Jade zobaczyc czy tam jest lepiej (I'm going to see if there it will be better)

172

Transcript of Jade zobaczyc czy tam jest lepiej (I'm going to see if there it will be better)

„Kiedy ktoś wyrusza w podróż, żeby miećo czym opowiadać, na pewno nie wybieranajkrótszej drogi!”

Arnold Schönberg

„Kiedy człowiek traci za wiele czasu napodróże, staje się w końcu cudzoziemcemwe własnym kraju”.

Bolesław Miciński

7

1

florencja

Moja babka Giulia Vitale, kiedyś chlubna, choć korpulentna ozdoba swego Viareggio, pochodziła z rodziny nieustępli-wych marynarzy i zawsze nas upominała, że nie możemy się t a k s z a s t a ć. Wszystkie nasze czyny powinny mieć ustalony i niezmienny cel, dobrze przemyślany i wpisany do życiowej książki okrętowej, którą musimy sobie założyć już w dzieciństwie. Ale jedyną latarnią morską w tej naszej że-glującej rodzinie była ona. Kiedy umarła, utraciliśmy busole i ciężkie kotwice trzymające nas mocno we Florencji. Ja za-cząłem swoją włóczęgę, nie wytyczając sobie żadnych celów, i do dziś nie wiem, jak się mam zatrzymać. Co jakiś czas zrywam się, pakuję walizkę i gdzieś wyjeżdżam, ale musi upłynąć trochę czasu, żebym się zorientował, gdzie byłem. Kiedy indziej, jak teraz, wyjeżdżam, nie ruszając się z pokoju.

Na świecie można sobie poczynać na dwa sposoby: piel-grzymować albo wędrować. Pielgrzymi dobrze wiedzą, do-kąd chcą dojść, i chociaż czasami muszą sobie jakoś radzić z natrętnym wahaniem, prą prosto przed siebie obraną drogą. Natomiast wędrowcom obrana droga gdzieś się zapodziewa, nie rozumieją dostatecznie jasno, dokąd mają ruszyć, więc z ciekawości lub ze strachu obierają na oślep pierwszy lepszy

8 9

kierunek, krążą po obcych szlakach i dalekich krajach, gdzie niejednokrotnie natrafiają na własne ślady. Być może – jak powiedział Samuel Beckett Charlesowi Julietowi – każdy musi sobie znaleźć taką błędną drogę, jakiej potrzebuje.

Szczerze mówiąc, pewien skromny plan podróży jednak miałem. Podsunął mi go przed czterdziestu laty Gabriel Sa-cerdoti, kolega z jednej klasy w szkole podstawowej, który świetnie rysował fruwające zwierzęta, trochę jak Marc Cha-gall. Był moim pierwszym prawdziwym przyjacielem i kom-panem zabaw, na które mieliśmy więcej czasu, ponieważ obaj byliśmy zwolnieni z lekcji religii w tej osobliwej flo-renckiej szkole leżącej w pięknym parku na tyłach kościoła Santa Croce. Naszą szkołę założył po wojnie pedagog ma-rzyciel Ernesto Codignola, który nadał jej imię Pestalozziego.

„Szkoła-Miasto” była zorganizowana jak małe państewko i za-rządzały nią wyłącznie dzieci: mieliśmy wolne wybory swo-ich przedstawicieli, związki zawodowe, radę szkolną i try-bunał sprawiedliwości (także wybierany). W tej wyjątkowej, niebywałej szkole, gdzie nie dawano stopni i każdy uczył się tego, czego chciał, czuliśmy się jak wesołe i beztroskie rybki w akwarium, które nie mają pojęcia, czym jest morze: syno-wie miejscowych biedaków byli przemieszani z synami lewi-cujących inteligentów i mieszkających czasowo we Floren-cji cudzoziemców, do których doszły wieści o tej szczególnej próbie wprowadzenia w życie szkolnej utopii.

Gabriel, chociaż miał niewiele lat, wiedział już bardzo dużo o hebrajskiej tradycji religijnej i kulturalnej i zawsze nosił przy sobie emblemat swojej rodziny: posrebrzaną od-znakę z wyrytymi na niej dwoma rękami udzielającymi bło-gosławieństwa. Przytaczał z pamięci odpowiednie wersety z Biblii, dźwigał z domu ciężkie księgi i wypisywał z nich za-wiłe ciągi hebrajskich słów, które potem zastępował tabelami samych liczb, co mu pozwalało na dokonywanie śmiałych

wyliczeń swojej prywatnej, osobliwej Kabały: nadawał cy-frowy sens najdziwniejszym zdaniom i szukał zuchwale Bożych znaków w dodawaniu lub odejmowaniu. Kiedyś, w 1980 roku, Umberto Eco, wspominając swego zmarłego przyjaciela Rolanda Barthes’a, napisał, że należał on do tego rodzaju ludzi, którzy wychodzą z domu po to, by przyglądać się innym, a potem zadają sobie pytanie, dlaczego guziki w męskich ubraniach zapinają się na prawą stronę, a w dam-skich na lewą, i dopóty nie przestają się zamartwiać, dopóki nie znajdą na to logicznego wyjaśnienia. Taka już jest natura geniusza, zwłaszcza kiedy nie może uzyskać natychmiast po-szukiwanej odpowiedzi. Gabriel całymi godzinami obracał w palcach kostkę do gry, bo chciał zrozumieć, dlaczego piątka znajduje się na tej właśnie ścianie, a dwójka na przeciwle-głej. Ale najlepsza zabawa polegała na objaśnianiu jakiegoś zdania przez zmienianie jego słów na szyfr cyfrowy. Dzięki temu, że się z nim w to bawiłem, radziłem sobie wtedy do-skonale z matematyką. Dzisiaj jedyną zabawą matematyczną, jaka mi pozostała, jest „terapia liczbowa” doktora Pépolina, zabawnie objaśniona przez bułgarskiego pisarza Popowa1.

TERAPIA LICZBOWA. Emocje ludzkie (podobnie jak trzęsie-nia ziemi) można umieszczać na skali od 1 do 100, zależnie od stopnia ich natężenia. Ustalenie stopnia emocji to pierwszy krok do zapanowania nad nimi. Kiedy się wyczuwa, że wła-śnie traci się nerwy, trzeba krzyknąć pierwszą liczbę od 1 do 100, jaka przychodzi nam do głowy. Wkrótce potem trzeba wymienić inną przypadkową liczbę, z tym że musi być mniejsza od po-przedniej, następnym razem liczba musi być jeszcze mniejsza. I w ten sposób trzeba wykrzykiwać liczby dalej, aż dojdzie się do 1. Wtedy wreszcie panuje się nad emocjami całkowicie i od-zyskuje psychiczną równowagę.

10 11

Babka Gabriela była drobnej i delikatnej budowy i urodziła się w tym samym mieście co obłąkany i okrutny Leopold von Sacher-Masoch2. Nazywała się Rachele Rapaport (jak autor Dybuka, głośnego dramatu o zjawach, napisanego w jidysz), a miasto, z którego pochodziła, nosiło zabawną i wspaniałą nazwę Lwów, brzmiącą po włosku Leopoli i kojarzącą mi się nie tyle z lwami, ile z grą w „Monopol”. Kiedy babka Rachele przyszła na świat, Lwów był stolicą Galicji, jednej z prowincji cesarstwa austro-węgierskiego, ale po pierw-szej wojnie światowej stał się na powrót miastem polskim, a po roku 1939 miastem sowieckim (dziś leży na Ukrainie)3. Babka Rachele znała wobec tego wiele języków, także jidysz, i spędzała czas na czytaniu powieści kryminalnych, głów-nie polskich, a ponieważ miała już słaby wzrok, pomagała sobie stale wielką lupą; poza tym wciąż stawiała skompli-kowane pasjanse.

Chłopcy z pobliskiej, obskurnej szkoły „Vittorio Veneto” wciąż z nas kpili, a „Szkołę-Miasto Pestalozziego” nazywali ze złośliwym sarkazmem „szkołą dla sprawiedliwych”. Ale babka Rachele wyjaśniła nam, jak naprawdę wygląda ta sprawa ze Sprawiedliwymi – ludźmi, których nikt nie zna, a którzy są fundamentem świata, bo przedłużają jego trwanie i ocalają go od zatraty. Są to niejako „uśpieni agenci” Boga. W każ-dym pokoleniu istnieje kilku Sprawiedliwych rangi Abra-hama, Izaaka i Jakuba. Często sami Sprawiedliwi nie mają pojęcia, że są Sprawiedliwymi, a kiedy indziej, nie chcąc, by ktoś ich rozpoznał, maskują się na wszelkie możliwe spo-soby (mogą nawet poczynać sobie całkiem inaczej, niż po-winni postępować Sprawiedliwi: kiedy ktoś czyni coś wyjąt-kowo złego, to także może być właśnie on, Sprawiedliwy!). Trzeba też wiedzieć, że utajony Sprawiedliwy, w chwili kiedy zostanie odkryty, umiera. Babka Rachele była nawet przeko-nana, że Jezus Chrystus był jednym z tych ludzi i że do jego

śmierci doszło dopiero wtedy, kiedy to ujawnił (czyniąc cią-gle cuda i wygłaszając „zbyt zuchwałe nauki”).

Rachele Rapaport była oczywiście pewna, że Mesjasz po-jawi się dopiero wtedy, kiedy nasz świat okaże się Go god-nym. Ale często też mówiła, a ja byłem wstrząśnięty, gdy to słyszałem, że „prawda wygląda inaczej, bo to śmierć jest Me-sjaszem” (taki sam pogląd znalazłem wiele lat później w za-kończeniu powieści Isaaca Bashevisa Singera Rodzina Mo-skatów, wydanej w 1950 roku).

Jeszua ben Lewi stwierdził, że „gdyby Izrael był tego go-dzien, osiemnastu Sprawiedliwych żyłoby na ziemi Izraela, a dwunastu gdzieś w świecie”. Babka Rachele także była tego zdania, że inaczej, niż chce Tradycja, Sprawiedliwych jest tylko trzydziestu: piętnastu w okolicach Jerozolimy, a reszta gdzie indziej. Ale nazywała ich, pewnie z nawyku, „Lamedwowni-kami”, chociaż to określenie (jidysz: lamedwaw) oznacza jed-nak liczbę 36. Robiła zresztą tak, jak zawsze robili jej przodko-wie i jak uczyła robić swojego wnuka – starała się dotrzeć do prawdy poprzez zmienianie świętych pism w cyfry: „Szczęśli-wi wszyscy, którzy Jemu ufają!” (Iz 30, 18) stawało się „Szczę-śliwi wszyscy, którzy ufają 36”. Brało się to z tego, że mędrzec babiloński z IV wieku Abaji wyprorokował: „Świat nie może nawet przez chwilę istnieć bez trzydziestu sześciu Sprawiedli-wych, którzy codziennie spoglądają w Oblicze Boże”.

Sadzała nas na poręczach swojej ulubionej kanapy jak na grzbietach koni i opowiadała tajemnicze historie o Sprawie-dliwych, nigdy nie zapominając przy tym dodać z kpiącym uśmiechem, że nasz nauczyciel Poltrini jest na pewno uta-jonym Sprawiedliwym i trzeba się do niego odnosić z należ-nym szacunkiem. Mojej mamie sprawiałem przyjemność, powtarzając jej opowieści babki Rachele, a kiedyś powie-działa mi nawet, że prorok Ezechiel zaliczał do Sprawie-dliwych obok Daniela i Hioba także tego pijaczynę Noego.

12 13

Często fantazjowaliśmy z Gabrielem o tych dziwnych Sprawiedliwych. On był w Jerozolimie, u swoich krewnych, i zwiedził Ogród Sprawiedliwych w Yad Vashem, na Górze Pamięci, o którego założenie mocno zabiegał polski Żyd Mo-sze Bejski4, jeden z tych, co przeżyli Zagładę dzięki Liście Oskara Schindlera. Zasadzono tam drzewko dla każdego, kto w czasie Zagłady uratował od śmierci co najmniej jednego Żyda, ponieważ kto ocala chociażby jedno życie, ocala całą ludzkość.

Zastanawialiśmy się, gdzie ukrywają się Sprawiedliwi, bo przecież jednym z nich mógł być nawet nasz kolega z klasy (co do nauczyciela Poltriniego mieliśmy poważne, uzasad-nione wątpliwości) albo któryś z sąsiadów. Jak można ich rozpoznać, skoro nawet oni sami „nie są świadomi swego nadzwyczajnego wyniesienia i niezmiennie żyją w ukryciu zarówno przed sobą, jak i przed resztą ludzkości”? Dla wy-znawców chasydyzmu cadyk (Sprawiedliwy) był charyzma-tycznym przywódcą, wielkim mędrcem, któremu przypisy-wano także zdolności nadprzyrodzone.

