we mnie z hukiem, drżeniem zieminikt tego nie czuł, tylko a znałem dziwne wibrac ePodsycałem w sobie te pragnienia unhappy endówpodnieca ąc się tą wielką gromnicą na zigguracie wetkniętąŚliskie były ryby wielokolorowe, ciągle na nie polowałemMiałem władzę nad ich ławicami parska ącymi śmiechemDrugi raz udało mi się zabić młodą studentkę prawa karnegoZadźgałem e ciało nożem ostrym, z dalekich krain zdobytym

Biała książka

Trzecia to była sprzedawczyni mięsa i podrobów z okolicyZgwałciłem ą, zatłukłem kijem stalowym w norze lisaStrzaskałem e golonki, noszące e ciężar na spaceryCzwarta zabita, dziewczyna w parku z pieskiem lękliwymPoleżeliśmy chwilę po miłosnym uniesieniu na trawieChoć ona uż wtedy wielkimi oczami spoglądała martwona sosny wysokie, zupełnie ak żywa, odpoczywa ącaPiąta była bardzie tłusta, w seksownych dodatkachByła prostytutką tanią, dostępną w każde chwili, nawet teŻywcem zakopałem tę kruszonkę słodką z nadzieniemSzóstą goniłem długo, aż me zmęczenie było wielkiezdążyłem rozbić e czaszkę kamieniem, ak goliatceMiała być ta siódma, która miała być zwieńczeniemMieć mitologicznych siedem głów niezniszczalnychJa, wielki Rugewit, pan życia na pięknie szegoJedne mi brakowało, by zyskać ten szlif brylantowyna ostatnim polowaniu ofiara zbiegła w buszokazała się odważną dziewicą Joanną d’Arc, postępowąZnała akieś wschodnie sztuki walki i motywac iNie zdążyłem zdobyć e białego ciała eszcze chłopcaUcieka ąc przed mą histerią, wydała mnie w ręce polic iSprowadziła armię rewoluc onistów, oni nie chcieli bogaktóremu składa się takie drogocenne podarki w świętaOskarżyciel wpadł na ślady me konstrukc i bolesneodkrył te wcześnie sze, zużyte materiały budowlaneWszyscy wykrzywiali swe twarze surowe, wyniosłe w oceniegdy oglądaliśmy zd ęcia, ich portrety w ramkach, z wykopaliskJakże się zmieniły od naszego spotkania w leśnych zaułkachJednak brak miłości nie wpływa dobrze, zaniedbu ą swą urodęPrychnąłem śmiechem, widząc ich zdziwienie okrucieństwemRugewit musi składać sobie ofiary, takie ego przeznaczenieGdy wyrok przeczytano, byłem z siebie dumny, zachwyconyTe tytuły i osiągnięcia małego człowieczka — wiewiórkiZostałem skazany na krzesło elektryczne, które sprowadzonoze stanu Nebraska, krzesło stalowe, na lekc ę niby-dyscyplinypożyczone od kolegi, który akurat go nie potrzebował terazOto krzesło — to mó tron Salomonowy, ma sześć stopni i półW gazetach było me zd ęcie powiększone ak portret papieżaPrzysłali mi księży w różowych podszewkach, w koroneczkachkatolickiego Anglika, islamskiego pastora, nawet rabina czarnegoWobec nich ogłosiłem nową religię, które byłem wyznawcąCałe me królestwo rozkoszy mieści się między literą J i APotem było wnętrze sterylnie niebieskie, chłodne w nastro uTroszkę obawiałem się bólu rozkosznego w natłokuZa szybą widziałem rozwścieczone twarze rodzin mych ofiarZabrałem ich córy do łoża leśnego i rozgrzebanego, ha

bóstwo wylosowane, teraz odchodzę w obłokuw błyskach glorii, w chwale na tronie, ponad słabymiPrzywiązany, w kapturze czarnym ustawiony królWedług żelaznych zasad ustawiony do zd ęciaOno roz aśnić ma boską twarz z mrokuPrzez me ciało przeszły wielkie fale i hukiGłowa opadłalecz poczułem nieśmiertelnośćuzyskaną w dziwny sposób, miałem siedem główznów nieuchwytnie dziki, wielki niebotycznie

Biała książka

zbliżałem się do mie sca me nowe świątyniCzy o te porze będzie eszcze otwarty kościółpoświęcony memu straszliwemu orędownictwu?

Pieśń osiemnasta. Siedmiokrotne po-tępienieZostałem zatrzaśnięty w pułapce z ogonemktórą mógł zbudować ktoś podobny do mniePułapka siedmiokrotna, indywidualna bardzoJestem gwałcony przez swą siedmiokrotnośćuzyskaną z dużym trudem, z zawzięciemSiłą bronię się przed Ich obecnością bliskąOne zawsze wygrywa ą ze mną w szarpaniniewtłacza ą w me ściśnięcie ady niespotykaneuzyskiwane w ta emnych produkc ach korzennychWtłacza ąc we mnie rzeczy, które są nienazwanealbo skreślone z nazw i w słoikach skrywanePod fałszywymi nalepkami oszuku ą, by trwaćZ rugewita dawnego zostało spuszczone powietrzetak go wyolbrzymiało, czyniło widowiskiemLepiący się ze strachu, trwam, czekam, piszczącMilionowe gwałty i morderstwa popełniane sąna moim drżącym, lichym bycie, dziurawionymuż nigdy nie zostanie nadmuchany tlenem z płucNie będzie służył do niecnych zabaw na plażyZnów nadchodzą nieme świdry w mą resztkęZnów wtłaczać będą w mó lęk eszcze większy strachnie do wyrażenia, niewyśpiewany przez nikogoBluszcz obrasta ący mo e wnętrze został zerwanypod spodem nie było prawie nic, tylko piekłoDostrzegłem swą słabość, nagość skrzywionąMnogie loki zgubione, tych dziewcząt dawnychwielkimi się mi zda ą, niszczącymi me skoślawienieJeszcze bardzie , eszcze bardzie gwałcą mnieNikt nie posłyszy mego wrzasku, nikt, nawet a

zgubione loki¹⁶pijane esteśmy twym sokiem askółczymprażonym wielokrotnie z wyselekc onowanych kwiatostanówz przedziwnego moszczu zabarwionego ciemnym cukremna krześle wiszą odwłoki-powłoki, sztuk siedemrozciągane, wyciągane, akoś dużo tego tutawiele dziwnych askółek krąży w tobiepo asfalcie biegniemy ako kudłate zbro ezłapiemy cię teraz za świeżo wydepilowane głowyteraz boleśnie czu , czu , czuwa

¹⁶zgubione loki — w druku od tego mie sca tekst est wyrównany do prawe . [przypis edytorski]

Biała książka

Pieśń dziewiętnasta. Pieśń terrory-stycznafalującaTerrorystyczna pieśń rzęzi w ustach moichpowleczonych śliwkowymi kolorami zakazanymiOtulona czarnym suknem religijnym, zapadniętymZakradnę się do ciebie, ak będziesz w ciągłe agoniipodłożę bombę skonstruowaną w gniewie słuchaniarozerwie cię na strzępy słów i boleści, bezkrwawoMe słowa sto ą w prawie równych szeregach, równoby atakować sto ą w zdaniach zdyscyplinowaneZaszczepiłam w nich silną chęć do walki z tobąTa niecierpliwość niszczenia w nich zatopionaPulsu ą w rytmach i gramatykach niby to spoko niegotowe ednak do falstartu mściwego, uż wy ą, użChcą rozproszyć two e dawne szeregi, falangi skryteUważa , zaraz oblepią cię, chciwie szuka ąc spełnieńak pijawki, które miały być magicznie ulecza ąceJa chowam się za ich zwartymi szeregamiplanu ę strategię muzyczno-wo ennąz falu ącymi liniami zapisu ącymi mó gniewTakie wielkie widowisko, gdzie wszyscy ginąw tragiczny sposób na wieki, z medalem rdzawymJak zakopać cię martwym, kneblu ąc pieśni zgaszone?Twó głos potrącony niech nie wydobywa się na wierzchIle trzeba węgla brunatnego wsypać w two ą dziuręile węgla ma dostarczyć Polska Spółka Energetycznaile ton gliny trzeba wyłożyć na twó grób domniemanyby zapomnieć o twoim lamencie w Głuszy?Nie dam ci uż więce te har bezstrunneWszystkie siedem strun zaszarpanychnie da się ich uż nigdy naprawićCzarne e obramowanie pusteby rezonans wzmócteraz na tobie się szarpiena tobie ta szarpanina, trwa graSłyszę kole ną duszę zniszczonąswym nieumuzykalnieniem zmęczonąWzgardzona wobec, szczerzy swó dźwiękrozdziera on mo ą głowę skarłowaciałą, wrytąBól szkicu e we mnie żałosne rysunki wyciąganeW szkicownikach ciągnę te rysunki kolekc oneraNie usłyszeć tych chórków otępiałych z bóluNiestety brodzę w melodiach, brodzę ciężkow melodiach, których się nie śpiewaw pierwsze osobie liczby po edynczeNigdy nie powinno się ich śpiewać

Biała książka

Pieśń dwudziesta. Lukrecja nuci nabezdechuPodnoszę swó głos nisko, za nisko podnoszę znówspod czoła gniewnego i zachmurzonego Lukrec inoszące w sobie same trucizny w ustach, w ęzykuOna w sukienkach przewiewnych nosiła paczuszkiMo a pieśń ma smak fałszywy, tru ący śmiertelniePocału mnie namiętnie w usta, a dam ci ich smak sobąSpróbu , zasmaku tych związków we mnie chemicznychMo e cierpkości wonie zagubione degustu swobodnieMa ąc dwadzieścia parę lat urodziłam zgniły owocCórka, zakradła się do mego brzucha i tam spałaJa wtedy studiowałam medycynę w białym kołnierzuOna przerwała mi swym krzykiem wszystko, me planyUrodziłam ą, choć marzyłam o aborc ach kwiecistychCałoczerwony potwór, ciągle domagał się mnie bardzieRosa, tak ą nazwała mo a matka, a e nie chciałamnie chciałam e nazywać, wołać po imieniu do siebieNie przytulałam e , nie karmiłam, nie patrzyłam na niąnienawidząc e na bardzie na świecie, za tę e niewinnośćza uzależnienie od Lukrec i zwaną dale PotężnąNie przerwie mi planów e byt asny, złożony do łóżeczkaw te pościele, w ubranka dla na mnie szych, tkanychDziecko nie lubiło me obecności bliskie i dalekieUnikała mnie, płakała, gdy przychodziłam z pracy, z aptekiPraca sprzątaczki, wycieraczka po nocach, po nogachMiałam być królową, królową cennych skarbów ukrytychszmaragdowych buteleczek, odważników miedzianychWracałam do sutereny, gdzie była ona czuwa ącaSpoglądała na mnie coraz rozumnie sza, wiedziała wszystkoak bardzo e nienawidzę, ak bardzo e nie chcę i nie kochamW cichości swego serca wymyśliłam pewnego dnia śmierćZatru ę swą córkę na aśnie szą Rosę, zabiera ącą mi władzęorędu ącą, taką nieskazitelną, pewną swe obecnościZaplanowałam to w szczegółach, obmyśliłam składZnałam się trochę na tych substanc ach, na ich brzmieniachPostanowiłam wyśpiewać nową pieśń głosem pewnymPlan dawał mi energię do życia i radość wielkąTego wieczora nie było me matki stróżu ące cierpliwiePrzygotowałam kaszkę z morelami, z dodatkami skrytymiSkradłam e z apteki cichutko, niezauważalnie w nocyNakarmiłam e twarz, nie chciała eść mi z rąkWykręcała główkę na boki, nieświadomie się broniącprzed nieznanym smakiem matczyne ręki, z dzikimi owocamiZa mamusię eszcze pięć, łyżeczkę za mamusię, ta ostatniaUmyłam ą pierwszy raz, z pewną dozą uczucia dla odchodząceceremonialne, tkliwe obmywanie prawie że trupaSpoglądała na mnie prawie ciepło, głaszcząc mnie po policzkuUłożyłam ą do łóżka i czekałam z niecierpliwością na e senW głowie plotłam uż nowe historie bez dwuletnie córkiPróbowałam ą budzić, a gdy nie usłyszałam oddechuowinęłam małe ciało kocem i zawiozłam na działkęZakopałam ą pod zwiędniętymi porami, z zimna umiera ącymi

Biała książka

mrucząc kołysanki, uśmiecha ąc się do siebie w nocne aurzeW mieszkaniu zaaranżowałam włamanie niezna omego i zniknięcieNie odkryto intrygi skryte , przez lata córka była poszukiwanaPogrążona w fałszywym żalu cieszyłam się spoko em i ciszątylko matka spoglądała czasem tak samo niepewnietak, ak kiedyś spoglądała ona, ten okropny bachor zaginionyJuż śpij, kochanie, Lukrec a założyła własną firmę kosmetycznąo nazwie Rosa, widzisz osiągnęłam sukces rynkowy i medialnyZaprawdę powiadam wam, świetna nazwa firmy produku ące różWyszłam za mąż za chłodnego człowieka, on umiał liczyćza człowieka, którego nie kochałam, a on nie kochał mnieNie posiadałam dzieci, Lukrec a się wysterylizowała na zawszeW wielkich, chłodnych wnętrzach o różanych odcieniach trwałamOdpoczywałam, nakłada ąc tłuste kremy na mó rozkład powolnyOstatecznie zginęłam tragicznie, w wypadku samochodowymma ąc niecałe pięćdziesiąt lat i doczekawszy ba eczne fortunyW zimowy wieczór adąc swym luksusowym autem lustrzanymwpadłam w poślizg, rozbiłam wóz o drzewo olbrzymiePoczułam wielki huk i ból, ostatnie, co zobaczyłam w lusterkuto były gałęzie tego drzewa, wyglądały ak pory zziębniętetakie rosły kiedyś na owe działce, gnijące i martwe użod niespodziewanych przymrozków

Pieśń dwudziesta pierwsza. RosettaWywinięta wnętrzem na zewnątrz zobaczyłam sięWstyd ogarnął mnie wielki, rozpacz powłóczystaKtoś pytał głosem me córki Rosy nieumie ące mówićWystraszyłam się rozpoznania tru ącego zapachuSkurczyłam się w histerii, w wywyższeniu swoimDrzwi piekła się zatrzasnęły za mną z hukami ciężaruZobaczyłam na ich odwrotne stronie narysowane kołoTo była rosettaWitraż wybity przeze mnie w kształcie kwiatu umarłegoZostałam wtłoczona siłą w na mnie szy detal te układankiSkazałam się na ciągłe podzielanie się, ściśnięcie ednoczesneWszystkie te ramki ołowiane pełne były goryczy ściętepo tym, co się mogło kiedyś stać, a się nie stało przez kolec skrytyNie było żadnego prześwitu, okno dekoracy ne na mroktylko mrok się w nim odbijał po edynczym kolorem moimZgnieciona do nawetniemilimetrówbyłam agmentem rysunku potępionego w katedrze ciemneOdwrócona katedra iglicami w nas wpięta, ból perfekcy nyMogę myśleć tylko o nie , inne myśli zostały mi podcięteNie mogę odwrócić oczu, tylko szczegółowo trwam w śmierciTylko a wypełniam edno pole te konstrukc i, reszta est pustaNigdy ich nie wypełnię żadnym niedostępnym mi lekarstwemukradzionym od boga lub z apteczki diabła na niższegoW pustych polach dookoła czu ę obecność Innych, pląsa ącychUstawia ą miliony luster, bym się sama wciąż potępiałaTe lustra płatkami błyszczą we mnie, mó płacz nade mnąa one śmie ą się e głosem i ma ą e echa w sobie, odbiciaŚpiewa ą pieśni tortury; skonstruowane przez Lukrec a™wielce szanowna i potężna w swe figurze z pęknięciem

Biała książka

głosem Rosy¹⁷piękna est ta róża w ciemności hodowanaw piwnicach przechowywana wraz z zimnymi włosami porówoto działka, hodowla amatorska warzyw umarłychoto grządki rozkopane równomiernie i cicho, by nie słyszanoten kwiat podziemny, podlewamy rosą bolesnąnie stępił się ego przepiękny widok, nastró w tobiepatrz na nas, na lustra wszystko widzące ostro, dostrzega ącewyolbrzymia ą teraz twą rozpacz, smutek skulony w miazdzestałaś się nieważnym kawałkiem, którego śmierć obwieszczamypsu esz całą kompozyc ę, e urok, ciągle odrzucaną za smaknakarmimy cię papkami, których eszcze nie znasz w boleścispec alizu emy się w tym ta nym ziołolecznictwie od wiekówprzez wieczność trucizna w tobie będzie nabrzmiewaćlecz nigdy tego segmentu nie rozsadzi, nie uwolni cięno, to nasza ukochana lukrec o, może eszcze edną łyżeczkęza córeczkę

Pieśń dwudziesta druga. Czwartapieśń wojenna gratisTo dostaniesz ode mnie za karęczwarta pieśń wo enna gratisz gałęziami ciernia i stroikamiSą one z dawna przeklęte, suszonePrzykle ę ci tę pieśń niezgrabnietaśmą kle ącą owiążę, dołożę ądo całości ako upominek drobnybyś ą zaniósł i przechowywałpołożył ą w akiś starych szafkachWraz z innymi pieśniami zabierz ąTu słowa są ostre, raniące wokołoNie na sprzedaż, ale za darmo dostarczępod wasze dobrze ocieplone domyLukrec a włożona w ramkę dekoracy nąmilknie w latyfundiach odziedziczonychA przede mną uż ćwiczy swe solówkibogini wo ny upadła, pokaleczona mocnoPewnie to ona zaśpiewa w dzisie szy wieczórUszy podkula ą się z nienawiści do nowegowięc szyku ę nową pieśń wo ennąśpiewa się ą przed bitwą krwawąkiedy ciemnie ą nasze oblicza, skrywanepod tarczami ak parasolamiprzed świtaniem schowani w swych ciałachTaka pieśń est dobra, gdy gorączka wielkagdy wszystkie noże wpycha ą się samedo naszych rąk gniewnych i zaciśniętychby się oklepywać mocno, do złamań wieluPo bokach kruszyć twarde krawędzie wrogado akompaniamentu potrzebu emy lęku

¹⁷głosem Rosy — w druku dalsza część tekstu est wyrównana do prawe . [przypis edytorski]

Biała książka

i huków, i armat na większych z dziuramiw które wkłada się bomby rozrywa ącecały świat i niebo spoko ne przedziela ące na połyTeraz ściąga my te kominiarki terrorystycznemaseczki upiększa ące nas w walce z tobąJakże piękne są dziś te dziwne barwy wo ennePokażmy swe nierozpoznawalności ciemneniech u rzą kole ną twarz nieludzką prawiePokażmy swe oblicza wyniosłe, wszystkimZło est gratis do niebiańskich smakołykówtylko tak to est zapakowane i przemycane

Pieśń dwudziesta trzecia. Badb Ca-tha kraczeKrótkie włosy zachodzą mi na oczynie widzę nic prócz ich ostrych końcówBadb Catha wspaniała, groźna niezwyklekracze w dalekich krainach nieznanychWykształcona w dobre rodzinie przyzwoitychPani kruk, panienka z dziwnym spo rzeniemStudiowałam fotografię z ocenami celu ącymiLubiłam fotografować w czerni-bieli reportażePotem młodziutka, pachnąca wy echałam do Aykidokumentować narasta ącą tam wo nę diamentowąDzięki dostępnym mi stale pieniądzom żyłam dobrzePoznałam go na wytwornym, cukrowym przy ęciutamte szego króla plemienia morderczego, wężowegoZaoferował mi wielkie złoża kokainy i winaZostaliśmy przy aciółmi, szanował mnie ak siostręspoglądał w me zaczernione, przekontrastowane oczyMówił, że widzi w nich śmierć, którą on kochaPodczas ednego z seansów, gdy oblepieni złotembielusieńkie, magiczne mączki z puzderekwpadliśmy razem na zły pomysł, przekrzyku ąc sięMoże podał go nam równocześnie akiś demonta nasza wspólna zgoda, ednomyślność wtedyWiedział on od dawna, że lubię fotografować śmierćniby to przypadkową, to zwierząt, to kwiatów dzikichZa mował się narkotykami oraz ich dystrybuc ąbył właścicielem paru magazynów z słodyczamimiał też żelazną czwórkę za mu ącą się zabijaniemŚmierć drobnych narkomanów, zbyt głośne prostytutkirodziny konkurency nych handlarzy i niecni klienciwioski nie współpracu ące z nim, na śmierć skazaneUstanowiliśmy układ, utkwił on w nas, mocno związałOn mi dozwalał robić zd ęcia tym zamordowanymw których eszcze życie się tli, bym mogła oglądaćnapawa ąc się widokiem ich odchodzenia i cierpieniaTę noc spędziłam z Tym, co dał mi władzę oglądaniaW mych nozdrzach uż czułam wielką ta emnicęMe podniecenie, me drżenie było wielkie, niezwykłePierwszy raz zdarzyło się to w niedalekim porcie