Problem fascynacji Sprawiedliwymi – co rozumiem do-piero teraz, kiedy jestem już „w życia wędrówce, na poło-wie czasu” – wiązał się z kwestią „ukrytego Boga”, naczelną w religii hebrajskiej, i z uznawaniem aktu stworzenia za „po-mniejszenie się Boga” (tzimtzum): Bóg nieco się cofnął, jak przypływ morski, aby zrobić miejsce dla ludzi i świata. Do mnie w hebrajskiej doktrynie o Sprawiedliwych najmocniej przemawia ten jej cały zasób, jaki posiada: nikłe nadzieje i nakłanianie do wielkiego działania, codzienne uczynki i po-etyckie dążenie do Zbawienia.

Jak większość chłopców w wieku szkolnym, obaj z Ga-brielem byliśmy zafascynowani problemem Zła. Moja matka Emilia wymyśliła nawet stosownego na tę okazję osobnika, którego nazwała Żółtakiem i który ogromniał, kiedy byłem

niedobry, a stawał się olbrzymem po to, żeby nade mną za-panować i narzucać mi bez przerwy złe zachowanie. Matka uważała, że Zło jest przeciwne naszej naturze, a mimo to rodzi się w nas i z nas się wydostaje, by wdawać się w od-wieczną walkę z naszą dobrą stroną (a ponieważ ta rzekomo przeważa, matka nie wymyśliła dla niej żadnej postaci). Żół-tak, który był czymś w rodzaju nowotworu w nas, jawił mi się w nocnych sennych przywidzeniach jako żółtawa ameba podobna do jajecznicy, w dodatku miał czerwone oczy i zło-śliwie chichotał. Mogłem go pokonać tylko siłą Woli (mama dobrze wiedziała, że jej ego też jest dość chwiejne, i dlatego nigdy nie używała w swoich pouczeniach określenia „super-ego”). Słowem, odrębne pojęcia Dobra i Zła istniały w mo-jej mgliście ateistycznej rodzinie, były ideami klarownymi i radykalnie odmiennymi, a wobec tego nie należało wątpić, że toczą z sobą walkę. Inaczej wyglądała ta kwestia dla Ga-briela. Jego rodzina także była laicka i postępowa, ale wpływ nieprzejednanej babki Rachele na jego wychowanie okazywał się na pewno nadmierny. Kiedy jej wnuk dopuszczał się prze-winienia, babka zawsze mu powtarzała, że upadek jest ko-nieczny, aby mogło dojść do wzlotu, ale jednocześnie, zacho-wując dobroduszny pesymizm osoby, która dobrze zna życie i ludzi, przestrzegała go, że „grzech zawsze przyciąga grzech” (Księga Zoharu, III, 21b). Pewnego razu, kiedy Gabriel w mo-jej obecności otrzymywał właśnie głośny policzek od swego ojca, niezaradnego pedagoga, usłyszałem, jak babka w obro-nie wnuka zawołała: „Boga można kochać także za pośred-nictwem złych skłonności!” (Miszna, Berachot, IX, 5).

Świetnie pamiętam, że pewnego nudnego dnia, mokrzy od marcowej mżawki, pojechaliśmy autobusem numer 7 na wycieczkę szkolną do Fiesole, żeby obejrzeć rzymski amfite-atr. Patrząc z góry na przesłoniętą mgiełką Florencję, już do-szczętnie przemoczeni, jak bezbronne pisklęta, rozłożyliśmy

14 15

z Gabrielem podniszczony atlas geograficzny, który mieliśmy przy sobie, i postanowiliśmy, że odszukamy na świecie tylu Sprawiedliwych, ilu tylko zdołamy. Wiadomo, czym się koń-czą takie młodzieńcze przysięgi składane przy okazji oglą-dania miasta z odpowiedniej wysokości! Tak samo jak przy-sięga Aleksandra Hercena i Nikołaja Ogariowa. Obaj wtedy, w 1826 roku, byli jeszcze chłopcami i na Wzgórzach Woro-biowych w Moskwie uroczyście ślubowali, że poświęcą całe życie walce o wolność. Tyle że oni jednak naprawdę się o to starali.

Nasze wspólne zabawy skończyły się z chwilą ukończe-nia szkoły powszechnej. Moi rodzice posłali mnie do „szkoły normalnej”, leżącej w pobliżu domu, co miało mi umożli-wić dostanie się do liceum. Dostałem się i poznałem na wła-snej skórze „prawdziwe życie”: stopnie wystawiane bez zro-zumiałego uzasadnienia, dyscyplinę będącą celem samym w sobie, nudę wbijanej do głowy zbędnej wiedzy i złośliwość kolegów, podsuwających zadania z błędami, żeby drugi wy-padł gorzej od nich. A Gabriel został w dawnej szkole jesz-cze na trzy lata. Za długo. Kiedy zaczął chodzić do liceum, nie wytrzymał, po tamtym długim pławieniu się w Utopii, zderzenia z nagą rzeczywistością. Przystał do grupy nie-doszłych rewolucjonistów, już mocno zgorzkniałych, która wkrótce rozsypała się wskutek nadużywania heroiny. Obco-wał z nimi jednak na swój sposób: kiedy go spotkałem, miał pod pachą granatowy tom Dzieł wszystkich Marksa i Engelsa, zwanych „MEGA” i opublikowanych z dewocyjną czcią we wschodnich Niemczech, i wyjaśnił mi, że to najlepszy pa-pier do robienia skrętów. Później próbował odnawiać stare meble w malutkim warsztacie za Arno, jednak niczym nie umiał wypełnić wszystkich dziur po tych kornikach, które się w niego samego wgryzły. Przestałem go widywać, ale wciąż pojawiał się w moich snach i ciągle o nim myślałem.

Odnoszę wrażenie, że już w tamtym czasie próbowałem sa-motnie, ale też w jego imieniu, poszukiwać z wielką pasją i ciągłym rozczarowaniem tych Sprawiedliwych, którzy „sta-nowią fundament świata” (por. Prz 10, 25).

Mój ojciec, chociaż walczył w partyzantce z Niemcami, bar-dzo cenił (podobnie jak jego przyjaciel historyk Delio Canti-mori) kulturę niemiecką. W 1932 roku przebywał na rocznym stypendium w Berlinie i nawet został narzeczonym pięknej jasnowłosej córki żydowskiego bankiera, który uratował się przed Hitlerem, ale też przed moim ojcem, emigrując po-śpiesznie do Kanady. Ona po długich poszukiwaniach wresz-cie się odnalazła w latach sześćdziesiątych i aż do śmierci utrzymywali bogatą korespondencję w języku niemieckim, której nigdy nie odważyłem się przetłumaczyć – może dla-tego, że kiedy miałem trzy i pół roku, posłał mnie do Szkoły Szwajcarskiej we Florencji. Między tymi pyzatymi, jasnowło-symi i wrzeszczącymi po niemiecku dziećmi zaraz poczułem, co to takiego rasizm, bo byłem wtedy chudziutki i miałem buzię ciemną jak tytoń, nic więc dziwnego, że już po pierw-szych tego rodzaju przeżyciach nabawiłem się traumy: wobec tego zagroziłem, że wyskoczę przez okno, jeśli mnie stamtąd nie zabiorą, i odtąd za nic na świecie nie chciałem mówić po niemiecku. Znalazłem zrozumienie u mamy, której krewni zginęli z ręki Niemców i która na sam dźwięk niemieckiego języka dostawała dreszczy i czuła się chora.

Dlatego na Uniwersytecie Florenckim, chociaż regular-nie studiowałem filozofię, postanowiłem pójść zdecydowa-nie pod prąd i dodatkowo studiować jakiś język „wrogi” ję-zykowi niemieckiemu; wybrałem polski. Bardzo lubiłem polski teatr i jednym tchem przeczytałem Witolda Gombro-wicza. Na pierwszym roku byliśmy jak garstka straceńców, ale nigdy nie przestałem wierzyć, że ten dziwaczny wybór podyktowała mi najlepsza intuicja mego życia! Dlatego, że

16 17

jak twierdził Christian Heinrich Trosiener, dziadek Scho-penhauera, który mieszkał w Gdańsku i zmusił córki, żeby przede wszystkim nauczyły się, chociażby od służących, pol-skiego, „kiedy już umiesz po polsku, to każdy inny język wyda ci się potem bardzo łatwy”5. Ale też dlatego, że gdzie-kolwiek na świecie się znajdziesz, zawsze spotkasz kogoś, kto będzie mówił po polsku i chętnie ci pomoże, bratając się z tobą w imię tego wyjątkowego powinowactwa. I wreszcie dlatego, że Polska jest wymarzoną krainą wszelkiej obfito-ści, krainą wielu sprzeczności, ludzkich tragedii i ludzkiego bohaterstwa, a więc miejscem szczególnie żyznym dla kul-tury i poezji: wymusza na tobie, żebyś – korzystając z naj-lepszych zasobów swojej inteligencji – wdarł się w jej se-krety i docenił je. Ostatecznie, jak z dumą stwierdził Adam Mickiewicz: „Duszą narodu polskiego jest pielgrzymstwo polskie. A każdy Polak w pielgrzymstwie nie nazywa się tu-łaczem, bo tułacz jest człowiek błądzący bez celu. Ani wy-gnańcem, bo wygnańcem jest człowiek wygnany wyrokiem urzędu, a Polaka nie wygnał urząd jego”6.

Czyż można znaleźć lepsze miejsce, jeśli ktoś chce się rozglądać za Sprawiedliwym? Nie mówiąc już o tym, że ten piękny kraj w porównaniu z tym, co się działo wszędzie w Europie, uchodził przez wiele wieków za „Paradisus Juda-eorum”, jak napisał w swoich Wspomnieniach (1685) Giovanni Battista Pacichèlli. W tych uwarunkowaniach, naturalnie nie bez konfliktów, wywołanych przede wszystkim przez postawę Kościoła katolickiego i przez rozmaite trudności pojawiające się na ziemiach zapóźnionych ekonomicznie, nie ustabili-zowanych demokratycznie i niepewnych swoich granic, po-wstała jednak największa wspólnota żydowska w całej dia-sporze. Mimo że poczynając od pierwszej połowy XIX wieku, zdarzały się w Polsce poważne i częste wybryki antysemic-kie. Jak stwierdził Czesław Miłosz: „Ludzie, którzy oskarżają

Polaków o antysemityzm, robią to słusznie, gdyż był to kraj głęboko antysemicki. Ale być może nie pamiętają, że po-dobne konflikty pomiędzy grupami ludności – powiedzmy, w Palestynie pomiędzy Żydami i Arabami – prowadzą do straszliwych nienawiści. W Polsce było trzy miliony ludzi, którzy przeważnie mówili innym językiem, wykonywali inne zawody, poczuwali się do innej narodowości”7.

Ale ten podział ujawniał się głównie w klasach najuboż-szych. Ludzie wolnych zawodów i inteligenci, chociaż czę-sto dawali wyraz swojej wierze i swoim tradycjom, byli jed-nak wtopieni w polskie społeczeństwo. W przededniu drugiej wojny światowej dziesięć procent ludności w Polsce stanowili rdzenni Żydzi i nigdzie indziej z dala od Jerozolimy kultura hebrajska nie rozwinęła się tak znakomicie i w tak oryginalny sposób w ciągu kilku stuleci. Skądinąd kultura wpływowa. Nie ma Polaka, który mógłby z niezachwianą pewnością stwier-dzić, że nie mieści w sobie czegoś hebrajskiego: jakiegoś do-broczynnego bakcyla, który jedynie drogą osmozy duchowej znalazł się w nim bez jego wiedzy i obdarował go na przy-kład poczuciem humoru lub pogłębioną wnikliwością.

Począwszy od XVIII wieku, zaczęła się przejawiać bar-dzo silnie skłonność do asymilacji, zwłaszcza w światłych środowiskach żydowskich (filozofowie, pisarze, lekarze, bo-gaci kupcy). Natomiast zwykli ludzie ulegli wpływom dwu ruchów religijnych niechętnych kręgom rabinów; ruchy te stały się podstawą rozwoju kultury odmiennej i niezależnej od tej, w której tkwiła reszta ludności.

Jakub Lejbowicz Frank (1726–1791) podjął tezy „Mesja-sza” Szabtaja Cvi (o którym Gershom Scholem napisał ob-szerną wspaniałą rozprawę)8 i z sukcesem rozpowszechnił doktrynę zapewniającą dotarcie do Boga za pośrednictwem mistycznego uniesienia, wyrzekając się przy tym tradycyj-nych praktyk religijnych.

18 19

Drugi nurt, mocno rozpowszechniony wśród najuboższej ludności, nosił miano chasydyzmu (od chasid – pobożny); zo-stał zapoczątkowany przez Izraela Ben Eliezera (1700–1760), zwanego Baal Szem Tow (Mistrzem Świętego Imienia), i roz-powszechniony przez jego ucznia Dow Bera z Międzyrzecza (Meseritz). Głoszono w nim poszukiwanie Dobra poprzez harmonijne związki ze światem i nieprzerwane zespolenie z Bogiem, który jest wszędzie.

Pod koniec lat sześćdziesiątych mieszkałem przez kilka miesięcy w Warszawie przy ulicy Krochmalnej. Kiedyś mie-ściły się na niej pralnie żydowskie (stąd nazwa ulicy). Było to więc jak gdyby małe Gryfino, polskie miasteczko położone 140 kilometrów od Berlina, w którym dzisiaj wszyscy trudnią się praniem i krochmaleniem ręczników i obrusów przesyła-nych tu przez luksusowe hotele niemieckie9. Na ulicy Kroch-malnej pod numerem 10 mieszkał pisarz Isaac Bashevis Sin-ger (1904–1991), laureat Nagrody Nobla: „Mieszkanie mojego ojca przy ulicy Krochmalnej w Warszawie było jego pracow-nią, salą sądową, domem modlitwy i miejscem, gdzie groma-dzono się, by opowiadać sobie przeróżne historie, ale też od-prawiać śluby i urządzać chasydzkie bankiety. Jako dziecko wysłuchałem od starszego brata, mego pisarskiego mistrza, Izraela J. Singera, który później napisał powieść Bracia Asz-kenazy, wszystkich możliwych argumentów, jakie racjonaliści, od Spinozy poczynając, po Maksa Nordau, wysuwali przeciw religii. A od moich rodziców z kolei wysłuchiwałem wszelkich możliwych odpowiedzi, jakie wiara w Boga może podsunąć tym, co wątpią lub poszukują prawdy. W naszym domu, ale też w wielu innych domach, zrozumiałem, że wieczne pro-blemy są znacznie bardziej aktualne niż najnowsze wiadomo-ści podawane w dzienniku ukazującym się w języku jidysz”10.

Nie zachowało się niemal nic z tamtej Warszawy sprzed wojny (gdzie na 1 300 000 mieszkańców było 350 000

Żydów). W tamtej dzielnicy są tylko bloki z betonu i szkła oddzielone od siebie pustką. Gdzieniegdzie zza bezlistnych topoli i brzóz prześwitują stare domy, na pozór nie zamiesz-kane. Na parterach pozostały jeszcze zaniedbane lokale skle-powe, w których wciąż czymś się handluje. A jednak czasami w wiosenne wieczory przeciągały tamtędy tak osobliwe po-wiewy, że wystarczyło zamknąć oczy, by usłyszeć przepadłe głosy. Głosy tamtego świata, „gdzie szewc był poetą, zegar-mistrz filozofem, fryzjer trubadurem”. Tak z rozżaleniem wspomina tamten świat polski poeta pochodzenia żydow-skiego Antoni Słonimski (1895–1976)11. Tamten świat, który zniknął z powierzchni ziemi i zachował się tylko na fotogra-fiach, choćby tych Romana Wiśniaka z lat 1934–193912, w pa-mięci i w literaturze.

Tamten świat już przed wojną był w Polsce obcym ciałem, a zwłaszcza radykalnie obca była kultura, która go ukształto-wała i utrzymywała przy życiu. Doskonale tłumaczy to Singer:

„Wychowałem się w trzech martwych językach (hebrajskim, aramejskim i jidysz, choć ten ostatni nie przez wszystkich jest uznawany za język) i w kulturze, która rozwinęła się w Babilonii: w kulturze Talmudu. Cheder, moja szkoła, to był pokój, w którym nauczyciel uczył, jadł i spał. Nie uczy-łem się tam arytmetyki, geografii i historii, tylko praw doty-czących składania w ofierze, znanych już w tamtej świątyni zburzonej dwa tysiące lat temu”.

Opowieści Singera, w których wykorzystuje on postacie i fakty tamtego mikrokosmosu wschodnich Żydów, to w isto-cie wielkie apologie filozoficzne: są jak myśli Spinozy opo-wiedziane, ukazane i ocenione za pośrednictwem szerokiej panoramy wydarzeń o uniwersalnym znaczeniu. Właśnie na ulicy Krochmalnej przeczytałem po raz pierwszy opowiada-nie Singera Żebrak tak powiedział (1961) i byłem prawdziwie poruszony wymową jego konstatacji.

20 21

Do Janowa Lubelskiego pewnego lata przyjechał wóz po-wożony przez Moszego, przysadzistego, smagłego mężczy-znę. Ten obcy przyjechał tutaj ze swoją żoną Mindel i z całym ubogim dobytkiem, aby zostać miejscowym kominiarzem. Jakiś żebrzący włóczęga z siwą brodą powiedział mu, że w Janowie nie mają kominiarza. Prawdę mówiąc, mieli go, ale prawie zawsze był pijany. Mosze, uparty Żyd, postano-wił mimo to osiąść tam, gdzie zamierzał, zostać woziwodą i zżyć się z mieszkańcami Janowa, chociaż ci od razu zaczęli z niego kpić, nazywając go „Żebrak tak powiedział”, a on tylko głowił się i głowił, dlaczego żebrak go oszukał. Pew-nej nocy przyśniło mu się, że przytułek dla ubogich stanął w płomieniach, ponieważ zatkał się w nim komin. Zerwał się ze snu, pobiegł do pożaru i bohatersko go zagasił, ratu-jąc nocujących tam starych żebraków. Rozpoznał wśród nich tamtego z siwą brodą, który go oszukał. A ponieważ zrozu-miał, że „ten ciąg wypadków ułożyło Niebo”, zabrał żebraka do swego domu, bo wydało mu się, że jest to człowiek zagu-biony i dobry. W zakończeniu Singer niespodziewanie pisze:

„Po Janowie rozeszły się pogłoski, że ten stary żebrak to La-medwownik, jeden z trzydziestu sześciu Sprawiedliwych, któ-rzy żyją w ukryciu i swymi zaletami ratują świat od zagłady”.

W okresie prześladowania Żydów Rachele Rapaport, babka Gabriela, urodzona na początku stulecia, przeżyła trzy straszliwe lata we Lwowie13: została niejako zamurowana żyw-cem, razem z młodą córką, w ciasnym pomieszczeniu gospo-darczym między dwoma grubymi murami starej kamienicy w stylu secesyjnym na rogu ulicy Sykstuskiej. Jej właścicie-lem był „aryjski” adwokat, przyjaciel ojca, który podawał im jedzenie i wodę przez otwór ukryty za obrazem przedsta-wiającym różowe fauny tańczące przy dźwięku syryngi Pana. Rachele, żeby nie zwariować, czytała przy słabym świetle książki kryminalne; pochłonęła wszystkie, jakie znajdowały

się w domu. Więc i ją uratowały książki, jak Gabriela Mun-wesa (dzisiaj Mokeda), który przeżył okupację ukryty za szafą. Był jeszcze dzieckiem i po całych dniach wciąż tylko czytał. Kiedy wyszedł zza szafy, miał dopiero dwanaście lat, a był już solidnie wykształcony. Zrobił doktorat w Oksfordzie, zo-stał docentem na Wydziale Filozofii Uniwersytetu imienia Ben Guriona i zajmował się estetyką, pisząc eseje o Kafce i Berkeleyu.

Natomiast mąż babki Rachele, Dawid Mordechaj, ukrywał się razem z kolegami lekarzami w zakamarkach polskiego zabytkowego cmentarza we Lwowie (Cmentarza Łyczakow-skiego). Wszystkich wykryły patrole ukraińskich nazistów i wszystkich rozstrzelano.

W tamtym mrocznym okresie jedną z nielicznych moc-niej jaśniejących gwiazd był genialny i przedsiębiorczy daleki krewny babki Rachele, Stanisław Lem (1921–2006), później jeden z najwybitniejszych powieściopisarzy uprawiających fantastykę naukową, szeroko znany zwłaszcza jako autor po-wieści Solaris (1961), która stała się inspiracją pięknego filmu rosyjskiego reżysera Tarkowskiego14. Lem zakupił sfałszo-wane dokumenty, dzięki czemu zataił swoje żydowskie po-chodzenie i mógł się zatrudnić jako mechanik w warszta-cie samochodowym, gdzie w akcji sabotażu tak przemyślnie uszkadzano niemieckie ciężarówki, by usterka dała o sobie znać z dużym opóźnieniem, nigdy więc nie natrafiono na jego w tym udział; poza tym działał w organizacji dostarcza-jącej jedzenie i lekarstwa do lwowskiego getta.

Florencja i Lwów, które pod wieloma względami są do siebie zaskakująco podobne, często w latach studenckich myliły mi się z sobą. Nieraz wydawało mi się, że jestem w tamtym „utraconym mieście” galicyjskim, albo przyłapy-wałem się na tym, że rozglądam się za śladami tamtego świata wschodnich Żydów, mimo że siedziałem na ławce

22 23

przy piazza d’Azeglio z książką w ręce i wpatrywałem się w zieloną kopułę mauretańskiej synagogi lub podążając śla-dem pewnego nieszczęśliwego filozofa z początku XX wieku, schodziłem przewężeniem Sdrucciolo dei Pitti, a potem sze-dłem wąskim chodnikiem via Porta Romana i dochodziłem niemal na samo skrzyżowanie z viale del Poggio Imperiale. Pod numerem 6 znajduje się tam mała piętrowa willa z bal-konem: dzisiaj Dom Ludowy imienia partyzanta Chianesiego. I właśnie tam w latach 1908–1910, jak można przeczytać na dwujęzycznej tablicy pamiątkowej umieszczonej na ścianie willi, przeżył ostatnie lata swego krótkiego życia polski filo-zof Stanisław Brzozowski (1878–1911) z żoną Antoniną Kol-berg (która później została pierwszym lektorem języka pol-skiego na Uniwersytecie Florenckim) i córką Anną.

Brzozowski był pierwszym Sprawiedliwym, na jakiego jednak natrafiłem, tyle że pośrednio. Miał życie niezwykłe, odrzucał wszelkiego rodzaju konformizmy: tak więc był i nie-ortodoksyjnym marksistą, urzeczonym filozofią Giambatti-sty Vico i Nietzschego15, i „wojującym” krytykiem związa-nym z nurtem modernizmu, i znawcą literatury rosyjskiej obdarzonym znacznym talentem literackim (napisał powieść Płomienie16, przypominającą Biesy Dostojewskiego), i patrio-tycznym działaczem socjalistycznym prześladowanym przez carską policję, a później także przez swoich współtowarzy-szy, którzy fałszywie oskarżyli go o zdradę. Jego koncepcja swoistej filozofii czynu i działalności społecznej wyprzedzała pod pewnym względem myśl innego działacza politycznego prześladowanego i odsuniętego na margines, Antonia Gram-sciego. Brzozowski wykładał na nielegalnym uniwersytecie ludowym w Warszawie i na Politechnice Lwowskiej. W roku 1898 został aresztowany i uwięziony za działalność antyrosyj-ską (w warszawskim więzieniu nabawił się gruźlicy). Ciągle zmieniał miejsce zamieszkania, po części na skutek złego

stanu zdrowia, ale głównie z obawy przed zatrzymaniem lub skrytobójstwem, i w końcu zdecydował się wyemigrować ra-zem z rodziną. Początkowo zatrzymał się w Nervi, a potem przeniósł się do Florencji, gdzie zamieszkał w małym pen-sjonacie Ballestri (przy piazza Mentena 5), w którym poznał jego dwu nieprzeciętnych mieszkańców, Maksyma Gorkiego i Anatolija Łunaczarskiego. Stolica Toskanii przyciągała na początku XX wieku nie tylko estetów angielskich i niemiec-kich, ale również wielu Słowian, zwłaszcza Polaków, któ-rzy najczęściej spotykali się w salach kawiarni Gambrinus (która prowadziła także piwiarnię i restaurację) przy piazza Vittorio Emanuele (dzisiejsza piazza Repubblica). Jej właści-cielem był Karol Paszkowski (1872–1940), syn polskiego po-wstańca z 1863 roku, który osiadł we Florencji na początku XX wieku i został nie tylko konsulem polskim, ale też jed-nym z pionierów przemysłu piwowarskiego we Włoszech. Kawiarnia, która znajduje się obok dawnego Gambrinusa i nosi dziś nazwę Caffè Paszkowski, nie należała do niego; odkupiono tylko od niego licencję na sprzedaż piwa wraz z nazwiskiem jego producenta.

W marcu 1908 roku rozeszła się w Warszawie pogłoska, że Brzozowskiego zadenuncjował były konfident ochrany, carskiej policji, twierdząc, że pisarz także z nią współpraco-wał. Po tych pomówieniach jego rodacy, nawet Władysław Reymont, przyszły laureat Nagrody Nobla w dziedzinie li-teratury (1924), zerwali z nim znajomość. Jedynym Pola-kiem, który we Florencji przyjaźnił się z nim, był Wilfryd Wojnicz, właściciel antykwarycznej księgarni przy via Ghi-bellina, położonej w pobliżu Casa di Michelangelo. Brzo-zowski został „sam wśród ludzi”, jak brzmi tytuł jego po-wieści filozoficznej (1911)17. Osamotniony pisarz pogrążył się całkowicie w studiach, pisaniu i tłumaczeniach (przekładał swego ulubionego Giambattistę Vica). Spędzał wiele czasu

24 25

w gabinecie Vieusseux i w Bibliotece Filozoficznej, założonej przez pisarzy Giuseppe Prezzoliniego i Giovanniego Papi-niego przy piazza Donatello 5, naprzeciw Cmentarza Angiel-skiego, tej otoczonej teraz jak morzem pasmami obwodnicy samochodowej posępnej wyspy umarłych, pełnej cyprysów, która stała się inspiracją głośnego obrazu18 Arnolda Böcklina (1827–1901), mieszkającego i zmarłego w Fiesole. Giovanni Papini (1881–1956), który w tamtych latach dokonał konwer-sji z anarchicznego indywidualizmu na żarliwą religijność, blisko się z Brzozowskim przyjaźnił (zebrał pieniądze na ufundowanie mu nagrobka), podobnie zresztą jak ze wszyst-kimi „florenckimi Polakami”. To osobliwe przymierze wło-sko-polskie zostało ukoronowane małżeństwem córki Papi-niego Violi z synem piwowara Paszkowskiego Stanisławem.