Biała książka

podczas przeładunku miał być usunięty eden oszustJechałam w samochodzie, prawie unęłam ak krukzobaczyć ciepłe pole bitwy, napawać się widokiemStrzelanina była krótka, wyszłam, spogląda ąc na niegoBłagał mnie o litość i ratunek, powoli i dosto nieustawiłam aparat, zaczęłam go fotografować cichoModlił się chyba, zasłaniał się przed mym uśmiechemPodniecenie ogarnęło mnie wielkie, bo Oto JestemBogini wo ny syci swe kontrasty w skali szarościak walczy się ze śmiercią, ak śmiesznie się uciekaInnym razem mó ukochany postanowił wybić wioskęPo echałam wraz z nimi, czekałam w furgonetceaż zakończą przygotowania do me uczty wieczorneKrzyki kobiet, wrzaski dzieci i męskie płaczliwe głosypodniecały mnie do tego stopnia, że cała piałamNie byłam w stanie zapanować nad euforiąuśmiechem mego wielkiego spełnienia i radościGdy uż otworzyli drzwiczki, kaci całowali mnie po rękachNikt się przede mną nie schroni, zabiorę ego duszędo mych skrzynek czarnych i ta emniczo zamykanychW fotografiach pozowali zmuszeni do ostatniego uśmiechuWidziałam te twarze popaprane, anatomiczne konstrukc eDzieci skulone, wyciąga ące dłonie do skrzydeł krukaKroczyłam między ich ciałami, a, królowa ich umieraniaJakże dziwne kwiaty pokrywa ą tę łąkę, akże dziwne pole?Setek zd ęć, u ęć z różnych śmierci i cierpień wieluMe suknie w czarne krwi umoczone ak opłatek łamanyMogłabym ratować ich przed odchodzeniem, tamowaćich krwotoki, skle ać tętnice przerwane w edne chwiliale białe oblicze wyniosłe unosiło się nad nimiTylko na pamiątkę zachowywałam ich wizerunki, portretyportrety trumienne nieznanych żołnierzy, cichych rodzinW zielone , soczyste wilgocią dżungli schowana śmierćktóre i tak nikt nie zauważy, nie osądzi, bezkarne me hobbyKról koki sprowadził mi nawet chłopca umie ącego wywoływaćzd ęcia w żółtych kuwetach, suszył e na ciepłym powietrzuWisiały te zd ęcia na sznurkach ak prania, drżały na wietrzeZefir muskał e, kołysał te wizerunki, co litości nie doznałyMó techniczny wkrótce sam się powiesił na tych sznurkachNa które ś z fotografii rozpoznał swe dziecko i żonę dawnąWisiał wraz z tymi zd ęciami, kołysał się na ciepłym wietrzeNadużywałam słodkich narkotyków, pod rzęsami e noszącZwycięska w czarnych sukniach u królów aykańskichSprzedawaliśmy im na lepsze wyroby cukiernicze w okolicywraz z bronią do wo en krwawych i potępia ących rzeszeNad czarnymi łepkami płynęła biała królowa, ęzyk macza ącaprzygryza ąc z podniecenia do krwi oczy zachodzące mgłąna wspaniałych wypoczynkach sprowadzanych z mediolanówMó wielki król zawsze prosił mnie o pod ęcie decyz istrategiczne było me krakanie głodne śmierci i krwiOpowiadałam mu często, ak odchodzą ego wrogowiePokazywałam mu zd ęcia dawnych niepodporządkowanychŚmialiśmy się wtedy, pijąc szampan wyborny, kocha ąc sięna tych zd ęciach, ak na niebie czerwonym bóstwa razema ludy prymitywne odczytu ą to z konstelac i gwiazdMordowaliśmy wza emnie swych kochanków z dziczy

Biała książka

przygodnych, obustronnych, śmie ąc się, ćpa ącBiała ak kokaina królowa nocy rozkoszą i towarzyszemMiałam parę tysięcy zd ęć z różnymi trupami pozu ącymiw ekstazach cierpienia, bólu zatrzymanego na papierzeŚmierć zdarzyła się porą deszczową, gdy odpoczywaliśmypo nocnych eskapadach na dachach świata bezkarnegoDo naszego pilnie obserwowanego pałacu w echała armiaByli wśród nich zbó cy wyszkoleni do przerywania ucztW pałacu wszyscy zostali zastrzeleni, nawet psy w ogrodzieGdy wtargnęli do sypialni byłam nieprzytomna, nagaPodszedł do mnie sędzia, strzela ąc z hebanowego pistoletuw głowę asną, całą w lokach z dawna zapętlonych w kołtunyZdążyłam usłyszeć tylko krzyk zdziwienia króla megoEksploz e nabo ów w me głowie zapukały krzykiemLeżałam eszcze chwilę na polu bitwy, słysząc swó bólnapełnia ąc się obficie krwią, dławiąc się nią histerycznieMe oczy zamarły i odzyskałam świadomość, znów byłamPoczułam wielką moc, mó lot kruka znów był uwolnionyPoczułam obecność innego boga niedaleko stąd za rogiemUciekłam od niego ak na dale , mo e spo rzenie było przesyconeUciekłam do akiegoś ciernistego gniazdagorycz się w nim lęgnie na wiosnęRozbiłam się o bramę, na które rozpoznałam dawne wizerunkidawne świetności, boskości nurku ące w bóluPióropusz został mi zabrany, nagość też została zabranaBadb Catha, kiedyś nasyca ąca się widokiem bitwyucięte ma skrzydła i dziób, i wszystko ucięteestem kadrowanaskadrowana idealniedo ostatnie fotografii

Pieśń dwudziesta czwarta. Zbyt ostrezdjęciePrzechodząc między słabymi ciałamiśpiewa ącymi pod markowymi sandałamibyłam krukiem, na którego się nie polu eMe piekło ednosta ne, tupoczące cichoZostałam poucinana, me gałęzie szerokiebym się zmieściła, musiałam być ciosanaJestem zbyt ostrą fotografią z błędemNa tym zd ęciu widzę się aśnie ącą eszczeza mną stada ich głosów, podąża ą za mnąna fotografii, na matrycy nieskończonetakich drobiazgów nigdy nie zna dzieszDiabelsko ostre linie i kształty skarżąceęczą oralnie, te szczegółowe opisy technicznew scałkowaniach grzechów perfekcy neOne przesiadu ą na wieczne ławie oskarżycieliktóra z samych czarnych konturów się składaMówią one o aykańskich odmianach śmierciTreny wyśpiewu ą, wskazu ąc mnie w gniewie

Biała książka

One są dla dawne badb catha strachami na poluoblekane na bardzie niegodziwymi materiałamibudu ącymi e, da ącymi im siłę straszenia potworówChciałabym od nich uciec na dawnych skrzydłachlecz estem w nie wciśnięta, do nich przypiętaOne mnie teraz określa ą, nazywa ą powtórniewoła ą do mnie po moim grzechu, on zostałna zd ęciach w całych seriach miliardy, milionyw każdym z nich estem uchwycona i trupiana każde z nich pozosta e eden błąd technicznyefekt czerwonych moich oczu na każdym zd ęciuKrwią zachodzą, a nie łzami litości nad obitymibarwi się karminem mo a ślepota nabyta, barwi się

kontury wpisane w badb cathaowłosione kontury z pióropuszami, nie zwilżone ło em żadnym

esteśmy w tobie dodatkowo, to takie na nowsze opc e techniczneobiektyw panoramiczny, czy widzisz, rozrywamy cię ak akordeon

dopasu esz się do wszystkich nieznanych nawet nam możliwościprzysłona est całkowita, racze nokturnowe będzie to u ęciena nasz tort urodzinowy z gromnicami, co e zdmuchniemyowłosione kontury rysunkowe drażnimy w powiększeniach

mnożymy się bez ustanku w swe nieskończone pas i obwinianiapłynąc w tobie i przez ciebie, rozbłysku ąc w twe ciemności fleszami

Pieśń dwudziesta piąta. Pieśń za-kamuflowanaWygrzebu ę się z siebie, otrzepu ąc się z lepkich resztekPrzy aciółko, cału my się więc do nienawiści zmuszoneprzerażone sobą nawza em, racze chętne do bó ki krwaweWspólne zetknięcie est bardzo bolesne i nienamiętneuż żadnych rozkosznych ogonów przydługich grzechówNiszczymy się podskórnie, drażnimy swe ranyZ em ci policzek, kawałek szyi być może pogryzę, żu ącBędę pluć uż tym twoim mięsem, co zaczęło pracowaćTy będziesz mnie ranić błyskami twych głębokich otworówTeraz niestety muszę cię zabić, mó pierwszy raz zabijam cięProszę, rozepnij tę koszulę utkaną przez edwabniki ślepeprzymknij oczy, ak to robią młodzi chłopcy kradnący abłkaniedoświadczeni w śmierci za karę przymruża ą oczy z lękuTwe usta ak ich, eszcze pełne antonówek tegorocznychWy , teraz do mnie wy , do kata, wykrzyw się eszcze bardzieZapomnijmy o dawnych pokrewieństwach płci, skóry i żyłJa też estem gotowa na two e ciosy, tylko poniże łona zbijanieSłyszę uż twego brata nadchodzącego, niszczącego okoliceCzy możesz zasłonić swymi kruczymi rękami ego głos?Uroda twa zniknęła, więc sypię zakamuflowanymi gwiazdamiZakamuflowanymi gwiazdami prosto w brzuch trafiam, ciska ącBez litości dla ciebie, będę się uśmiechać, aż rozgniotę cię pieśniąpieśnią zakamuflowaną, będę strzelać słowami w asne twe lokiNiemożliwe? To się eszcze przekonasz, ak wielką moc ma kamuflaż

Biała książka

Za fasadą ze słów ukryte są wielkie arsenały, potęgi nieodgadnioneRozpina swą bluzkę i przymyka oczy z bólu, umiera ciągleBędę cię nienawidzić tak mocno, nawet śmierć nas nie rozłączyTak mi dopomóż piekło, wszyscy potępieni świadkowie ceremoniizd ęcia z te uroczystości będą na końcu, po wszystkimgdy będziemy pozować do wspólnych portretów trumiennych

Pieśń dwudziesta szósta. Set SetaZagrzmijcie w trąby odwrócone, zostałem ukoronowanyGronosta e łaszą się, kłania ą się zgruchotanymi ciałkamiTak się powinno władcy cześć oddawać, skłonamiZasłania ąc twarze przed mym obliczem Na wyższegoChorągwie szyku cie, flagi ze wstęgami, twórzcie pochodyśpiewa ąc hymny ku fortunie, która mą fikcy ną nałożnicąRogi obfitości wypełnione słowami, uda ą one owoceGra cie, śpiewa cie piosenki przymuszone siłą i złotemsiłą i złotem wygięte ich słowa, melodie, modlitwy głośneZ pochodzenia estem Set, z rodu wielkich generałówO ciec spoglądał na mo e ślinienie się astmatyczne ze wzgardąOd dziecka byłem przygotowany do bycia kimś niezwykłymsłużyłem w wo sku, tam zabijałem, po edynczo, proszęNauczyłem się manipulować gęstwiną pokrak w kombinezonachuż wtedy byłem oszustem błogosławionym, wywyższanymSet kradł im dusze, sprzedawał tanie , niż kupił na giełdachRysowały się uż utopie podpiwniczone eszcze uczuciamilecz z czasem te podziemia wilgotne zostały zasypane pyłemPrzyszła wo na, e postać, suknia w na silnie sze wzoryWyciąga się do mnie, prowoku e mnie pod sklepem z alkoholemOszołomiony e hałasem mianowałem się Głównym KonstruktoremZacząłem wydawać pierwsze rozkazy i niszczyć swych wrogówwe wnętrzności ich ingeru ąc, impliku ąc im nowe funkc edla nich mó ad wcierany, by być nieuchwytnym w walce, śliskimRozdawany przeze mnie chleb z ziarnami nabo ów, z musliWielkie szkoły przyucza ące przedszkolaków do walki wręczIch czarne usta od z adanego atramentu straszyły się wza emniePrzepływała przeze mnie świadomość władzy, przyszłe królowanieZacząłem zszywać sobie nowe płaszcze, nowe miecze wykuwaćZostałem wrysowany do atlasu dzikich zwierząt występu ącychLitość — gangreną zdrowia kolosów i nowych olbrzymówStraszyłem grupy płochliwe pochowane w norach przede mnąWydawałem rozkazy zabó stw mych przeciwników i przy aciółrozkazy zabó stw w ilościach hurtowych, nie detalicznychUniform skrywał wielkie ta emnice, wygniecione i spoconetatuowałem się mapami, których nikt nie potrafił rozczytaćPrzygodne kochanki ginęły przerażone widokiem mych planówdaty, mie sca na przegubach, ostateczne rozwiązania pod rękąPornograficzne zespolenie i pozyc e wykorzystywania śmiercinie nazywa my tego nawet tańcem, to a prowadzę ą na parkietPrzeciwnicy znikali podczas wycieczek szkolnych w lasachSet we mnie wzrastał, coraz silnie szy prężył się dniami, nocamiZmieniało się mo e oblicze na coraz surowsze, kamienne w dotykuTaki był ze mnie nowoczesny faraon, wielki złodzie w nocy śniącyDokumenty zawierały coraz dłuższe listy do rozstrzelania

Biała książka

ich podpisywanie, charakter pisma, ciężar ostatnie pieczęciNacisk me dłoni na papier czerpany ze skóry i włosów z kwiatamiArmia coraz głodnie sza, bardzie wściekła podbijała dalekie krainyPochody na mo ą cześć wydłużały się, wzbogacane były w pieśniW usta wpływały miody pozyskiwane z uzurpac i pszczelarzyZłoto skle ało mi palce i lutowało me dziury w słabych zębachPszenny brzuch pęczniał i coraz bardzie gniewny byłemZ wielką zapalczywością paliłem świątynie dawnych bóstwOłtarze ich roztrzaskiwałem, ciąłem w bloki kamienne dla SetaGdzież są one milczące i zamyślone, niech ze dą i toczą spórNiech schodzą z krzyżów, niech z komór gazowych się uwalnia ąNiech wybiega ą w panice z kolorowych glorii, co e otacza ąZostawcie swe hula-hoopy mieniące się tęczami, bijcie się ze mnąStatuy wasze przerabiałem na swo e pomniki zalewane kwiatamikadzidłami różnymi ubłagiwany estem, estem tym złotym cielcemz fałszywymi wymionami, mleka nie wydadzą ni bogactwa nikomuMó wzrok pada właśnie na ciebie, czy czu esz ego szorstką surowość?Pada na kolana podcięte przeze mnie, woła , woła do nowego bogaSet obwieszcza swe imię, które est uż złą nowiną nazywanena wszystkich odrzwiach, na wszystkich powypisywaneWielkie strategie gniecenia ludzkich ciał wobec innychWybrałem sobie dobrze wroga nazwałem go, dla nichNie potrafiłem i nie chciałem z nikim się dzielić władząJabłka władzy zachłannie adłem, nie pozostawia ąc nicNawet ogryzek nie został z niewidocznym mym zgryzempo którym można się zorientować, że estem ludzki i złyPęczniały me złowrogie usta zapalczywe, cyniczneOni słuchali i gotowali się, by zanieść innym śmierćŚmierć przysyłana, eszcze tego samego dnia ą dostaniesznie musisz się niecierpliwić, na pewno ą dostaniesz od nichOtaczałem się wokół dziećmi, można e ścinać bukietamiz ich ściętych łodyg ambroz a, nektar bez dodatku cukruotoczony szczelnie, wyciągałem swe dłonie do nichgłaskałem po asnych głowach i karciłem za brak dyscyplinypouczałem ich właściwie, opowiada ąc przypowieści o sileMe podium liczyło tysiące pilastrów zawiniętych w sobieTylko a wygraża ący niebu i skarżący e za zbyt asne noceza zbyt trzeźwe poranki po bitwachNad małymi, skarłowaciałymi pochodami widnie ę rozciągniętyOchraniała mnie gwardia milczących, mroźnych morszczukówktóra często się z adała wza emnie, zachowu ąc dynamikę nocyWielokrotnie próbowano mnie zabić eksploz ami kometPewna tra ektoria meteorytu zawarła się we mnie, zahacza ącPrze eżdżałem swym wozem, gdy wpadliśmy w zasadzkęWidziałem twarz młodego chłopca celu ącego, zdenerwowanegoledwo utrzymywał karabin, rozdawany za darmo na pochodachStrzelił mi w twarz zupełnie amatorsko, celu ąc za punktówRozerwało się me oblicze niepoświęcone, krwawe relikwieŻołnierze zastrzelili go szybko, próbowali ratować wodzatamować mą krew, która uwolniona z użylnienia kipiałaUmierałem może pięć minut, skuwany mó wizerunektłuczony mó pomnik, mo a statua -metrowa zniszczonatak można zabić boga ze złotą twarzą Seta na polne drodzeUkryłem tętniące ranami oblicze w tkaninach, dłoniachOdchodziłem od swo ego ciała akoś tak daleko, niespoko nieUsłyszałem ryk, przyrost wielki me drobne figurki

Biała książka

Lustrzane drzwi do piekła zwabiły mnie swym odbiciemCzerwone dywany witały Seta, w tle słyszałem ich głosykłania ące się nisko, uzna ące mą zwierzchność nad nimi

Jednak gdy bramy się zamknęły, zrozumiałem ich odwróceniełowiły mnie z dna i pożerały mo e resztki, śpiewa ąc hucznie

Pieśń dwudziesta siódma.NowyPo-chódWydłubano mnie z wielkich pomników, z głuchych muszliZrośnięty z ich masami zostałem ostrym nożem wyłuskanyOgołocenie wielkie, obdarcie boleśnie sze i ciężarnewokół mnie zaczął się nowy pochód potępieniaz daleka usłyszałem te odgłosy, zobaczyłem e w sobieak przenika ą mnie warstwami, ak gnieżdżą się w mym zbiciuNa miliony części zostałem podzielony, każda intensywnaByłem niesiony w Ich kwiatach, w Ich ustach me kawałkina butach przylepiony, pod paznokciami Ich, we włosachRozszarpanie zwiększyło się bardzo, zostałem rozdany na talerzesłowa i dźwięki, obrazy w pochodzie płynącym przez me żyływ ciągłym, nigdy nie męczącym się sznurze silnym, zwartymUszyte mieli ze mnie swe falbany świadczące o ich potępieniachZe mnie mieli szyte flagi, proporce młodzieżowe dygoczące z lękuKrzyczą do mnie, śpiewa ą ochryple ze złości, chcą mnie zabićak mnie spotka ą w akimś sklepie z nabiałem, to wepchną mniewepchną mnie do tysiąca ogurtów z tru ącym wsadem z eżynMoże ci się trafi spróbować mnie, może trafisz akurat na mnieWpycha ą mnie do na bardzie bolesnych zakamarków, w dziuryWciska ą mnie do kretowisk ślepych, które skrywa ą w sobie cośPotwory te nie ma ą żadnych portretów ni wizerunków, ni imionnie po awili się eszcze fundatorzy zamawia ący takie portretyracze nikt obrazów ich nie uczyni, z lęku przed takimi paletamiTeraz śpiewam ako kawałek na słabszy, zdolny do pogłosuLękam się wszędzie, gdziekolwiek mnie niosą One — łapczyweMo e Greatest hits ciągle na listach przebo ów w bibliotekachMe portrety w piwnicach czeka ą eszcze na ponowne odkrycieNieskończona możliwość dzielenia ednego, w gorączce mo ePochody pełne gimnastyki artystyczne , rozciągania mnieJestem chrząstką łączącą ich kości strzaskane i skarłowaciałeWykonywany pochód przez zawodowe wizerunki chybotliweNa podobieństwo mo e, na obraz mó czynione morszczukiw zalewach octowych zawijane, wokół mnie owinięte

usłyszany fragment pieśni z pochodu na cześć setagdzie się skrywasz przed kwiatami z krepiny, o królu wo ny

w akie gęstwinie map z ełczałych, zaginiony wśród nas kompankażdy z nas ma dla ciebie laurkę z dedykac ą osobistą i wierszem

chcemy cię teraz wydrapywać, pozyskiwać z rudy miedzi two e imięformy do odlewania wydrążone tak głęboko, że nic ich nie wypełni

set wyciąga swe gardło na wierzch z bólu przemówienia wydrążonegoktóre kieru e, ako zawsze ostatnie słowa, do oprawców w łuskacho , czarne i głębokie są paszcze morszczuków, które chwyta ą cię

Biała książka

bawią się w wo nę, taką udawaną, tanią w ciągłym utrzymywaniu ei uda ą w te wo nie, że esteś królem setem, który ciągle ginie na końcu

Pieśń dwudziesta ósma. AntypietaBruna śpiewaWycieram tobą się, podcieram się tobą poprzecznieSwą strzaskaną głowę na mych kolanach ułóżResztę o tobie będę musiała sobie wyobrazićto tylko półtusza, półdusza, ćwierć wygięta leżyLeżysz, o mó adoptowany wrogu, w mym zgnieceniuw poprzek ułożony, wijący się, cały w lęku skąpanyNa kamienne twarzy rysu e się wielka wzgardaNienawidzę twego umierania i tego, że inni umiera ąumiera ą za ciebie, za two e imię, wyznawcy władzyprzelewa ąc cudzą krew, da ą ci ofiary na ołtarzachna stołach potępionych i prowizorycznie stawianychLeżysz mi na kolanach, kona ąc i bluźniąc wyraźniePołamane kości wrzucone na mą suknię potarganąmogę z nich teraz wróżyć, układa ą się w rebusKról wo ny na moim łonie wygnieciony spoczywaWychudzone, sine dłonie wbijam, zaciskambyś trzeszczał i chrzęścił, i odsuwał wzrok z bóluw mym cmentarnym łonie poprzecznie ułożonyWyrywasz się, bo nie chcesz te kary ode mnieTo taki prezent dla mnie, że mogę teraz patrzećchoć me oblicze skrzywione wepchnięciamiOświetleni cieniem takim, nic go nie może daćukładamy się w kompozyc e razem wygięcigwałceni przez wza emną bliskość i oddalenieDługie włosy Bruny włażą ci do ust ślepychich falowanie powodu e twą sprofanowaną śmierćżaden konserwator nie uratu e nasze antypietynie ma takich środków chemicznychprzerywa ącychproces wza emnego niszczenia dwóch figurdo edne pieśni zmuszonych, wepchniętych niedbalew siebie

Pieśń dwudziesta dziewiąta. Fenrirschowany śpiewaCzy mogę się dołączyć do te grupy rzeźbione ?Będę w tle, ako cherubin nadmiernie owłosionyWzbogacę ten układ nierytmiczny ślinotokiem mymZawsze ten dodatkowy aspekt i ta emnicę zawrębyście tym bardzie byli zagubieni w szelestachWysiewam wam nowe słowa, które będą suszoneprzechowywane na piecach kaflowych z bokuPełznę do ciebie ako Fenrir wzywany przez siebie

Biała książka

Schowane est wszystko we mnie, pod plandekamipozwiązywane, nigdy przedtem nierozłożonePodzespoły przewożone, niepołączone w całośćta nie przechowywane, nocami przenoszone w dalChoć nigdy nie byłem autorem śmiercionośnymw głowie torturowałem stada tłuściochów pączowychczęsto przymykałem oczy, bym zaspy trupie widziałZbierałem do mo e duszy wszelkie niegodziwościOto a, nowy mis onarz, nowy Fenrir zmartwstańczyunicestwię cię ęzykiem, przykrościami nadziewanymiunieszczęśliwię cię sobą słownie sto tysięcy razyFenrir mieszka w wyna mowanym wiecznie poko uego głównym zadaniem est niszczenie dookołaPulchne, różowe twarze niszczone są przeze mnieAutor scenariuszów tragicznych ob awiony wamz misternie planowaną intrygą zaskaku ącą zawszeTo a dobieram odpowiednie role plączące aktorówPlączę ich kwestie narzucone tak, że się łamiąwpada ą w depres e harmoniczne, leczą się mnąwpycham w nich mó ad w kształcie drogowskazówpo to, by na wieki zaginęli w odstępach leśnychprzywiązani przez siebie do drzew przy drogach