Lata spędzone we Florencji były dla Brzozowskiego i jego rodziny bardzo ciężkie, wypełnione niedostatkiem, chorobą i rozczarowaniami politycznymi. W swoich Listach19 pisarz żali się dalekim przyjaciołom i nazywa Florencję „miastem udręki”, a jej mieszkańców uważa za „często niezdolnych zrozumieć, że cudzoziemiec może być biedny”, co przecież przetrwało do dziś. Ale w wywiadzie, który przeprowadziła z nim w 1910 roku młoda wówczas pisarka Zofia Nałkowska (1884–1954), wyznaje, że kocha Florencję nie tylko z powodu Dantego; kocha ją, „gdyż jest to miasto, które uczy, jak zno-sić życie. Tutaj z łatwością można zgubić się w czasie i żyć nie wiadomo gdzie, czy w przeszłości, czy w przyszłości”.

„Stanisław Brzozowski umarł 30 kwietnia 1911 roku we Florencji na gruźlicę, czy słuszniej byłoby powiedzieć, na nę-dzę, w trzydziestym trzecim roku życia” – tak rozpoczyna się Człowiek wśród skorpionów20 Czesława Miłosza, który dosko-nale wyczuwał dramat życiowy, ludzki, myślowy i polityczny Brzozowskiego, odnajdując bliskość jego losu ze swoim. Ta pasjonująca książka, która jest także przydatnym zbiorem

cytatów z twórczości Brzozowskiego i obrazuje wielki for-mat intelektualny i moralny filozofa, została napisana przez Miłosza na uchodźstwie w Kalifornii i opublikowana w Pa-ryżu w 1962 roku, kiedy Brzozowski, nawet w Polsce, był praktycznie całkiem zapomniany. Miłosz jeszcze w pode-szłym wieku bardzo lubił rozprawiać o Brzozowskim, a swoją książkę o nim uznawał za najlepszy utwór eseistyczny, jaki napisał. Dla niego Brzozowski był niejako „laickim Chry-stusem”, bo nawet to, że obaj umarli w tym samym wieku, miał za znak ich powinowactwa.

Odkryłem grób Brzozowskiego, który zresztą znajdował się dość blisko mego domu, dzięki Pawłowi Hertzowi (1918–2002), korpulentnemu, gderliwemu i nie znanemu mi wcze-śniej Polakowi, potomkowi dawno zubożałej arystokratycznej rodziny żydowskiej, który przyjechał do Florencji i zatrzymał się u swojej zapracowanej przyjaciółki, a ona przekazała go w moje ręce. Hertz był intelektualistą światłym i subtelnym, a także niezmordowanym rozmówcą21; jemu zawdzięczam między innymi odkrycie rosyjskiego historyka sztuki, zmar-łego w Irlandii, Pawła Muratowa (1881–1950), autora znako-mitych rozpraw o rosyjskich ikonach, monografii Fra Ange-lico i bezcennej książki Obrazy Włoch (1912 i 1924)22, która jest sprawozdaniem z podróży autora przez bogactwo arty-styczne naszego Bel Paese, odbytej na początku XX wieku. Hertz tę książkę przełożył i opracował z wielkim staraniem jej polskie wydanie, a we Florencji nosił ją wciąż z sobą jak najprawdziwszy przewodnik turystyczny. Czytanie o sztuce mojego miasta widzianej oczyma Muratowa to przyjemność estetyczna, jakiej nawet najsubtelniejszy Bernard Berenson nie jest w stanie ofiarować. Z tą książką w ręku przeszliśmy razem z Hertzem wiele kilometrów, dzięki czemu mogłem odkryć takie aspekty Florencji, o których wcześniej nie mia-łem pojęcia.

26

Pewnego dnia zaproponował mi swoim władczo mam-roczącym tonem wspólną wyprawę na grób Brzozowskiego, znajdujący się na cmentarzu Trespiano, położonym na wzgó-rzach nad Florencją. Mieliśmy dostatecznie dokładne dane (kwatera 19 przy centralnej alei w starej części cmentarza), zamieszczone w polskiej książce mocno okrojonej przez cen-zurę23, i jedyne, nieostre zdjęcie grobu. Krążyliśmy po cmen-tarzu przez godzinę – nadaremnie. Zdążyłem w tym czasie namówić opierającego się Hertza (komunistę w młodości, ale już wówczas nastawionego na wychwalanie najbardziej bezkrytycznej myśli reakcyjnej) do dopełnienia rytuału, który odprawiałem razem z moją matką co roku 1 listopada, kiedy chodziliśmy na grób babki Giulii: szło o złożenie kwiatów na płycie nagrobnej braci Rossellich (zamordowanych we Francji przez włoskich faszystów). Kiedy już rezygnowaliśmy z poszukiwań, zauważyłem gęste zarośla wysokich chwastów, otoczone niskim, zardzewiałym ogrodzeniem, zza których prześwitywał fragment kamienia. Pracowaliśmy z zapałem archeologów bliskich wiekopomnego odkrycia. I wreszcie ukazała się nam stela z jasnego kamienia z płaskorzeźbą Ro-berta Passaglii, przedstawiającą siedzącą postać kobiecą w tu-nice, z sową Minerwy i zwiniętym u stóp wężem. Wykute poniżej litery były nadgryzione przez czas i pokryte mchem: Stanislao Brzozowski poeta e filosofo. Polonia 1878 – Firenze 1911. Można zatem urodzić się ogólnie w Polsce, a umrzeć przedwcześnie właśnie we Florencji!

Po powrocie do ojczyzny Hertz dał upust swojemu obu-rzeniu, pisząc list do jednego z tygodników kulturalnych, w którym ujawniał wstydliwy stan rzeczy, a mianowicie fakt, że o grób wielkiego Polaka musi dbać młody włoski stu-dent24. Uznałem to stwierdzenie za swój bezsporny obowią-zek i od tamtego czasu, dopóki mieszkałem we Florencji, udawałem się regularnie co dwa lub trzy miesiące na grób

Brzozowskiego, za co potem otrzymywałem raz do roku pozdrowienia i podziękowania z ambasady polskiej w Rzy-mie. Stałem się kimś w rodzaju latarnika pilnującego utra-conej polskości. Pewnego dnia pojawiła się pod moim do-mem trupa eksperymentalnego teatru z Poznania, cały Teatr Ósmego Dnia: chcieli, żebym stanął na czele ich pielgrzymki i pojechał razem z nimi ich poobijanym mikrobusem, peł-nym dekoracji, na grób Brzozowskiego.

Kiedy mieszkałem w Warszawie, odszukał mnie współ-pracownik reżysera Edwarda Żebrowskiego (pseudonim ar-tystyczny Edwarda Bernsteina, ur. 1935), który wcześniej nakręcił przejmujący Szpital Przemienienia (1978), według noszącej ten sam tytuł powieści Stanisława Lema25. Żebrow-ski nakręcił niewiele filmów, ale jest autorem scenariuszy najlepszych filmów Krzysztofa Zanussiego i Krzysztofa Kie-ślowskiego. Właśnie zamierzał sfilmować historię młodego polskiego terrorysty, któremu zlecono udanie się do Floren-cji i zabicie filozofa Brzozowskiego, oskarżonego o zdradę. Na ten film, W biały dzień26, przeznaczono niski budżet, mu-siał więc być nakręcony głównie w hali filmowej w Łodzi, a w partiach rozgrywających się we Florencji, w... Rumunii. Zostałem zaangażowany do współpracy przy filmie jako do-radca w kwestiach filozoficznych i topograficznych. W sumie film nie wypadł najlepiej, a kiedy wszedł na ekrany, nikt na niego nie zwrócił uwagi, bo przesłoniła go ówczesna eufo-ria rodzącej się Solidarności.

28 29

2

warszawa

Jest takie polskie powiedzenie, że braci przydziela nam los, a przyjaciół dobieramy sobie sami. To samo można powie-dzieć o miastach. Mnie się poszczęściło: przeznaczenie chciało, że urodziłem się i przez dwadzieścia pięć lat miesz-kałem we Florencji. Ale moim prawdziwym miastem jest Warszawa – to tu od pierwszej chwili, w mroźny styczniowy dzień 1977 roku, poczułem się jak ryba w wodzie, a potem przemieszkałem w tym mieście w sumie niemal pięć lat – zbierając materiały do pracy doktorskiej, pracując jako ko-respondent gazety i chodząc nieregularnie na wykłady zwią-zane z doktoratem. Dobrze się tu czuję, jak u siebie. Wiem, że mieszkają tu ludzie uparci, gotowi do najwyższych poświę-ceń: jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie wbrew wszel-kiemu „rozsądkowi” i nadziei na zwycięstwo jego miesz-kańcy podnieśli dwukrotnie, rok po roku, bunt przeciw okupantom: najpierw Żydzi, na wiosnę 1943 roku, a potem Polacy, w lecie roku 1944. Wróg mścił się i mordował lud-ność Warszawy, a na koniec doszczętnie zburzył centrum miasta. Potem jednak wielką jego część odtworzono w takiej postaci, jaką miało wcześniej, po części dzięki drobiazgo-wym wedutom lunatycznego Bernarda Bellotta (1720–1780),

siostrzeńca Canaletta. Dzisiejszy turysta, nieświadomy tego i może nie dostrzegający setek tablic pamiątkowych, które spotyka się tu na każdym kroku, chyba nie umie sobie wy-obrazić, że miasto, po którym chodzi, było jedną stertą gruzu i że te bujne parki i betonowe bloki, które widzi, przykryły gęstą sieć ulic i domów starego miasta i dzielnicy żydowskiej. Warszawa umiała pozostać kulturalnie żywotna i pełna wi-goru nawet w czasie wojny i w posępnych latach realnego socjalizmu, zachowując nieprawdopodobnie wielką liczbę teatrów i kin, które nigdy nie przerwały swojej działalności. Nikt nie zdołał zgasić ducha tego miasta i naruszyć olśnie-wającego piękna jego nieba, które podnosząc wzrok, można zobaczyć ze wszystkich jego ulic.

Podobnie jak Florencja i Wenecja, stolica Polski jest mia-stem, o którym mogę powiedzieć, że znam niemal wszystkie jego zakątki. Od początku pobytu tutaj przejąłem zasady po-ruszania się po mieście od moich przyjaciół z opozycji: dla zmylenia śledzących mnie być może agentów milicji wszę-dzie chodziłem dłuższą i zawiłą drogą. Ale i tak w końcu do-cierałem na centralną i elegancką ulicę Krakowskie Przedmie-ście i trafiałem pod pałac Krasińskich. Tam, pod numerem 5, gdzie obecnie znajduje się siedziba Akademii Sztuk Pięk-nych, mieszkał w latach 1827–1830, do wyjazdu na zawsze z Polski, Fryderyk Chopin. Trochę dalej znajduje się inny gmach, pałac Zamojskich, który podpalili żołnierze rosyjscy 19 września 1863 roku w odwecie za nieudany zamach na gubernatora Warszawy hrabiego Berga, ponieważ strzały pa-dły z okna tego pałacu. W mieszkaniu siostry Chopina Iza-beli Barcińskiej stał jego fortepian, który na znak pogardy żołnierze wyrzucili przez okno na bruk. Wspomina o tym Milan Kundera w Fortepianie Chopina27, gdzie opowiada, że jego ojciec Ludwik, pianista i uczeń Janáčka, zawsze mu o tym fakcie wspominał, powtarzając, żeby nie zapomniał,

30 31

do czego są zdolni Rosjanie. O tym wydarzeniu napisał też poeta romantyczny Cyprian Kamil Norwid w wierszu no-szącym taki sam tytuł. W pobliżu pałacu stoi barokowy ko-ściół Świętego Krzyża (1682–1696), zaprojektowany przez włoskiego architekta Bellottiego, w którym, podobnie jak we florenckim kościele mego dzieciństwa, pełno jest płyt nagrob nych i tablic pamiątkowych. Urna z sercem Chopina została tu przeniesiona 5 marca 1880 roku i wmurowana za tablicą nagrobną autorstwa Leonarda Marconiego. Urnę wy-jęto z wnęki podczas powstania 1944 roku, kiedy w gmachu kościoła toczyły się walki między Polakami i Niemcami: ktoś był na tyle przytomny, że i o to zadbał. Umieszczono ją naj-zwyczajniej z powrotem, jakby się nic nie stało, w paździer-niku 1945 roku.