Jako drugie dziecko chłodnych rodziców tliłem sięOd początku, od kiedy pamiętam edyne uczucienienawiść do wszystkiego dobregoCynicznie wykorzystywałem osoby bliskoznaczneszybko zostałem z domu wyrzucony bezpowrotniePracu ąc w teatrze ako sztukmistrz reperu ącydorabiałem nowe elementy ze starych scenografiimanipulowałem ich starymi znaczeniami w nowychw nowych premierach występowały historie dawneBardzo skomplikowaną i wyrafinowaną grę tworzyłemStół, na którym zapija się bohater, przerabiałem na kołyskiszubienicę zamieniałem na krzyże, a e na deski wychodkaNikt mnie nie lubił, ale byłem bardzo oszczędny w pracypotrafiłem detali używać setki razy, modulu ąc, kle ącPozwalałem sobie z czasem na manipulac e aktoramiPrzynosiłem im fałszywe informac e na patenachoni wsysali e nieświadomie ode mnie, padali ofiaramiOfiary nowego scenariusza, co ma ciemny grzbietW głównych rolach u mnie grały niegodziwościNiektórzy wpadali w alkoholizm, inni się rozwodziliaktorka odeszła na leczenie psychiatryczne na zawszeWtedy poznałem dziewczynę, posiąść ą chciałem siłąOna bała się mo ego oblicza pełnego złości malowaneuciekała ode mnie pełna histerii, nerwowości akie śNauczyłem się ą tak nienawidzić, ak nikogo wcześniemyśląc o nie , spijałem leki uodpornia ące mnie na niągdy cały sczerniałem z gniewu w sobie, byłem gotówOna była śmiertelnie zakochana w akimś asnookimUknułem misternie tę historię tak, że ona nie wiedziałaPrzez listy, przez przypadkowe rozmowy i oszczerstwapowoli, konsekwentnie, przez dwa lata mych strategiidoprowadziłem ą do samobó stwa w zapomnieniuMa księżniczka nawet nie wiedziała, aką rolę zagrałana pewno by dostała masę głównych nagród za grę

Biała książka

Złoto za rolę pierwszoplanową u takiego reżysera ak aDrugoplanową rolę teraz miał zagrać mó brat rodzonyktóry zawsze był do mnie porównywany ako lepszyPewien czas mieszkał u mnie, miał kryzys z żonąPrzez tygodnie szczepiłem go nienawiścią i gniewemostatecznie zrezygnował z pracy, zaczął pić dużoWidziałem, ak leżał zarzygany pod moimi drzwiamiprosił mnie o radę i wskazówki, o didaskaliaStarałem się ak mogłem operować go amatorskoZgodnie z przewidywaniami, planami, zabił żonęw szale, w zazdrości wpadł do domu i udusił ątak ak mu to wcześnie ktoś szeptał do ucha, ktośOskarżony o zabó stwo został skazany na latJego więc odłożyłem do mych zapasów na zimęgdy wyszedł, nie zapomniałem o nim, zapił sięTak mó byt niewidoczny, acz nadrzędny trwałDoczekałem późne , samotne , dobre starościNa półkach me biblioteki stały scenariuszezwijały się ich strony z bólu, do brzuchów zwijaneImionami e nazywałem, rozpozna ąc w nocyCzytałem te albumy ze zd ęciami, podziwia ąc sięFenrir skryty, Fenrir szary, uż nie zapomnisz mnieDo końca zachowałem wielką trzeźwość umysłuNiewłaściwe narządy w niewłaściwych funkc achw trakcie operac i woreczka żółciowego, buregoniewłaściwe detale w nieodpowiednich mie scachspowodowały całkowitą katastrofę w mym cieleMó uśpiony oddech się wytrącił, zbudziłem się inaczeCzułem akieś zagęszczenie spersonifikowane i wielkiedałem się wszyć w smycz Jego, ciągnął mnie terazza te nici, których kiedyś używałem, niewidzialne ciągnąłzaciągał mnie z tego przydługiego spaceru do domuFenrir haowany w detalach bolesnych zaczął się prućcoraz boleśnie pozbywany swe ukryte , bogate sierściMó nowy właściciel wołał uż do mnie w gniewieDo nogi, głupi psie, gdzieś ty się podziewał, Fenrirze?

Pieśń trzydziesta. Waruj nam za-wsze i wszędzieSchowany, wkopany do na mnie sze skrytkido budy powleczone mą wściekłą śliną i włosiemzaprawa cementowa z tak trwałych składnikówZnalazł się właściciel, woła mnie po imieniuZawszony i zbity leżę, liżąc otwartość mą teraza mó ęzyk tylko drażni szorstkością na boleśnieOgląda ą mnie w klatce haowane ze smyczya nad nią napisane w czterech ęzykach me imię„Potwór Fenrir¹⁸, któremu się wydawało, że jest wielki,że pisze oryginały, niszcząc swych tanich aktorówA to wszystko były tylko adaptacje starego piekła

¹⁸Fenrir (mit. skand.) — olbrzymi wilk, który ma zabić Odyna w dzień Ragnarök. [przypis edytorski]

Biała książka

już wszyscy tak dobrze je znają, oglądali tysiąc razyteraz to wszystko się nie liczy, a już haftować nim możnajego dusza włóknista jest i ciągnąć można nici z niegomożemy z jego sierści bolerka tkać, rękawice śniegoweKłębek w nim ściśnięty, więc wyrywajmy mu jego nicitnijmy na długości włóczki do zawieszania niskobombek, cacek szklanych w kształtach nieznanychŁańcuchami go złotymi obwiążemy, niech błyszczyniech nam robi nastrój, niech będzie nastrojowo”To wszystko w mym imieniu zapisane na wiekiz regularnością przychodzi sam właściciel, zbija mniebym nie za mował swoim bytem zbyt dużo mie scaTuta est mieszkań przygotowanych eszcze wieleBędę coraz mnie szy, gęstszy, coraz bardzie unerwionyniepodobny do żadnego człowieka ani zwierzęciaŚmie ą się teraz ze mnie, wskazu ą palcami mą dzikośćOto cyrkowa atrakc a pod namiotem nieprześwitu ącymChodźcie, ogląda cie me potępienie, chodźcie i ogląda ciePrzez kraty tych słów wystawiam swó pysk gotowy was gryźćPrzez gęstą siatkę zdań się nie uwolnię, aby was pożeraćOstatnie zdanie musi ostrzegać tabliczką przyczepioną do pieśnina wszelki wypadek tabliczka, gdybyście ręce wyciągali do mnieest na nie nakreślone, że estem zły Fenrir waru ący w piekle

Pieśń trzydziesta pierwsza. PejzażwewnętrznyZ głębokości swo e wołam do siebie, ni nawet echabruna trwa ąca w sobie sama oducza się uż śpiewaćJuż nigdy nie będę śpiewać, uż nigdy nie będę mówićuż nigdy nie będę śpiewać, uż nigdy nie będę mówićMo e pe zaże wewnętrzne mnożą się niezwykle regularnieniszcząc drobne odrosty, narośla tęskne i miękkieKształty zda ą się wykrzywiać, układać w drastyczne chichotyŻadna farba w paletach, żaden pędzel ni szmata, bez podłożaMalu się, malu , bazaltowy wielkoludzie, idą po ciebiemalu się w ostatnich pe zażach wewnętrznych, bo za chwilęza chwilę nie będziesz mógł uż nic mówić, z bólu układaćTwó ęzyk się zmiesza bardzo, ęzyk się zmiesza ze wstyduOstatnie to płótna, ostatnie obrazy malowane przed śmierciągdy drzwi się domkną, ścisną się one wokół ciebie na zawszezawiną się wokół, kneblu ąc twe u ścia bramami piekielnymiporosty będą się uż tylko tobą odżywiać i gnuśnieć z bólubędą tęsknić za niemożliwościami, za niespełnieniami słonymiDawne figury płyną teraz w kokta lach nieprzebranychnie miesza ą się ze sobą tak, że wyczu esz poszczególne smakiMasy lodowcowe niosą ze sobą wielkie ilości śmieci i błotaWidzę eszcze, rozpozna ę cyprysy szeleszczące, ścięte w sokachUlice nazwane imionami mych smukłych ofiar skręca ą bardzieWielkie, puste ruiny zagląda ą we mnie ciekawie, szuka ąc nicościlecz we mnie tylko przepełnienia zakończone moimi porządkamiŻywot tych materii portretowanych przedłużony przeze mniegniją one bez światła, bez wyciągnięcia się i drżenia na wietrze

Biała książka

gniją we mnie, nie zna du ąc poko u, karłowacie ą, burzą się pianąSchody w głębiny zaprasza ą, wiją się, krusze ą pod stopamiW przymkniętych okiennicach pląsa lęk tłusty, wygląda z oknaogląda ąc mó pe zaż wewnętrzny, wykrzywia mocnie panoramęLigury skie czerwone drogi powinny przecież prowadzić do celuWiodą mnie ednak na punkt obserwacy ny, na Punta CorvoCzerwienie zagubione w błędzie ucieka ą po bokachsklepieniami się one zamyka ą wiecznymi, zasłania ąc niebazasłania ąc nieba nienamalowane w mym pe zażu wewnętrznym

Pieśń trzydziesta druga. Punta Co-rvoSztuczne kwiaty czarnym plastikiem pachnąceschowam się w nich ako bruna i tam będę spijaćz ich rozżarzonych pręcików szaan krokusowyStąd będę obserwować panoramiczne niszczenieWyrzuca ą tu mnie padlinożerne, przygląda ąc sięBiegnę wciąż do tyłu, do tyłu ucieka ąc przed nimitam gdzie są czarne wybrzeża i plaże rozszarpaneDawne u ście rzeki Magry do morza est wyschniętePunta Corvo nad przepaściami, ostatni kawałek ziemiwe wspomnieniu e pylistości próbu ę się zakopaćusypać sobie akąkolwiek mogiłę, byle ak przykryćWleczona na pogubionych szczeblach kości swoichwznoszę swó wzrok z wysiłkiem nieludzkimWidzę z daleka mie sce dawnego połączenia wodnegoKoryto rzeki szerokie wkopane odwrotniebrzegi zakleszczone dawnymi okowami kalcytuantykaniony imponu ące na tle ciągłego zachodzeniaZwapnione, zwątpione skały gną się w kierunkach oddolnychSą prehistoryczne dowody na to, że kiedyś tuta były graniceWielkie katastro geologiczne oddzieliły tamami u ściaRzeka tłusta, kiedyś czerpiąca z morza, miała tu swo ą deltęte małe i większe dopływy miały swe imiona pradawneMagra zawróciła swó kierunek, rodząc ziarno bolesneod środka zatamowana, utracona z woli, w gniewiekanał wyschnięty, w nim tylko szkielety udawały dawny nurtJakże to dawne czasy, w których e dal rozpływała się w toniGłębokie koryto wskazu e na dawne, odrzucone zależnościPozostały ednak ślady w dawnych połączeniach wodnychTeraz sztuczna substanc a płynie, lustrami odbija kanciastymina tragicznie sze szczątki po historiach rozsypane pod stołyZasłaniam swe oblicza z przerażenia tymi powidokamiBagna wyrzuca ące z siebie nieprzetłumaczalne odchodyNie da się o nich powiedzieć w żadnych ęzykach poplątanychNie ma uż tłumaczy, żeby tę starożytność zaklętą po ąćWidzę w ostrości wielkie wyciąga ące się plaże w dolerozgrzane nienawiścią do oświetlenia nawet sztucznegoSzuka ą ofiar, zazwycza spada ą one spychane z Punta Corvospada ą one ak kwiaty wiecznie nieżywe i trwa ącena dywany spada ą, pod stepu ące, pod askrawe stopytych, którym się udało zbudowanie tamy wieczneOdwrócone imiona strumieni, kiedyś wpływa ących

Biała książka

Dziś kanałami gnilnymi się zwą i ciągle się rozkopu ąkosztem nada ących się do tego dostatecznie twardych narzędzii w wiecznym, przekornym udawaniu swych głębin wabiąA tam est tylko parę minimetrów płynu, a reszta to szlamstoi, nic nie wytrąca ego chemii zawiązane w sobiePływa ą w nich nieżywe istoty zatkane wiecznym tłuszczemz przerażeniem obserwu ące te dziwne po emniki od środkaWiem, że zostanę zrzucona zaraz pod ich stopy z te skałyBędę leżeć na plaży wyłamana, gnieciona przez ich paradęBędę leżeć na ich betonach, malowanych emuls ą światłoczułąMisterne to kłamstwo spowodowane odległością, że to nie plażaw które zanurzasz swó ciężar, w miękkości e odpoczywaszTo wszystko malarstwo iluz onistyczne, wrażenie perspektywyTe odległości też są niewielkie, wszystko ściśnięte w sobiegnieżdżące i włażące na siebie, i rozpychane ostrymi łokciamiJak to wszystko może się mieścić w tak małym punkcie?Jego granice nierozszerzalne, tkane z włóczki ciernisteJeszcze wokół tych skorup wydrążonych boleścią i śmierciąpodąża wieczna proces a, pochód z wieloma uczestnikamidawnymi głowami roztrzasku ą się o nisko założone stropyRysu ą kontury, ściąga ąc swym wzrokiem wszystko w pobliżuwszystkie resztki wyobraża ące sobie zbyt wieleRozciągane na krosnach niewyobrażalnych barwią sobą tkaninęSpadam na kawałek me twarzy, na beton, słyszę uż ich tupotygęste, zbite w ednorodny pokaz siły, militarnych możliwościw milionach egzemplarzy powielane, odbijane boleśnieW kalcytowych zębach kruszą śmietanową porcelanęz dawne rodzinne zastawy wytłukiwane regularnie

Pieśń trzydziesta trzecia. ProcesjaWidzisz, ak z dala posuwa się owe wygniecenie ednolite?Robótki ręczne, szatańskie puszczanie oczek w szlakach wzorów, by dekorować w proces i sztandary poprzerabianepo nocach niszczone, w zakładach sztandarów liturgicznychNici drogocenne wywlekane, w nowe znaczenia e zaprząta ąceKradzione poduszki, obrazy przemalowywane na inną modłęGuma spalona z opon zdartych bardzie pod naszymi stopamiJuż trzyma ą wstęgi czarne od proporców wkle one na siłęOto występ, oto pokaz na większych zbiorów kolekc i prywatneoświetlane spontanicznie żyrandolami z kryształowymi łezkamiRzeka Magra znowu wypełnia swó sztuczny, betonowy brzegPolarna malina na ustach śpiewaczek zgnieciona w mękachNa dawnych strunach głosowych gra ą uż inni, dostosowu ąc sięOtwarte na roścież złamania kurtynami się kłania ą przed WijemTrzaska ą nieznanymi instrumentami, ni z dźwięków, ni z nazwyTrzyma ą proporce połamane, skle ane kle ami kostnymiNiosą sztandary prześmiewcze na wymiętych kręgosłupachTańczą, wykrzywia ąc swe dusze kolorowe, ludowe, ostyZakreśla proces a kręgi siedmiokrotnie, zawraca ąc szybkoNależy przecież uzewnętrzniać uwielbienie dla Albinosazapewne est on bardzie pociąga ący w grubych szatachOni są z obrazów pociętych, ze słów, ze zdań ściegiem skręcanych.eszcze bardzie skołtunione, pełne warkocze wiszą, brzemienne

Biała książka

Nie chciałbyś ich wziąć w ręce, ocenia ąc ciężar zaraz po śmiercione z Jego skórą się łączą, zwinięte w sobie cierpienie nosząZwiązane są z nim ak gumką do włosów, on ich splot utrzymu eW klatkach niesione potwory mogą swe dusze pokazywać w proces irozciągane przez te, którym zawdzięcza ą pokusy nieodparteWyciąga ą e teraz ak szar czarne w szeregach, szturcha ąc siękażdy chce e przez chwilę ponieść i pochwalić się zdobyczą tłustąktórą można dopasować, uświetnia ąc adorac ę mistrza ceremonii

To est ta część proces i, która skręciła w niewłaściwym kierunkusamozwańczo ogłosiła swe centralne uroczystości wokół siebieLudowe karykatury wyciągały się w przekłamaniach liturgicznychSzli pielgrzymu ący pod przewodnictwem samego grotowłazaa uczniowie ego, podczas proces i wykonywali śpiewy orientalnedeklamowali, wygłaszali biblijno-dogmatyczne kwestie, dialogiMożna na nich wiecznie pasożytować, czynić ich sobie poddanymiPrzebierani za aniołów czy świętych, nieśli insygnia królewskieformowali żywe obrazy z historii potępień, zniszczenia, łamaniaUdział w proces i, pełnienie określone funkc i było powodem bitwyposiada ące imiona grzeszne, walczyły ze sobą zaciekleDo proces i włączyło się wo sko, ono zawsze wieńczy uroczystośćWypluta hostia znów stała się waflem o smaku rybnymBaldachim tkany z włosia arystokratek i urodzonych szlachetniewyrywany im siłą, gwałtem zdobywany od tych bóstw wyniosłychniesiony w szaleńczym tańcu przez sześciu po awia ących sięTo wszystko miało monstranc ę w czekoladzie rozpuścićciągle deformować e ślady, kształty, dawną pamięćTe niewypały miały straszyć wybuchami pirotechnicznymilitanie, aklamac e, psalmy, hymny, antyfony, responsoria niszcząctępiąc wszelkie ślady po morskich i podwodnych wędrówkachBo ówki faszystowskie zadba ą o wszelki szczegół obchodówobiją wszystkich, że ęcząc, będą chórami zastanymi w tłumieZe mną leżą inne kwiaty wysuszone pod ich stopami szerokimiNie znam ich, lecz wyda ą się przypominać mó układ dawnych żyłCzarną gerberą estem teraz, zmiażdżoną przez maskaradyProces a ich edyną rozrywką w małym, przyciasnym miasteczkugdzie miliardy gwiazd giną razem z kwiatami rzucanymi imprzez tych, co zwiędniętymi łodygami ciągną ciężary własneMielone kwiaty tysiąckrotnie, by zniknął zapach kadzidła świętegoktórym kiedyś były napełniane, którym pachniały, kusząc piekło

Pieśń trzydziesta czwarta. WijPrzed tak strasznym sakramentem pada cie wszyscy wrazWije się ten na dłuższy, ściąga ąc do siebie wszelkie pruciaWszelkie zło mu się przynależy w medalach właściwieosnową to ego trzonu, ciągle snu ącego się wokół swe osiStraszliwe to edwabniki snu ą ego zapętlenia wygodneCiągle się nimi obwija, by swą dawną tuszę odzyskaćŚciąga ze świata włóczki wielobarwne, posiada ące grubośćsiniacząc nasze tyłki, krwotokami nadziewa ąc pożegnaniaMa w posiadaniu wielkie skarby i konta multipliku ące sięGardząc wszystkimi, wychodzi z torebką, w które ma złotow kieszonkach na drobnie szych kradzieże dawne

Biała książka

Wije się, wije, ściąga ąc swe fałdy po dawnym duchuTeraz zbiera i zmiata wszystko skrywane i grzebie w tymz zegarmistrzowską precyz ą wydłubu e z nich, chrupieJego pusta twarz odbija tylko na strasznie sze wizerunkiest wśród nich cała galeria postaci, gestów do przymierzeniaWielkie wypukłe lustro wkuwane w niego, błyszczy innymiWielkie cielsko aka futrzanego z soplami po bokach nadciągaZ daleka ściąga na strasznie sze filmy wideo, oparte na faktachChce każde sekundy rozciągać w nieskończoność skończonośćWygrzebany wędru e ciągle przez świat, posyła ąc mrówkiZmielony chochoł nadciąga burzami, krzykami w wyładowaniachDiagonale go zapowiada ą w swych złamaniach i zatraceniachkierunki błędnie wyznaczone po to, by wpaść w dołySłyszysz, ak szoru e swymi stopami, płaty skóry opada ąWielość ego naskórków niezmierzona, w głąb tylko szelestyPozostawia po sobie zawsze te same ślady pachnące utwardzaczemZbija zeszpecone, dawne piękności, twarze podrzucone mu podJego rozpacz skryta pod głębokimi szatami, szatanami narzuconymiPewnie na lepsi krawcy zszywa ą mu te silikonowe odlewy cierpieniaw edne masywne, kinetyczne stroiki, brzęczące wokół ak kastanietyCo za zręczność ciągłego przeskakiwania wobec regularne krytykito chyba ednak są ruchy w tańce zakluczone, a choreografia ta emnaBogactwo niezliczone obciąża ego tren ciągle gubiący się, z ada ący sięW koszykach z supermarketów mu przywożą nowe ciężary z karmeluciągle w nowe formy roztapiane na podwieczorek dla kolegówna posiedzenia rady zarządu spółek z ograniczoną odpowiedzialnościągdzie rozsiada się w fotelach zestawionych z ławek kościelnychDrzwi dwuskrzydłowe trzeba poszerzać dla niego na trzy skrzydłaAsystentka ego, wielka nierządnica — ma napisane na wizytówceWszystkie narzędzia biurowe drżą, zwiastu ąc nadchodzeniedusze skulone eszcze bardzie odwraca ą się od niegoszepcząc zapomniane paciorki, na które za późno w środku nocy gęsteOmota wszystko swą architekturą z na tańsze blachy falisteskręcane rdzewie ącymi śrubami deformu ącymi do oporuWita nam, wielce nieurodza ny, skrada ący się powłóczyściew na głębszych askiniach zdobywałeś swe liczne bliznylecz wśród brudu i futer zdzieranych masz tylko tanie drobiazgiOto śnieżne rękawiczki na przydługie palce, uszyte na zamówienieŚnieżne uśmiechy, które ak guziki trzyma ą tłuste warstwy ze sobązwija ą się ciągle, utrudnia ąc ego chód, czyniąc go stro nymKtóż odpowiednio przywita takiego niespodziewanego gościa?Ba aderowy ego bałagan, zalewany wielokrotnie Cointreauw końcu est on wybitnym spec alistą od organizac i tego typu eventówW scenografiach piekielnych cateringi z ego ło ów odzyskiwanychw formie koreczków podawane, szczelnie się można nimi zatykać na zawszeNiewierni słudzy w gnilnych wieńcach, zabiera ący sobie ego skrawkiłamią się nimi ak opłatkami, z ego skór wężowych, sezonowychwkłada ą e potem do wisiorków i niosą ak medaliki bluźnierczePrzed tak strasznym sakramentem pada cie wszyscy wrazmarszcząc swe twarze w loki na podobieństwo do splątanego sobąsplątanego swymi niezwykle skomplikowanymi yzuramikształty wieży Babel, murów dzielących, krat więziennych układanychSolidne są te sztuczne włosia, bardzie wytrzymałe niż naturalnePrzesuwa ąc się prawie ma estatyczne, drąży za sobą koryto rzekiw które morskie tętniło życie, które zmarło wskutek oszustwai wycieku ropy skryte pod ego powiekami przydługimi