23 września 1939 roku, kiedy na Warszawę sypały się gę-sto niemieckie bomby, młody, obiecujący pianista Władysław Szpilman grał w rozgłośni radiowej, nie zważając na to, co się dzieje, Nokturn cis moll Chopina. Hałas bombardowa-nia był tak donośny, że nie słyszał dźwięków instrumentu. Ale w schronach i na barykadach wzniesionych dla unie-możliwienia najeźdźcom wejścia do miasta Polacy słuchali tej muzyki, która stała się motywem towarzyszącym upad-kowi ich stolicy i utracie niezawisłości, ponieważ 17 wrze-śnia także armia sowiecka, na podstawie paktu Ribbentrop--Mołotow, wkroczyła do Polski i zajęła jej wschodnie tereny. Była to w każdym razie ostatnia transmisja Polskiego Radia na żywo. Po kilku godzinach bomba zburzyła Elektrownię Miejską i rozgłośnia radiowa umilkła.

Szpilman, który urodził się w Warszawie w 1911 roku, musiał, jak wszyscy Żydzi, przenieść się do getta; ponad 400 000 osób pędziło życie w tym przedsionku obozów za-głady, w obrębie czterech kilometrów kwadratowych. Szpil-man, paradoksalnie, twierdzi – jakby przed wojną nigdzie nie

koncertował – że jego kariera pianisty zaczęła się w czasie wojny w kawiarni Nowoczesna, na ulicy Nowolipki, w samym centrum getta: „Już przed końcem 1940 roku, kiedy zamy-kano jego [getta] bramy, sprzedaliśmy wszystko, co tylko dało się sprzedać, nawet nasz najcenniejszy sprzęt domowy: for-tepian. Życie zmusiło mnie do przezwyciężenia apatii i szu-kania możliwości zarabiania na chleb”. Ale osiemnastolet-nia Mary Berg w swoim poruszającym pamiętniku Dziennik z getta warszawskiego zanotowała 5 października 1942 roku:

„Na jednej z platform zauważyłam naszego wielkiego piani-stę Władysława Szpilmana. Jego wygląd wstrząsnął mną. Był chudy i wycieńczony, ubranie wisiało na nim jak worek. Rę-kawy pełne były dziur, a kołnierzyk oderwany. Na ramieniu miał zawieszoną torbę z kawałkiem chleba. Oczy miał za-padnięte i oddychał z trudem. [...] Kiedy przyszła kolej Szpil-mana, widziałam, jak zapierało mu dech za każdym razem, gdy musiał podnieść jakiś ciężki mebel. Wraz z dwoma po-mocnikami zmagał się przez dłuższą chwilę z wielkim for-tepianem, który wciąż osuwał się z powrotem na platformę, a jego struny pobrzękiwały. Nagle z bramy wybiegł przygląda-jący się dotąd Niemiec i zaczął mu wymyślać. Szpilman pró-bował się usprawiedliwić, pokazując ciężkie nogi fortepianu, ale jedyną odpowiedzią było uderzenie w twarz”28. Szpilman uniknął wywiezienia do obozu zagłady i udało mu się uciec z getta, zanim wybuchło powstanie jego ostatnich pozosta-łych przy życiu mieszkańców. Ukrywali go polscy przyja-ciele aż do wybuchu powstania w sierpniu 1944 roku. Kiedy Niemcy ewakuowali miasto, schował się w zrujnowanej ka-mienicy i tam znalazł go oficer Wehrmachtu Wilm Hosen-feld – „jedyny człowiek w niemieckim mundurze, jakiego spotkałem”, powie o nim Szpilman. Hosenfeld poprosił go o zagranie tamtego nokturnu Chopina na przypadkowo oca-lałym w ruinach fortepianie, a potem pomógł mu się ukryć.

32 33

Zaraz po wojnie Szpilman – który od 1945 do 1963 roku był dyrektorem muzycznym Polskiego Radia – napisał wspo-mnienia noszące tytuł Śmierć miasta. Władze komunistyczne z racji politycznych (Niemiec nie mógł występować jako dobry człowiek) naprzód książkę Szpilmana ocenzurowały, a potem ograniczały jej dystrybucję. W 1998 roku ukazała się jej poprawiona wersja w Niemczech i w Anglii pod ty-tułem Pianista29. Na jej podstawie Roman Polański nakrę-cił świetny film (2002). Książka pod koniec przynosi także wiadomości o tym niemieckim oficerze, Hosenfeldzie, który, jak się okazało – a odkrył to Szpilman i inni Polacy – od po-czątku wojny zaangażował się w ocalanie Żydów. Po wojnie natomiast został umieszczony w obozie przejściowym w po-bliżu Warszawy, a potem deportowano go do Związku So-wieckiego, gdzie zmarł w latach pięćdziesiątych, mimo sta-rań Szpilmana o jego uwolnienie. Potomkowie Hosenfelda odnaleźli przed kilku laty prowadzony przez niego pamięt-nik, wstrząsający dokument przeżyć Niemca, który nie był zaślepiony hitlerowskim faszyzmem i nie chciał się biernie przypatrywać zbrodniom, jakie popełniali jego rodacy.

Większość czasu podczas mego pobytu w Warszawie spę-dzałem w znakomicie wyposażonej i mającej życzliwy per-sonel bibliotece Instytutu Badań Literackich, znajdującej się po prawej stronie na parterze siedziby Akademii Nauk, neo-klasycznego Pałacu Staszica, przed którym stoi pomnik Mi-kołaja Kopernika. Było to miejsce niezwykłe, znajdowałem tam wszystko, czego potrzebowałem, zresztą bibliotekarze czasami dyskretnie polecali mi też inne książki lub broszury mające coś wspólnego z książką, którą zamawiałem. W tam-tych latach był to rodzaj portu wolnego od cła: wymieniało się tam między sobą małe koperty z książkami wydrukowanymi w podziemiu albo za granicą, ale także mięso i ser kupione na czarnym rynku lub tenisówki i zagraniczne papierosy,

a pewnego razu uczestniczyłem nawet w wymianie małego psa na kota. W tym pomieszczeniu można było czuć się członkiem rozwiązanego klubu oporu obywatelskiego, po-dobnego do tej wspólnoty, która ocalała książki w filmie Fah-renheit 451 Raya Bradbury’ego30.

W czytelni, kiedy siedzieliśmy w ciasnych szkolnych ław-kach, mogło się zdarzyć, że znalazłeś się obok ślicznej bel-gijskiej doktorantki, obok wielkiego pisarza, czy nawet obok naukowca, który wrócił po wielu latach z dalekiej emigra-cji. Edith, jasnowłosa Belgijka, ale w istocie wywodząca się z rodziny holenderskich Żydów, zajmowała się Bruno Schul-zem. Dowiedziałem się o tym przypadkiem, bo kiedy wsta-wała, nadepnęła niechcący na mój plecak, potknęła się i na moje notatki upadło parę książek o Schulzu i związkach Ka-bały z literaturą. W tej sytuacji zaprzyjaźniliśmy się i zapro-ponowała mi, żebym po bibliotecznym bezruchu trochę się rozerwał na basenie w Pałacu Kultury, w godzinach udostęp-nionych zagranicznym dyplomatom. Zadbała już w swojej ambasadzie o kartę wstępu na pływalnię (ja na moją amba-sadę ani w tym, ani w niczym innym, oczywiście nie mogłem liczyć). Kłopot w tym, że na basenie obowiązywał plastikowy czepek, a o coś takiego było w Warszawie trudno, zwłaszcza w środku zimy. Po wielu daremnych poszukiwaniach po-radzono nam spróbować szczęścia w obskurnym sklepiku z używanymi oponami i innymi przedmiotami z gumy, który mieścił się po drugiej stronie Wisły, w dzielnicy Praga. Za-płaciliśmy słono za dwa ostatnie czepki, jakie jeszcze mieli: były wielobarwne i miały doklejone wielkie jaskrawe kwiaty. Kiedy wkroczyłem w nim na basen, kilka pływających osób omal nie utonęło, bo zachłysnęły się wodą.

Pewnego razu w czytelni przypadło mi miejsce obok śmiesznego pana z odstającymi uszami, który coś sobie no-tował ze starej książki. Kątem oka dostrzegłem na karcie

34 35

zamówień bibliotecznych jego nazwisko: Jan Kott. Kiedy gło-śno kichnął, wykorzystałem okazję i rzuciłem mu: „Na zdro-wie!”, a potem od razu go spytałem, dlaczego legendarny autor Szkiców o Szekspirze, dobrze znany także u nas, we Włoszech, jeszcze coś studiuje. Uśmiechnął się i odpowie-dział: „Nie traciłbym już czasu na tego rodzaju zajęcia, ale nazywam się Jan Kott”.

Powrócił do Warszawy po długim pobycie na emigracji w Ameryce, żeby wygłosić jakiś odczyt. Powiedział mi, że to zawsze była jego ulubiona biblioteka. Był niewysokim i szczupłym mężczyzną, obdarzonym jednak niesłychaną energią, jaką wyzwalała w nim, jak mówił, jego „jedyna praw-dziwa choroba”: teatr. Nadwątlone zdrowie w poważnej mie-rze determinowało jego życie. Bywał już na granicy życia i śmierci i przez filtr tego doświadczenia odczytywał sens tragedii ludzkich, jakie odnajdywał w sztukach teatralnych. Wiele jego szkiców już w tytule ma coś wspólnego z atakami serca. Po ciężkiej chorobie, przebytej w 1963 roku, wyjechał do Włoch, gdzie napisał dziennik, który zaczyna się następu-jąco: „Byłem wczoraj w Roccaraso. Po drodze widziałem alo-esy... Kiedy zachorowałem, Krystyna powiedziała żonie, żeby mi dawała aloes trzy razy dziennie po małym kawałku [...] Ta sałatka z aloesu miała smak słodko-kwaśny, jak niektóre chińskie potrawy”31. I taki właśnie tytuł nosi zbiór jego szki-ców, pewnie najbardziej osobistych: Aloes (1964). Książka to dla mnie znacząca chociażby dlatego, że mówi o spotkaniu autora z jednym z najwybitniejszych włoskich intelektuali-stów XX wieku, wciąż niedostatecznie docenianym, Nicolą Chiaromontem (1905–1972). Jego twórczość poznałem i na-uczyłem się szanować dzięki Polakom takim jak Kott, który napisał: „Z twardej mądrości Chiaromontego uczyłem się, że świat nie dzieli się na czarnych i czerwonych. Uczyłem się rozumienia wolności”. Kott, podobnie jak Chiaromonte,

był nie tylko wnikliwym krytykiem teatralnym, ale intelektu-alistą, który rozmyślał nad problemami swoich czasów, czy wręcz poszukiwał w tekstach i przedstawieniach teatralnych klucza do zrozumienia współczesności. Taki był sens okre-ślenia ukutego przez niego przy okazji Szekspira, a później przez innych często nadużywanego i mylącego, które brzmi:

„nasz współczesny”.Głośna książka Kotta Szekspir nasz współczesny, której ty-

tuł polska cenzura kazała zmienić na bardziej neutralny – Szkice o Szekspirze (1961) – sprawiła, że jej autor stał się znany na całym świecie. Jego „polityczne” i egzystencjali-styczne odczytanie Szekspira miało znamienny wpływ na najwybitniejszych reżyserów europejskich, od Strehlera po Brooka. Ale jego zanurzanie się we wszechświecie Szekspi-rowskim nie skończyło się na tym zbiorze szkiców wydanym w 1961 roku: przyniosło dziesiątki innych ważnych esejów i recenzji, z których część znalazła się w zbiorze Shakespeare’s Bitter Arcadia (1967).

Jako krytyk i teoretyk teatru Kott szukał zawsze punktów styku dzieła żyjącego na scenie z jego odbiciem w praktyce codziennego życia. W roku 1956, podczas wydarzeń, które doprowadziły jego kraj do zerwania ze stalinizmem, napi-sał recenzję zatytułowaną Hamlet po XX Zjeździe, w której stwierdził, że po obejrzeniu przedstawienia Hamleta w Sta-rym Teatrze w Krakowie nie umiał już, czytając tę tragedię, widzieć w niej niczego innego, jak tylko odkrywanie wiel-kiej zbrodni politycznej. Peter Brook napisał, że Kott „jako jedyny ze znawców Szekspira wie, że jeśli ktoś puka do na-szych drzwi o piątej rano, to na pewno nie jest to mleczarz”. Takie samo podejście zachował Kott również wobec tragedii greckich, którym poświęcił rozprawę chyba najpiękniejszą ze wszystkich swoich prac: Zjadanie bogów32. W jednym z wywia-dów powiedział: „U tragików greckich także poszukiwałem

36 37

punktów styku ze współczesnością, bo w przeciwnym razie po cóż miałbym o nich pisać?”. A współczesność oglądana oczami Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa wydaje nam się do głębi „plemienna”, niemal monstrualna, przepełniona prze-mocą, której racjonalnie i prawnie nie da się usprawiedliwić.