Biała książka

On spowodował katastro tankowców, dryfu ących kiedyśżeglowały po morzu ako możliwe li tylko ładownie nieocloneZ ich czarnych dziur wylały się nieczystości na odcięte terenypo których Wij przechadza się ak w dawnym ra u, podziwia ąc sięciągle od nowa podziwia ąc swó wlokący się czarny masyw górskiSpod T-shirtu wychodzi mu kark owłosiony krecim futremwoskowanym wielokrotnie, wielostronnie

Pieśń trzydziesta piąta. Pieśń Wijachóralnie ludzkim głosemPadnijcie na kolana, pozdrówcie z piekła Pana, w pląsachZ tłustą falą me ćwierkanie zalewa wasze gardła pąsoweCzyż ktoś est większy z was ode mnie, niech teraz wystąpiWszystkie dusze wasze nie potrafią pełzać tak ak a, uroczoPan wielkiego ma estatu, król nad króle wasze, nad króloweNa wszystkich scenach świata mam przystawione mikrofonywzburza ąc tłumy do pieśni wo ennych oraz ekstatycznychPrzy dźcie do mnie wszyscy, którzy spragnieni mych gron esteściea was przy mę i dam wam władzę na ziemi, nad latyfundiaminie wymaga ąc od was żadnych męczeńskich gimnastyk, rozda ęChcę zarobaczyć te wasze mleczne spo rzenie, różowe policzkizanim poznacie mą wijącą się naturę, opisu ącą się na sobiePulchne cherubiny ludzkie, zniszczę te nóżki przebieraneW czerniach, szarościach lub tęczach barwnych, przy dę do wasZnam a te wszystkie wyrażenia nagradza ące i usypia ąceaż raz niespodziewanie zdarzy się wam śmierć ak deszczowa poraPosypani proszkiem do pieczenia wzrośniecie wysoko, potem w dółstrzepnę te wasze sztucznie wyciągnięcia, och, zakalcami będzieciePodziwia cie, akże wielką nienawiścią was darzę w systemie ratalnymJa także, ak bóg, rozlewam się, żeru ąc na waszym rozgnieceniuNa waszych zemdlałych, zaśluzionych pyskach karpiowych składam całusyszuka ące powietrza, łapcie rytmicznie śmierć w swe oskrzela płaskiePan wielkiego ma estatu głosi dziś całemu światu śmierćW mych ustach wieczna wzgarda, a w środku lepie się nie pytaćLepie o to nie pytać mych ministrantów i padlinożernych dosto nikówOni nawet nie pode rzewa ą, z akich głębokości nigdy nie zawołamtylko antypsalmy wyśpiewu ę, bawiąc się ich odwracaniemWidocznie estem nowym typem psalmisty, Dawida charczącegowzbudza ąc w sobie Saula gniewnego, niszczącego instrumentyŚpiewam po to, by niweczyć śpiewanie, to taka błyskotliwa gra z poez ąKtóż za to mi wręczy nagrody doroczne z okaz i dożynek wo ennych?Któż mi wypisze dyplomy uznania dla mych innowacy nych rozwiązań?Cóż mi dacie na pamiątkę wasze śmierci, wazony kryształowebombonierki zapakowane w wasze nekrologi ze wstęgamiwieczny odpoczynek racz mu dać, czarny Panie, będziecie śpiewać?Sami wbiegacie w me pachy kudłate, ucieka ąc od NiegoPoczęstu ę się waszymi bombonierkami, z ada ąc wszystkoi wasOto królestwo uczynione na znak rozliczenia administracy negoJaskinia Sezama, gdzie tysiące rozbó ników ciągle się tuta chroniGłazy-płazy pilnu ą we ścia do tego pałacu, tylko a znam hasłoNa hasło te uchyla ą się szczeliny i można skraść coś z ziemi znówporywać was do worków utowych, przewozić nocami zaklętymi

Biała książka

Przed oblicze przychodzicie sami, szepcąc w lęku swe imiona dawnenadawał wam inny te imiona, emanuele męskie, nutelle żeńskieJa was wytapiam, na me płaszcze, na esionki w słodkich odcieniachpotem prze dę się w nich po centrach handlowych, powodu ąc zazdrośćPo centrach świata przechadzam się, dzieląc wasaśnie oświecony, faszystowski gla-mórprawie morelowy

Pieśń trzydziesta szósta. Piesń Wijado brunysoloA któż tu leży pod naszymi stopami? Tak, tak, uż cię rozpozna ęCzyż to nie est brudna bruna i cóż, me dziecię, powiesz mi teraz?Więce grzechów nie pamiętam, za wszystkie bardzo nie żału ę?Klęknij, szepcz, szepcz mi, coś złego uczyniła, o niebiańska córko?Przybliż się do mnie, niechże cię zobaczę, niech cię trochę poznamWezmę cię na ręce i rozgrzebię od środka, zobaczymy, cóż estOdkry my eszcze, cóż za pozostałości masz w swym gardlew śladach twych dawnych oczu rozczytu ę pokrewieństwa inneskryły się one za bruną, za tym kawałkiem rozpryśniętym w dalWięc ak to tam było z tym pryzmatem na początku, gdzie resztaczyżby się dostały w szpary wiekuiste inne niż nasze arkady?Dawna bruna uciekała przed oblubieńcem w drodze na Miąskowona mocnie odpryśnięta, zawlekła się do grobowca rodzinnegoponieważ za życia była pieprzniętą królewną, dzierżyła władzęto teraz trzeba ą w odpowiednie szaty ubrać, w płaszcze purpuroweTen zestaw z płaszczem udręczonym podoba mi się, mó ulubionyZawijam cię ak ochłap po reszcie, która eszcze pachnie w tobieNawet nie wiesz, ak żałosne est używanie tak słabego ęzyka pieśniGdzież est two e rodzeństwo, gdzież są Blu i Bianca skruszone?Dlaczego nie przyprowadziłaś ich do mnie, dlaczego nie oszukałaś ichwabikami, drzwiami wiecznie uchylonymi do mych komnat z ciepłem?Och, akże a nienawidzę tych kolorowych kształtów ludzkich główekBłękitne, białe i brunatne wzory podzielone wobec niego, no, no, noA gdzież est ta nasza pie ąca pieśni, a także chciałbym się e ukłonić?Została mi z polowania tylko bruna, uż a ą odpowiednio nauczęChce śpiewać, niech śpiewa, oto włożę w e usta wielkie ciężaryPo cóż mi taka gerbera pod me łożysko, na co mi ten śmieć brunatny?Widzicie, ak muszę wachlować się cytatami, ak uczony w piśmieMyślałaś, że nie dostrzegę ułamania po innych w tobie?Będziesz więc potró nie po nieobecnych częściach cierpiećeżeli możliwe est trzykrotne mocnie cierpieć tutaa tu mi właśnie zna omy podpowiada, że est dawka trzykrotnaczeka właśnie na ciebie, oczywiście, że est możliwe dla ciebiewszystko est możliwe, nie ma rzeczy niemożliwych dla mniedoprawdy, co za brawura czynów, do prawdy od prawdyJak widzisz, mam zacięcie do muzyki i słowa, niezwykle uzdolnionyTowarzyszy mi ciągły nadmiar kropek zakańcza ących te białe wierszePozwól więc, że zlepię cię mocno w zakończenie interpunkcy nezatrzasnę cię w tobie z okaz i tego niespodziewanego finałuciągle zakończa ąc się, pozostaniesz na zawsze znakiem zamazanym

Biała książka

w środku zamazanym swoim własnym kolorem, który tak lubiszArriwe’ derczi, bru’ na

Pieśń trzydziesta ósma. Pieśń inter-punkcyjna bruny¹⁹rondo

na końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinekna końcu nie ma kropkina końcu est przecinek

Pieśń trzydziesta ósma. Rysunek IIIZagadka rysunku trzeciego przed namiktórego punkty nie tworzą żadne całościWszystkie linie rysunkowe zwiędły

¹⁹Pieśń interpunkcyjna bruny — w druku wiersz ten przy mu e kształt koła o szprychach, ktore stanowiąwersy, pustego w środku. [przypis edytorski]

Biała książka

ak e połączyć ornamentami w czytelny rysunek?Poprośmy, może ktoś z widowni nam pomożemoże komuś uda się to, uda się to uczynić ręczniezgadnąć cokolwiek z domniemanego rysunkuTrzy szkice w teczkach woskowych noszęspoglądam sobie na nie czasem nerwowoPróbowałam łączyć te paprochy, te zabrudzeniaw solidne całości, ale umyka wszystko śpiesznieTych gwiazd w żadne gwiazdozbiory nie złożyszumieralność ich na większa w przestrzeniachZ trzecim rysunkiem były same problemywpierw został zgnieciony, potem zapomnianyKry ę w spoconych dłoniach ego przechowywanieOto rysunek niemożliwy, lękliwie ucieka ącyucieka ący samochodami dalekobieżnymi w dalRysunek rwie się, napinany do granic nieprzekraczalnychlepi się do wszystkiego, pieczętu e swo ą obecnościąMe pisaki są tu porzucone, wielki śmietnik ustnikówW ogniu pieśni zakrywa ą swe śpiewne oblicza przed sobąwobec tego brunatnego nowotworu tu ulokowanegoPaczki dobrze skle one dochodzą do piekła w trzy dniMamo, prześlij mi, proszę, te ciepłe kapcie uszyte z wełnydo grobu prześlij mi e, bym mogła szurać po parkietachwoskowanych na wysoki połysk z okaz i śmierci wieczneRysowanie rozpada się mi w rękach, one też się rozpada ąNic tu nie bywa odcinkami, odległości uciekły zawstydzoneJuż w sumie próbowałam ciężki rysunek nanosić na ziemięza pomocą schodołazu, chodzików dziecięcych, starczychza pomocą swych niewidocznych podpórek szkicować akiś kreswszystkie były pokryte białym aksamitem i czekoladątym bardzie były luksusowymi materiałami plastycznymiPatrzę przez ich nieszczelne struktury na mą słabośćna mo e potykanie się, czołganie ze wzrokiem ku ziemiChodzę z głową gniecioną do dołu, przygląda ąc się wykopomTe linie prowadzone na końce ak zagony gnilne, zmrożonerytmicznie i równo rozkopywane ze znikomymi śladami pulchnościZagony rytmiczne umyka ą teraz uż pomału, w zaciemnieniuzachodzą z blaskiem słońc schowanych za horyzontamiliniami się w nas wrysowu ą, dzieląc nas ozdobnie w okolicach zera

Pieśń trzydziestadziewiąta.Domknię-cie PiekłaZasklepiane odwierty kiedyś będą powłokami niebieskimiNigdy nie roztopi piekła morska fala, nie zmy e e gęstościW naszym DNA same dna stuka ące posadzkami śliskimiRozwleczeni esteśmy między smakiem curry a rozmarynempeklowani suszonymi psalmami, one ułatwia ą trawienie naszePotępienie dusz schowanych pod kamieniem zostanie na konieczakleszczą się wtedy wszystkie zamki samozatrzasku ące sięGdzieś w bielach będzie więc krążyć ziarnko maku słodkiegoziarnko piasku wulkanicznego z lawy gniewu spływa ącegoZiemia rozpadnie się na brzegi, połamana różnie wobec morza