Kott był na swój sposób znakomitym pisarzem, jego styl ujawniał w pełni doskonałość formalną jego esejów; był mistrzem w łączeniu rozległości erudycji, świeżości myśli, zawsze zaskakującej, i pasji polemicznej, nigdy nie prze-kraczającej miary. Za wzorcowe w tym aspekcie, dzięki in-terpretacyjnej jasności, jaką się odznaczają, można uznać szkice Gilgamesz albo śmiertelność (Kott nawet znalazł w nich sposób, żeby wspomnieć o wszystkich swoich współtowarzy-szach alpinistach, którzy zginęli podczas wspinaczki) i eseje z Nowego Jonasza (zaczyna się on od recepty na zupę jadaną jeszcze dzisiaj w Nowej Anglii, będącą zresztą ulubionym pokarmem wielorybów, a kończy na analizie Moby Dicka w świetle Biblii i Kabały, Conrada, Miltona, Joyce’a...). Kott wiedział, że jest przedstawicielem szczególnego rodzaju li-terackiego: a mianowicie polskiej szkoły eseju, którą chciał zaprezentować anglosaskim czytelnikom w przygotowanej przez siebie antologii, zawierającej wiele klejnotów stylu myślenia i pisania przejmującego i aktualizującego tradycję Montaigne’a, którą zatytułował Four Decades of Polish Essays (Czterdzieści lat polskiej eseistyki) (1990)33.

W swoich pasjach politycznych Kott doświadczył wszyst-kich głównych prądów XX stulecia: w latach trzydziestych był początkowo surrealistą, wzorem Bretona, a potem, po zapo-znaniu się z Maritainem, neotomistą; był też trockistą, a za-raz po wojnie ortodoksyjnym komunistą (należał do zespołu redakcyjnego stalinowskiego tygodnika „Kuźnica”); od po-łowy lat pięćdziesiątych został rewizjonistą; stał się też struk-turalistą i entuzjastą Mircei Eliadego i jego badań nad mitem.

Od roku 1966, kiedy z przyczyn zdrowotnych, ale nie tylko (gdyż władze komunistyczne rozpoczęły właśnie kampanię antysemicką), wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, wy-kładał najpierw w Yale, a potem w Berkeley, stał się wzorco-wym amerykańskim profesorem „radical”, a swoje książki pisał po angielsku, chociaż zawsze z uwagą śledził polskie dyskusje polityczno-kulturalne.

W lutym 1968 roku w Durham Theatre w Berkeley wyre-żyserował i wystawił ze swymi studentami Oresteję Eurypi-desa, przenosząc antyczne wydarzenia na tło wojny w Wiet-namie. W głębi sceny królowała reprodukcja Białego Domu z panoramą Waszyngtonu poniżej. Przodownicą chóru była ciemnoskóra dziewczyna, a wszyscy aktorzy, przebrani za młodych kontestatorów, śpiewali na cały głos I Can’t Get No Satisfaction34. Kott zresztą wielokrotnie oświadczał: „Zawsze bronię praw reżysera; może wymuszać na tekście, co chce, musi tylko dać do zrozumienia, w imię czego to robi”. Był za-fascynowany specyfiką teatru, możliwością nadawania kon-kretnych kształtów marzeniom: „Reżyser teatralny otwiera tekst nie jakimś innym tekstem, ale za pośrednictwem akto-ra. Korzysta z jego prywatnego życia. Siła teatru leży w złą-czeniu życia i grania życia w ciele jednego człowie ka. Wiel-ki aktor sięga w głąb siebie i wydobywa stamtąd więcej niż z tekstu”.

Kott zmarł w wieku osiemdziesięciu siedmiu lat w Santa Monica, w Kalifornii. W jednym z ostatnich wywiadów po-wiedział: „Odyseusz powrócił do Itaki, ale ja nie mam żad-nej Itaki, do której zresztą ani chciałbym, ani mógłbym po-wrócić. Może jedynie Szekspir był i jest taką moją Itaką”.

Z naturalnej skłonności do wybierania zawsze dróg powi-kłanych próbowałem włączyć do mojego programu studiów doktoranckich wykłady Bronisława Geremka (1932–2008),

38 39

światowej sławy historyka, znawcy średniowiecza. Jednak „Pro-fesor” – jak wszyscy go nazywali – będąc jednym z głównych doradców Niezależnego Związku Zawodowego „Solidarność”, na początku stanu wojennego ogłoszonego w 1981 roku zo-stał internowany, a potem pozbawiono go prawa nauczania. Mimo to z niewzruszonym spokojem organizował raz w ty-godniu rodzaj prywatnego seminarium dla małej liczby stu-dentów w swoim mieszkaniu na Starym Mieście w Warsza-wie, przy ulicy Piwnej 25/4. Mieszkał tam od 1952 roku, dzięki czemu mógł obserwować rekonstrukcję zburzonego miasta: „Odnosiłem się wtedy raczej niechętnie do tego po-mysłu zrekonstruowania miasta takiego, jakie było, i tam, gdzie było. Wydawało mi się, że wypadnie to zanadto sztucz-nie i że inne sprawy są ważniejsze. Ale dzisiaj muszę przy-znać, że się myliłem. Odtworzenie dawnego układu miej-skiego było oddaniem sprawiedliwości pamięci. Warszawa jest w Europie miastem wyjątkowym: odtworzyła swoją prze-szłość i właśnie dzięki tej rekonstrukcji jej przeszłość jest w niej wciąż obecna”35.

Brama domu Geremka była dyskretnie obstawiona agen-tami milicji, a w sufit mieszkania były powtykane mikro-fony. Jego seminaria trwały kilka godzin i w południe po-jawiała się herbata, a kiedy było to możliwe, także ciastka. Wtedy zaczynała się rozmowa o polityce, podczas której na-zwiska i zdania najbardziej niebezpieczne pisaliśmy do sie-bie na kartkach.

Piękna broda i zamaszyste gesty rąk, wielka kultura i nie-wzruszony spokój (podkreślony ciągłym paleniem fajki, jak to robił doktor Mortimer), wszystko to przydawało Gerem-kowi autorytetu prawdziwego, niezawodnego Mistrza.

Pewnego razu odwiedził nas korpulentny pan o łagod-nych oczach. On także palił fajkę (i nawet na ulicy wkła-dał zgaszoną zapałkę do pudełka, które nosił przy sobie).

Bardzo się z Geremkiem lubili, wciąż się śmiali i żartowali po francusku, jak dwaj bliscy, starzy przyjaciele. Jacques Le Goff powiedział nam, że nasz Profesor obdarował go wiel-kim szczęściem, bo to przez niego poznał swoją żonę Hankę. Fernand Braudel wysłał go do Warszawy jesienią 1959 roku, żeby poznał polskich znawców średniowiecza. Młody Gere-mek, wówczas student i komunista, został wyznaczony do towarzyszenia Le Goffowi i pełnienia funkcji tłumacza, a też, co w tamtych czasach nagminnie narzucano, „dozorowania” go. Ale Geremek był już ostatecznie rozczarowany postępami realnego socjalizmu. Wolał go zapoznać ze wszystkimi in-telektualistami najmniej związanymi z reżymem, zawiózł go nawet do Lublina, by mu umożliwić spotkanie z wybit-nym katolickim historykiem Jerzym Kłoczowskim. Widząc, że Le Goff czuje się dość samotny i zagubiony, wpadł na po-mysł, żeby przedstawić go młodym dziewczynom. Poznanie studentki medycyny Hanki Havel stało się początkiem mi-łości „od pierwszego wejrzenia”, która trwała całe ich życie. Le Goff opowiadał o tym z przejęciem (spotkałem go z żoną kilka razy i rzeczywiście wyglądali razem uroczo), a Geremek, który w tego rodzaju sprawach okazywał się nieoczekiwanie romantyczny, tylko przytakiwał i twierdził, że bez Hanki Le Goff nigdy nie stałby się tym wielkim historykiem średnio-wiecza, jakim jest. Kiedy Hanka zmarła (w Paryżu, 11 grud-nia 2004 roku), mąż opublikował wzruszającą książeczkę jej poświęconą: przedstawił jej dzieje i historię ich wspólnego życia, zawarł tam także czułe wspomnienie o Geremku i in-nych polskich historykach, z którymi się przyjaźnił36.

Geremek stał się jednym z twórców demokratycznej Pol-ski, a jako minister spraw zagranicznych był sprawcą jej zdecydowanego osadzenia w Europie i w pakcie NATO. Ale przede wszystkim pozostał wielkim historykiem średnio-wiecza, który w pewnym momencie musiał odłożyć na bok

40 41

swoje badania i pozycję uniwersytecką, aby zająć się walką polityczną o demokrację i uznanie praw robotników. Jednak podobnie jak Václav Havel pozostał intelektualistą uprawiają-cym politykę tylko chwilowo, opozycjonistą, który chcąc być lepiej zrozumianym, nie rezygnuje z odwoływania się do dłu-giej epoki średniowiecza, której szczegóły i sekrety znał tak znakomicie, jak niewielu innych. W obcowaniu z nami, stu-dentami, był przyjacielem, powiernikiem, ironicznym kryty-kiem naszych przekonań i uprzedzeń. Wyjaśniał nam kwe-stie historyczne z zaraźliwą pasją.

Geremek przed wojną nazywał się Benjamin Lewertow i był synem syjonistów, którzy marzyli o osiedleniu się w Pa-lestynie (gdzie już spędzili dwa lata i gdzie urodził się im pierwszy syn Izrael/Jerry); powrócili w biedzie do Polski, w 1939 roku schronili się w Związku Sowieckim, ale zaraz stamtąd uciekli i zostali zamknięci w warszawskim getcie. Ojciec zmarł w Auschwitz, starszy brat uratował się cudem z obozu Bergen-Belsen, a mały Bronisław z matką, dzięki wielkodusznemu mężczyźnie (katolikowi Stefanowi Gerem-kowi), który zainscenizował małżeństwo z nią (a później, po wojnie, ożenił się rzeczywiście i zaadoptował jej syna), zdołali wydostać się z getta przed powstaniem. Po tym dramatycz-nym dzieciństwie Geremek wstąpił w 1950 roku na Wydział Historii Uniwersytetu Warszawskiego i zapisał się do partii (z której odszedł w roku 1968). Nigdy nie ukrywał tego, że mimo swojej pasji do historii współczesnej postanowił zaj-mować się średniowieczem, bo było to politycznie bezpiecz-niejsze, ale wyjaśniając to, zaraz przy tym dodawał, że trafił na wspaniałych profesorów, takich jak znawca feudalizmu Witold Kula i jego żona, wykładająca socjologię, Nina Asso-rodobraj. „Jej prace – mówił – łączące socjologię z historią, były dla mnie bardzo ważne zarówno z metodologicznego punktu widzenia, jak i w swoim aspekcie konceptualnym”37.

Dzięki nim Geremek za swój intelektualny punkt odniesie-nia wybrał Francję. W École des Hautes Études wyspecja-lizował się pod kierunkiem Braudela w historii społecznej i kulturalnej średniowiecza, a jego pierwsze prace zostały opublikowane w tomie Najemna siła robocza w rzemiośle Pa-ryża XIII–XV w.38. Badając kwestie średniowiecznego „pro-letariatu”, szybko dotarł do tak zwanych ludzi z marginesu: do włóczęgów, Cyganów, żebraków, heretyków. „Zmiana po-stawy wobec ubóstwa i biedaków pozwala nam uchwycić po-wolny, trudny proces formowania się zachowań mentalnych i polityki socjalnej naszych współczesnych czasów”39.

Historia ukazana przez Geremka to nie dzieje wydarzeń, ale opowieść antropologiczno-kulturalna i refleksja nad men-talnością: fakty ekonomiczne są tu interpretowane jako wy-raz kultury. Po opublikowaniu fundamentalnej książki Litość i szubienica. Dzieje nędzy i miłosierdzia w Europie40 jego bada-nia przybrały z punktu widzenia metodologii kierunek rewo-lucyjny i zaowocowały, zdaniem Le Goffa, „jedną z najwięk-szych książek o średniowieczu, jakie zostały opubli kowane”: Świat „opery żebraczej”. Obraz włóczęgów i nędzarzy w litera-turach europejskich XV–XVII wieku41. Maszynopis tej książ-ki, odrzuconej przez polską cenzurę nie tyle ze względu na jej treść, ile na skutek politycznej wrogości wobec jej autora, przemyciłem za granicę ukryty jak gorset pod koszulą i spo-wodowałem, że w pierwszej kolejności została opublikowa-na w przekładzie włoskim.

Geremek nauczył Europę rozumieć i cenić ludzi z margi-nesu, żebraków i włóczęgów, gdyż postawę, jaką przyjmują wobec nich władcy, można uznać za papierek lakmusowy cy-wilizacji. „Profesor” prawdziwie wierzył w Europę: był chyba najbardziej europejskim intelektualistą, jakiego znałem. Lu-bił powtarzać: „Kiedy mam wątpliwości co do Europy, słu-cham Bacha. To zawsze pomaga!”.