Biała książka

Pozostaną również odpryski ostre, odrzucone przez falochronyRzeźby dekoracy ne w miał się roztopią, kolory spłowie ąustąpią kłania ąc się niewyrażalnemu, nadchodzącemuBędą mu tańczyć zupełnie nowe tańce, on e nauczyWszelkie cukry roślinne i zwierzęce zostaną skarmelizowaneŚwiat znów pachnieć będzie nowością, eszcze opakowaniemBędziemy podziwiać pieśni tak piękne, że dzięki nim nie będziemyWtuleni w ich kołyszące łona, oddycha ąc sobą wza emnieUszczelnione piekło sklei swe dziury, nie ucieknie żadne ciepłoJuż nie będzie męczenników, ak warzyw na rynku wildeckimNie potrzeba będzie poświęca ących się ludzi, ak selerówLeżą oni wygrzebani z ziemi, zmarznięci z przylepioną cenąceną zawsze w askrawym kolorze zdradza ącą ich zemdlony odcieńPłacz zostanie zniweczony płukanką z leczniczych ziół święconychZnów spo rzymy na siebie, nie patrząc na naszą nagość niezgodnąna nadrzędność zdań wielokrotnie złożonych, na ich podrzędnośćRozbiory gramatyczne światów prawidłowo ułożonych w bukiecikirozwiąże e cicho spoko ny rytm przypływu, którego nikt nie zauważyNiektórzy, zapomniani prorocy edzący szarańcze ak chipsy, zrozumie ąBędą podnosić nieco swe głosy i narażać się na śmieszność wobec tłumuNikt nie uwierzy im w ich śmierdzące morzem słownikiw kieszeniach ma ą owoce morza, ostatnie daniny na ołtarz ofiarnyBędą wyrzucani poza bramy miasta, a tam za mą się hodowląagroturystyką z możliwością kąpieli w słone wodziew parkach ordanowskich oblewanie się chrzcielną wodąWokół nich zwierzęta kręcące się, spoko ne ich obecnościąwtulone w siebie, cicho pomruku ące ze szczęściaNie spotka ich wstyd ukryty, głowy zanurzać będą w miskachW te wodzie nie słychać odczytów i prelekc i dydaktycznychtylko szum ednosta nie potenc alny w dźwięki dochodząceKwitnięcie inne nastąpi, nieskalanymi pąkami będziemyWszyscy święci wtedy powiedzą: no nareszcie się kończy światcałe szczęście, że kończy się świat przed filmem o .Załóżmy więc okulary przeciwsłoneczne, teraz porażeni będziemyte światła nawigacy ne ma ą niezwykle silne, krągłe pola rażeńFinalnie podnoszę wzrok ponad siebie, wspiera ąc się na łokciachZnów te refleksy, wyznacza ące mi początek, po awia ą się w kątachte światła zwiastu ą zagaszanie mych śpiewów przed porankiemJutrznia uż niedługo, dnie e mleczne światło w ciemnych u ściachgdy przebudzę się, w mych ustach pozostanie kwas mlekowy po śniewiecznym

Pieśń czterdziesta. Końce końcówChodźcie do mnie wilki szaleńczo szarenakarmię was pomy ami po ucztach trzechWpycha cie w swe pustki wielkie kęsya będę was głaskać, korzysta ąc z nieuwagiNa koniec zawsze est na więce edzeniana mych obrusach tak wiele pozosta ePrzy dźcie do te , co ciągle się rozdrapu eRozdrapu e swe zrasta ące się usta do śpiewuz nieśmiałości zrasta ące się, z lęku, z pychyOto przechodziłam między podwo ami ta nymi

Biała książka

twarz może przez to bardzie blada i wysuszonaTeraz unikam swych odbić w szkłach dekoracy nychw ich połamanych ornamentach widzę potępienieOblubieniec za górami i lasami brzozowymia a palę papierosy, sto ąc znów na trzech nogachSto ę w oknie nad brzegiem morza, wypatru ąc powrotuWszystkie trzy nogi uż mi drętwie ą przez me pozowanieCiężarna estem wobec pieśni pęcznie ących w przełykuPo cóż przechodzić szlakami mglistymi przez lasy?Po cóż przechodzić szlakami mglistymi przez siebie?W po edynku po edynczo ciągle esteśmy zagubienimiędzy kopytami porzucamy się na chwilę, na momentyŚwiadoma relac i barwnych i praw kontrastów estemciągle rozstrzygana, rozstrzyga ąca się w wielobarwnościPrzebiega ąc przez przebieralnie mnogie, w pędzie pochwycęw pędzie pochwycę werdykty w kopertach, skradnę eW na świętsze wedrę się, ukradnę te werdykty potępieniaMó śliniak uż cały mokry od opowieści ucieka ącychPogubiłam me wdzięczne diademy, dosto ne dodatkicałą biżuterię wy ściową na błądzenia ślepeCzyż nie estem pięknie sza, bo potłuczona i naga?Wytańczę sobie kształt grobubędę w nim mogła się pomieścić z mymi zapasamize zbiorami słów i obrazów zupełnie bezcennychNie kładź więc na mo e oczy monet dla przewoźnikadla tego niewidocznego taksówkarza z czarnym uśmiechemChomikowe policzki napełnię pieśniami, będę e eśćgdy chlebak pozostanie pusty i bidony wystygnąWtedy złożę z nich kadzidło, złoto, mirrę dla przestrzenidla przestrzeni pyta ących, zosta ących w wolnym oddechuTeraz szukam swego podobieństwa znów, lecz trzy echa słyszęmilkną z wolna dźwięki wysokie, niskiewyskaku ą eszcze przede mnie, bym sobie laurki sama sprawiłaLaury pachnące na wieczną pamiątkę śmierci moich potaku ącychPotaku ące śmierci zgadza ące się na datę i godzinę zgonuJa, Lacrimosa wątła, wychodzę więc z mroku głębokiegomoże akaś barwa wychyli mó kształt z czerni i zabierze mniew kole ne długie historie, ciągle wijące się aktalami, winemPomyśl, akże przedziwne są smaki tych koncentratówkoncentratów z niemotyli z pierwszego, z drugiego tłoczeniaktóre wylewa ą się, burzą, rozwala ą wszelkie po emnikido przechowywania naczynia rozwalone na trzy częściRozwala ą się porcelany z dożywotnimi gwaranc ami trwałościJakże to wszystko niepraktyczne i na pięknie niedokładnelepienie z niebytów piętrzących się, przy bytach rozrzucanychKimże estem teraz, gdy siedzę na kanapie, spija ąc ostatnie nutykokosowym starcem, karuzelą made in Purgatorium malowaną?Może estem w brunatnym wbiciu ciast ciągle się przypala ących?Segregu ąc odpady do trzech koszyków, ciągle przymrużam oczyMrużę e, by być sędziną zaprawdę sprawiedliwą i litościwąJakże niepurpurowe są me szaty, lekka biel łasi się do mnieWszystko znów zabiorę do siebie, zlepię grzbiet zbioru pieśniMusi być on tłusty, chroniący przed wiecznością uczula ącąmało ciągle na e temat w miarę szczegółowych przewodnikówNikt nie wskaże nam odpowiednich linii autobusowych, nazw ulicNie przeczytamy na miękkich okładkach, akie są ich przywitania

Biała książka

ak należy mówić i akie gesty wykonać, nie obraża ąc ich?Nieśmiało spoglądam, wychylam się na palcach, chcąc do rzeć więcebu am się w me niepewności, pewności dalszych panorambu am się w sobie, balansu ąc, przekornie wychyla ąc się na bokibu am się, wyśpiewu ąc pieśni poranne, zlepione eszcze z nocąWtedy me oblicze znów się roz aśni, znów rozpoznam kształtyktóre umiem dobrze nazywać po polsku i włosku i e rysowaćPotrafię e eszcze narysować swym spo rzeniem, więdnącymRebusy przywrócą swą rozpoznawalną treść schowanąRoślinność na parapetach systematycznie odży ecałkowicie zdziwiona mą pamięcią i troską nagłąW głębokich tłach scenografii będę ednak dostrzegać te niebytywycofa ą się, ustępu ąc temu imiennemu, foremnemuRuszę na zamorskie wycieczki przepełniona ekwipunkiemZatęsknię do brzegów oddalonych i pó dę na plażę się skremowaćChłodne rozmycie opłucze mnie i pochwyci mnie dla siebieTeraz rozrzucam wam kropki na końce ak confetti czarneCieszmy się więc, posypu my nimi na zakończenie piekłatam tkwią wszystkie zakończenia, same końce właśnie tamspalone ich lonty, kruszące się ciągle na obrusach odświętnychpłaczliwy wosk zaświadcza o ich winie i wysokim płomieniunie pozwoli im na akąkolwiek restaurac ę dawnych pomnikówZnów zęby się pokrywa ą zniszczeniem wyśpiewanymTrudny est ten śpiew odepchnięty, kłócący się ze sobą ednocześnieśpiewać uż nie chcę tak straszliwego udręczenia wypluwanegoZamykam piec nastawiany na temperaturę ciał ich własnychOdchodzę, łapiąc swó oddech znów w naturalną rytmikęZamorskie krainy wabią mnie swymi smakami nieznanymiPowinnam się więc pożegnać ze wszystkim słowami zna omegoArriverderci, brunatni z chwilowymi przebarwieniami ku BoguKazalnicę mą żelazną ominęłam z daleka, nie wznosząc głosu ponadgdyż mo a brunatność oczywista, zęby połamane na pieśniachco e licznie przed wami wywlekałam, ich kwiecistości zawiłeMo a ucieczka przed detergentem zaczyna się dopieroZnów rozgorze e bitwa na śmierć, na życie, o światłocieniebitwa o przynależność do zbiorów, określa ących się wciąż na nowoUkłady współrzędnych z osiami, z ościami, on znów będzie zeremPodmywa stopy, asność gruntu i uzębienia spłuku ePrzedosta e się ta emnie przez przerwy między wyrazamiaby podczas nieuwagi głaskać mó biało-czarny grzbiet.Nadchodź więc i zakończ mnie, zakończ mnie sobąwyznacz mi wielość nowych początków, na końcu.

Pieśń ostatnia. Czarne confetti……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….

Biała książka

……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….……………………………………………………………………………………………………………….

Ten utwór est udostępniony na licenc i Licenc a Wolne Sztuki ..

Źródło: http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/rolando-biala-ksiazka

Tekst opracowany na podstawie: Bianka Rolando, Biała książka, Wydawnictwo Święty Wo ciech, Poznan .

Wydawca: Fundac a Nowoczesna PolskaPublikac a zrealizowana w ramach pro ektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukc a cyowawykonana przez fundac ę Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów autora. Dofinansowanoze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.Opracowanie redakcy ne i przypisy: Aleksandra Kopeć, Jan Sze ko, Paulina Choromańska, Paweł Kozioł.Okładka na podstawie: steve p@Flickr, CC BY .ISBN ----Wesprzyj Wolne Lektury!Wolne Lektury to pro ekt fundac i Nowoczesna Polska – organizac i pożytku publicznego działa ące na rzeczwolności korzystania z dóbr kultury.Co roku do domeny publiczne przechodzi twórczość kole nych autorów. Dzięki Two emu wsparciu będziemye mogli udostępnić wszystkim bezpłatnie.Jak możesz pomóc?Przekaż % podatku na rozwó Wolnych Lektur: Fundac a Nowoczesna Polska, KRS .Dołącz do Towarzystwa Przy aciół Wolnych Lektur i pomóż nam rozwijać bibliotekę.Przekaż darowiznę na konto: szczegóły na stronie Fundac i.

Biała książka