42 43

Cieszył się, że Solidarność wyrwała „pierwszy kamień z muru berlińskiego” i że Gdańsk stał się symbolicznym miejscem wspólnej europejskiej pamięci. Zanim zginął w wypadku drogowym, poświęcił wszystkie swoje siły tworze-niu takiej Europy, jaka byłaby „systemem edukacyjnym”: za-dbał o szeroką wymianę studentów otrzymujących stypendia Erasmusa i o stworzenie w Strasburgu uniwersytetu nowego typu, dla ludzi w różnym wieku i wywodzących się z różnych kultur. Wiedział, że jedynie wielka, ciągła wymiana osób, wie-dzy i doświadczeń może doprowadzić do obalenia kultural-nych i historycznych barier nieufności, uniemożliwiających powstanie Europy prawdziwie zjednoczonej, w której moż-liwość konfliktów wewnętrznych byłaby minimalna.

Z tamtych lat spędzonych w Warszawie pamiętam także wiel-kie mrozy. Termometr znieruchomiał na dwudziestu stop-niach poniżej zera. W nocy spałem na materacu przeniesio-nym do kuchni, gdzie kuchenka elektryczna była włączona na stałe. Dla kurażu wciąż piłem gorącą herbatę z dodat-kiem dużej ilości wódki. Znajdowałem się więc w stanie ciągłego oszołomienia, które urozmaicało drżenie z zimna. Kto tylko mógł, nie ruszał się z domu. Przez okna pokryte lodowymi arabeskami patrzyłem na ulicę i nielicznych prze-chodniów przemykających między dwoma pryzmami odgar-niętego śniegu. A na wprost mego domu na niedorzecznym neonowym szyldzie wciąż mogłem czytać zielony migocący napis: LODY WŁOSKIE. Był jak senna zmora, od której prze-ciągał mróz po kościach, bo widziałem, że z tego sklepiku wychodzą dorośli z dziećmi, szczęśliwi, że w wełnianych rę-kawiczkach trzymają rożek z lodami.

Pewnego ranka zdecydowałem się wybrać do tego lokalu. Jego wnętrze było puste, znajdowały się tu tylko pożółkłe fo-tografie dziewcząt na ścianach, spłowiała flaga włoska, stara

lada z dwoma różowymi plastykowymi słoniami i wiklino-wym koszem na rożki. Zamówiłem porcję o dwu smakach wybranych na chybił trafił (jeden był chyba waniliowy, a na-zwy drugiego, wypisanej po polsku, nawet nie zrozumiałem). Szkoda mówić: prawdziwe paskudztwo; na wpół zamro-żona woda smakowa z okruszkami lodu w środku. Ponie-waż byłem w lokalu sam, pozwoliłem sobie na żarty z młodą dziewczyną za ladą, wysoką, rosłą blondynką z poczciwym uśmiechem polskiej wieśniaczki. Czymś ją ująłem, bo zaraz opowiedziała mi, że właścicielami tej lodziarni jest włoskie małżeństwo, które z racji podeszłego wieku nie interesuje się już zupełnie produkcją lodów. Jeśli chcę ich poznać, mu-szę przyjść w środę, można ich zastać tylko raz w tygodniu.

Kiedy się tam wybrałem po raz drugi, dziewczyny nie było, a zza lady wyglądała głowa malutkiego staruszka z wą-sikami i w kaszkiecie. Czekał na mnie. Od razu zawołał żonę, która także była malutka i miała na sobie fartuszek jak po-kojówka, co jakoś ją upodobniało do kogucika. Mówili dia-lektem z okolic Wenecji, wtrącając do rozmowy trochę słów polskich. Pochodzili z jakiejś wsi koło Padwy. On wybrał się do Warszawy, aby się dorobić, zaraz po wojnie 1920 roku. Krążył po parkach z wózkiem lodów. Uzbierał trochę pie-niędzy i wrócił do siebie na wieś, bo musiał znaleźć narze-czoną. Po ślubie osiedlili się w Polsce na stałe. Otworzyli jedną z pierwszych lodziarni w mieście. Interes szedł do-brze: weneckie lody robiły furorę, a poza tym w tamtych la-tach w Warszawie pracowało wielu Włochów. Klientem za-przyjaźnionym z nimi został Curzio Malaparte, który był dyplomatą, pracował w ambasadzie i przyprowadzał na lody piękne panie. Obok była włoska restauracja Frascati, która brała od nich lody (dziś jest tu tylko ulica Frascati). W ich opowieści najbardziej zdumiała mnie ich bierność: chyba nie dostrzegli, że w Warszawie w ciągu tych pięćdziesięciu

45

lat coś się działo, bo wciąż z niezmienną obojętnością tylko produkowali i sprzedawali lody. Jakby nie mieszkali w mie-ście tak okrutnie potraktowanym przez historię XX wieku, ale otworzyli sobie tę lodziarnię w Zurychu.

– Co robiliście w czasie wojny? – Lody. Niemieccy żołnierze także za nimi przepadali. – A w czasie powstania? – Cóż mogliśmy robić? Zresztą powstanie nie doszło aż

tutaj... Tylko trudno było o cukier. – A potem, upaństwowili was? – Gdzież tam. Tamtym szło tylko o wielkie firmy. A my

zawsze byliśmy mali i prywatni. – A w tych ponurych latach stalinizmu? – Ludzie tak samo jedli lody! – A dzisiaj? – Co tu panu powiedzieć? Przyszedł kryzys, myśmy się

zestarzeli. A poza tym, jak pewnie sam pan spostrzegł, bar-dzo się pogorszyła jakość mleka. Widzieliśmy już niejedno. No to dalej trzeba sobie ze wszystkim jakoś radzić.

Odwiedzałem ich prawie co tydzień. Włoskie lody i ich skromna uprzejmość łagodziły moją tęsknotę za Włochami. A poza tym lody u nich były i tak najlepsze w całej Warszawie.

Znacznie później matka mojej przyjaciółki opowiedziała mi, że w liceum miała koleżankę Włoszkę. Jej rodzice pro-wadzili lodziarnię. A ona w wieku osiemnastu lat odebrała sobie życie z miłości.

3

moskwa

Któregoś zimowego popołudnia, kiedy miasto było obficie za-sypane śniegiem, znalazłem się przed kinem Moskwa, jed-nym z największych w Warszawie (wyglądało jak mongolski namiot), które jednak z racji swojej nazwy i tendencyjnego repertuaru miało chyba najniższą frekwencję. Namówiłem mimo to jedną Polkę, Paulinę, obiecując jej w zamian kola-cję w osławionej restauracji Pekin, żeby poszła ze mną na rosyjski film. Inni znajomi, którym to wcześniej proponowa-łem, stanowczo mi odmówili, a nawet byli oburzeni, że mogę ich zachęcać do czegoś tak mało „politycznie poprawnego”.

Grano film, po którym można się było spodziewać wiele dobrego: Idź i patrz42, rosyjskiego reżysera Elema Klimowa (1933–2003). Mało widziałem filmów tak niebywale wstrząsa-jących. Ale niewiele brakowało, a wcale bym go nie zobaczył. Kupiłem bilety i usiedliśmy z Pauliną na środku ogromnej sali... całkiem pustej. Tylko w pierwszym rzędzie chrapał do-nośnie jakiś pijak, który zasnął na poprzednim seansie. Zaję-liśmy się jedzeniem kanapek z serem i kiszonymi ogórkami, przygotowanych troskliwie przez babkę Pauliny, i nie zwróci-liśmy uwagi na to, że projekcja filmu dawno powinna się była rozpocząć. Nagle zapalono wszystkie światła na sali i jakaś

46 47

otyła pani o natapirowanych włosach i w wojskowych bu-tach z cholewami, której towarzyszył łysy mężczyzna z twa-rzą jak maska, w żółtych okularach z grubymi soczewkami, zawołała mocnym głosem, jakby przemawiała do tłumu, że przepisy nie pozwalają wyświetlać filmu, jeśli na sali nie ma co najmniej dziesięciu widzów, i to z opłaconymi biletami (pewnie odnosiło się to do tego pijaka śpiącego w pierwszym rzędzie). Zrozumiałem w lot jej aluzję i zakupiłem od roze-śmianej kasjerki dodatkowe osiem biletów (trzy sprzedała mi z litości ze zniżką przysługującą żołnierzom i uczniom). Projekcja filmu wobec tego mogła się rozpocząć.

Napisy początkowe wyjaśniały, o co w filmie chodzi: w 1943 roku w białoruskiej wsi Perechody Niemcy wymor-dowali wszystkich mieszkańców, paląc większość żywcem w drewnianej szopie. Był to jeden z licznych przypadków niemieckich „pacyfikacji”, które w tamtym regionie doprowa-dziły do całkowitego zniszczenia 628 wsi i zgładzenia wielu tysięcy ludzi.

Młody chłopiec Flora zostaje siłą dołączony do grupy par-tyzantów, którzy pobili jego matkę, bo nie chciała, żeby jej zabrali z domu syna. Florę razem z innymi młodymi chłop-cami wywożą ze wsi na wozie, jakby byli bydłem przezna-czonym na rzeź. Po paru miesiącach, już zżyty ze swoim partyzanckim oddziałem, idzie razem z dziewczyną party-zantką zobaczyć, co się dzieje w jego wsi, i widzi, że wszy-scy ją porzucili. W domu znajduje tylko trzy lalki swoich małych siostrzyczek: są ułożone równo na podłodze i mają obcięte warkocze. Mieszkańcy wsi zostali wymordowani i leżą w ogrodach za domami. Flora z dziewczyną przedzie-rają się w stronę wysepki na pobliskich błotach, gdzie być może schroniła się ludność ocalała z masakry. Ten ich marsz wygląda jak zejście do piekieł. Ostatkiem sił brną przez grzę-zawisko i wodę, na której unoszą się zwłoki z twarzami jak

maski z łez i błota. Na naszych oczach odmienia się także twarz chłopca: wcześniej miał dziecinną pyzatą buzię małego wieśniaka, teraz z zaciętej twarzy z napiętymi mięśniami, w zmarszczkach, bije groza, wydaje się, że to twarz starego człowieka. Film nie ukazuje typowych wojennych walk. Wy-głodzeni partyzanci idą ukraść krowę chłopom z innej wsi, żeby nakarmić uciekinierów koczujących na wyspie. Chłopi nie chcą krowy oddać, dochodzi więc do wymiany ognia: ta walka toczy się w nocy, wyraźnie widać tylko krowę oświe-tlaną co chwila serią wystrzałów, które kierują się w stronę nieba jak niespodziewanie odpalane sztuczne ognie. Strzela-nina sprowadza do wsi Niemców, co powoduje, że ta druga wieś także zostaje zrównana z ziemią. Wizyjne sceny Sądu Ostatecznego Boscha ożywają wśród tych ubogich drewnia-nych chałup. Jakbyśmy uczestniczyli w jakimś orgiastycznym karnawale, kiedy to przemoc staje się celem samym w so-bie. Niemcy wyglądają jak odrealnione stwory, z wielkimi okularami motocyklowymi zasłaniającymi groźnie ich twa-rze. Masakra przybiera tak niesłychane rozmiary, że zdaje się czymś nierealnym. Wszyscy, którzy przeżyli, zostają za-pędzeni do wielkiego drewnianego budynku, chyba dawnej cerkwi, i spaleni żywcem, przy tańcach, śmiechu i strzela-ninie, nadających tej scenie atmosferę sabatu.

Podobną scenę widziałem tylko w wykonaniu mrowią-cych się figurek umieszczonych w dziewięciu wstrząsających terrariach grozy Fucking Hell (2000, 2008)43 Jake’a i Dinosa Chapmanów, wystawionych w muzeum na Punta della Do-gana w Wenecji, które ukazują w sposób nie mniej przeraź-liwy triumfującą masakrę, posługując się obrazem rzucania na stertę udręczonych ciał i zalewania ich wodami piekła.

Kiedy rzeź już się dokonała, gęsty czarny dym przesła-nia cały ekran. I wtedy niespodziewanie „przybywają nasi”: na pierwszym planie pojawiają się partyzanci i zaczyna się

48 49

taki sam rytualny obrządek, tyle że skierowany w przeciwną stronę. Wszyscy Niemcy zostają spędzeni pod most i na-przód poszczuci na siebie nawzajem, a potem starannie ob-lani benzyną... Nie mają już na twarzach gogli. Mają tylko zakrwawione ręce i wyglądają jak przestraszone dzieci wy-rwane ze snu. Widzą nienawiść swoich wrogów, ale chyba nie do końca ją rozumieją. W końcu partyzantka zabija ich z litości serią z karabinu maszynowego, zanim jej towarzysze zdążą podłożyć ogień. Flora dostrzega na ziemi portret Hi-tlera, który wypadł z płonącej niemieckiej ciężarówki. Po raz pierwszy robi użytek z karabinu, celuje i strzela w tę twarz. Po pierwszym wystrzale na ekranie pojawiają się obrazy wojny, ale są puszczone od końca: ruiny stają się na powrót kamie-nicami, a oddziały niemieckie maszerują do tyłu. Jeszcze je-den strzał i szlaban graniczny między Niemcami i Polską wraca na swoje miejsce, książki wyłaniają się z ognia i wra-cają na półki, masowe defilady z lat trzydziestych cofają się zabawnie do punktu wyjścia. Po każdym strzale Flory Hitler na fotografiach staje się coraz młodszy, a historyczne wyda-rzenia w Niemczech coraz odleglejsze. Na koniec na ekra-nie ukazuje się pożółkłe zdjęcie kobiety trzymającej na ko-lanach dziecko z wielkimi oczami i smutnym wyrazem buzi. To wczesna fotografia przyszłego dyktatora i jego matki. Flora przez chwilę się waha, a potem, zamiast pociągnąć za cyn-giel, rzuca karabin i odchodzi.

Osobliwym zbiegiem okoliczności w rok po premierze filmu Klimowa Wisława Szymborska wydała zbiór wierszy Ludzie na moście, wśród których jest także ten, jeden z naj-znakomitszych i najwymowniejszych: „A któż to jest ten dzidziuś w kaftaniku? / Toż to mały Adolfek, syn państwa Hitlerów! / Może wyrośnie na doktora praw? / Albo będzie tenorem w operze wiedeńskiej? // [...] No, nie będziemy chyba teraz płakać, / pan fotograf pod czarną płachtą zrobi

pstryk. // Atelier Klinger, Grabenstrasse Braunau, / a Brau-nau to niewielkie, ale godne miasto, / solidne firmy, poczciwi sąsiedzi, / woń ciasta drożdżowego i szarego mydła. // Nie słychać wycia psów i kroków przeznaczenia”44.

Kino Moskwa, na początku ulicy Puławskiej, ze swoją świecącą neonową nazwą, z reklamą filmu Czas Apokalipsy Francisa Forda Coppoli i samochodem pancernym przed frontem, zostało po wprowadzeniu 13 grudnia 1981 roku stanu wojennego uwiecznione na słynnym zdjęciu Chrisa Niedenthala, które obiegło cały świat.

Było to świetne miejsce na spotkanie. Parę lat później sta-łem tam, przed kinem, z półlitrową butelką wódki jako jeden z zaproszonych. Było już całkiem ciemno. Wkrótce doszli jeden po drugim inni zaproszeni, sześciu kolegów z kursu literatury romantycznej prowadzonego przez Marię Janion; wszyscy z rozmaitego koloru butelkami w ręku. Poszliśmy rzędem, dźwigając ciężkie chlebaki, wzdłuż ulicy Rakowiec-kiej. Niedaleko od mieszczącego się przy tej ulicy więzienia stała kamienica z lat trzydziestych: czarna brama, drewniane schody przez pięć pięter, aż na poddasze, a tam drzwi po-malowane na czerwono. Małe mieszkanie zawsze uśmiech-niętej asystentki Bożeny. Weszliśmy, rozchylając ciężką za-słonę z aksamitu, do ciemnego pokoju, słabo oświetlonego świeczkami; stały wszędzie: na parapetach okien, na regale z książkami i na szklanych półeczkach. Na podłodze leżało dużo poduszek i już kilkanaście osób siedziało na nich. Jakiś krępy mężczyzna z kręconymi włosami i szczeciniastą brodą siedział ze skrzyżowanymi nogami na podwyższeniu i trzy-mał w ręku książkę oświetloną skierowaną na nią lampką. Okazało się potem, że osobnik ten to Jerzy Illg, w przyszłości redaktor naczelny wydawnictwa Znak. Obok niego stało kilka butelek, leżał melonik i futrzana czapa. Kiedy się uciszyło, pociągnął z butelki parę łyków, mechanicznie, ale łapczywie.

50 51

I zaczął czytać najosobliwszy, najbardziej tragikomiczny mo-nolog, jaki został napisany w XX wieku: Moskwa – Pietuszki (1970) Wieniedikita Wasiljewicza Jerofiejewa. Trzy godziny czytania jednym ciągiem, z przerwami tylko na głębsze łyki wódki, aby zapoznać się z tym arcydziełem rosyjskiej lite-ratury równym Mistrzowi i Małgorzacie Bułhakowa. Wizjo-nerska podróż, niemal jakaś via crucis, podmiejskim pocią-giem, którą pijak Wieniczka rozpoczyna na Dworcu Kurskim w Moskwie i jedzie do Pietuszek, aby w rzeczywistości zna-leźć się na koniec pod murami Kremla. Kolejne stacje róż-nią się od siebie tylko tym, że pije się na nich coraz to inne trunki, często mieszanki zabójcze i nieprawdopodobne, a pi-cie jest coraz intensywniej przeplatane światłymi cytatami z ksiąg religijnych, klasyków literatury, dzieł Lenina i tan-detnych broszur propagandowych, a wreszcie z traktatów filozoficznych. Gdzieś w połowie podróży, na odcinku Na-zariewo–Driezna, brodacz na podwyższeniu przerwał czy-tanie i poprosił obecnego na sali Włocha, by kontynuował za niego. Ośmielony tak znaczną ilością wódki, jaką razem z innymi słuchaczami w siebie wlewałem, zacząłem czytać:

„– Dużo pan widział, dużo podróżował, niech pan powie, gdzie bardziej Rosjan cenią – po tej czy po tamtej stronie Pirenejów?

– Nie wiem, jak po tamtej, ale po tej zupełnie nie cenią. By-łem na przykład we Włoszech, tam na Rosjanina nikt nie zwraca najmniejszej uwagi. Oni sobie tylko śpiewają i malują. Jeden, powiedzmy, stoi i śpiewa, a drugi tuż obok siedzi i rysuje tego co śpiewa, a trzeci nieopodal śpiewa o tym, który rysuje... I tak smutno się od tego robi. Ale oni naszego smutku nie rozumieją...

– Ba, Włosi! Czy oni w ogóle coś rozumieją?”45.Wszyscy wybuchnęli śmiechem i brodacz na podwyższe-

niu znowu podjął czytanie, a zebrani słuchacze – picie.Nie ma u Jerofiejewa ani jednej strony, na której nie la-

łaby się wódka: rytm i nastrój tekstu są wzorowane na ciągu

trwającego nieprzerwanie popijania (zapoj), co doprowadza o świcie do przygnębiającego uczucia samotności i lęku (po-chmielje); może je przerwać tylko pierwsze tego dnia picie, przynoszące trochę ulgi (opochmielenje)46.

WÓDKA. Dosłownie, a pewnie też ironicznie, słowo to jest zdrob-nieniem od „wody” (mała woda). W starożytności nazywano ją „palącym winem” i została wynaleziona przez Krzyżaków albo przez Genueńczyków w ich kolonii w Kaffie, albo przez mnichów w monastyrze Czudowskim, za murami Kremla. Bi-zantyjski zwyczaj nakazywał rozcieńczać wodą każdy napój al-koholowy przed piciem: wódka była więc „miksturą”, czyli pły-nem zawierającym alkohol, mającym właściwości odkażające i przeciwzapalne. Produkuje się ją z ziaren żyta, pszenicy, jęcz-mienia, owsa. Przed rektyfikacją destylat zostaje rozcieńczony wodą i oczyszczony, to znaczy przepuszczony przez filtr z wę-gla drzewnego uzyskanego z lipy i brzozy. Destylację powtarza się trzykrotnie. Ażeby uzyskać idealny procent alkoholu (40°), miesza się go z wodą. Litr takiej wódki musi ważyć dokładnie 953 gramy. Podaje się ją zmrożoną, kiedy uzyskuje niemal ole-istą konsystencję.

Jerofiejew urodził się 24 października 1938 roku na dalekiej Północy, w Czupie, w Republice Karelii. Jego ojciec, Wasi-lij, zawiadowca malutkiej stacji na linii Kandalaksa – Mur-mańsk, został osadzony w obozie pracy w 1945 roku (gdzie przebywał do roku 1954) za to, że opowiedział jakiś aluzyjny żart uznany za antysowiecki. Matka wyjechała nielegalnie do Moskwy, pozostawiając trzech swoich synów w sierocińcu. Wieniedikt dobrze sobie radził, bo był obdarzony niezwykłą pamięcią i łatwo się uczył. W roku 1955 także wyjechał do Mo-skwy i po znakomicie zdanym egzaminie wstępnym zaczął studia na Wydziale Filologii Uniwersytetu Moskiewskiego

52 53

imienia Łomonosowa, zajmującego okropny stalinowski wieżowiec leżący na tych samych Wzgórzach Worobiowych (wtedy Wzgórzach Leninowskich), na których Hercen i Oga-riow ślubowali sobie nawzajem, że poświęcą życie walce o wolność. W Wieniedikcie jednak coś się załamało: przestał chodzić na wykłady, zaczął dużo pić i został usunięty z uni-wersytetu. W 1961 roku wstąpił do Instytutu Pedagogicznego we Włodzimierzu, ale stamtąd też został wyrzucony, bo na jego stoliku nocnym znaleziono egzemplarz Biblii. Potem podejmował najrozmaitsze prace: był tragarzem w wielkim sklepie spożywczym, a potem w fabryce, murarzem, sztu-katorem, sprzątaczem na budowach, palaczem, prostym ro-botnikiem; pracował też na budowie nigdy nie ukończonej autostrady Moskwa–Pekin, zakładał linie elektryczne i te-lefoniczne, był bibliotekarzem, kierownikiem magazynów cementu, uzbrojonym stróżem w Ministerstwie Energetyki, magazynierem w Instytucie Medycyny, mechanikiem na sta-cji pomp Instytutu Radiotechniki, doradcą handlowym pra-cowni projektowej, robotnikiem budowlanym. Zmarł w Mo-skwie 11 maja 1990 roku i został pochowany w obrządku prawosławnym na cmentarzu Nowokuncewskim, zwanym żartobliwie „cmentarzem generałów”.

Kiedy pojechałem do Moskwy spotkać się z Jerofiejewem, w zimie 1987 roku, był już w zaawansowanym stadium raka gardła i niemal nie mógł mówić. Władze sowieckie, mimo pieriestrojki, właśnie odmówiły mu pozwolenia na wyjazd do Izraela (nigdy nie był za granicą) na pooperacyjną kurację, ale również do Paryża, także na kurację i ewentualne wykłady w Instytucie Literatury Rosyjskiej na Sorbonie. W swoim za-graconym dwupokojowym mieszkaniu przy ulicy Fłotskiej nr 17 (blok 1, XIII piętro, mieszkanie 78) poprosił, żebym mu przeczytał włoski przekład tego samego fragmentu, który dali mi do czytania w Warszawie. Ten fragment bardzo go

rozbawił. Napisał go, słuchając Regaty weneckiej (1835), duetu na dwa soprany i fortepian Gioacchina Rossiniego, kompo-zytora, którego bardzo lubił.

Zaprowadził mnie do tego „świętego pijaka” mój przyjaciel Gario Zappi, razem z którym niewiele lat później doprowa-dziliśmy do publikacji u Feltrinellego dzieł wszystkich Jerofie-jewa. Gario jest znakomitym poetą i wnikliwym tłumaczem wierszy Mandelsztama i innych klejnotów literatury rosyjskiej. Od kilku lat znowu mieszka skromnie w Moskwie, gdzie spę-dził młodość (jest synem dwojga komunistów z Emilii, któ-rzy pracowali w Rosji) i ukończył studia. Ma wielką kolekcję motyli. Zbiera je i bada od dziecka i z czasem stał się jed-nym z największych ich znawców w Rosji. Kiedy ekspedycja sowiecka odkryła w syberyjskich lodowcach skamielinę ja-kiegoś dziwnego motyla, zorganizowano naradę ekspertów w Leningradzie i zaproszono na nią także młodego Garia. Po-nadto Gario znalazł jakiegoś nie znanego dotąd owada, który na jego cześć został nazwany Lathrobium Garioi.

W literaturze rosyjskiej pełno jest postaci niepoprawnych włóczęgów, których jakieś irracjonalne przyczyny oddalają od świata i jego potocznych wartości i nakazują szukać zbawie-nia na własną rękę. Czasami, jak u Dostojewskiego, nazywa się ich idiotami, co w antycznej grece znaczyło: ci, co żyją poza wspólnotą, co żyją samotnie. Kiedy indziej nazywa się ich jurodiwymi lub „szaleńcami Chrystusowymi”. W gruncie rzeczy tacy włóczędzy niewiele się różnią od Sprawiedliwych, nawet jeśli na pozór nikogo nie ocalają. Ale są prawdziwymi mędrcami w mylącym przebraniu, biednymi oberwańcami, bogatymi znajomością świata i świętością. Często żyją w mil-czeniu, nieświadomi swojej misji, ale są widomymi świad-kami innej filozofii życia i innego celu, do jakiego człowiek winien dążyć.

54 55

Obok nich żyją też na świecie postacie bohaterów. Anna Stiepanowna Politkowska urodziła się 30 sierpnia 1958 roku w Nowym Jorku jako Anna Mazepa i była córką dwojga so-wieckich dyplomatów narodowości ukraińskiej akredyto-wanych przy ONZ. Studiowała dziennikarstwo w Moskwie i obroniła pracę dyplomową na temat poetki Mariny Cwieta-jewej (co już było czymś niezwykłym) w 1980 roku.

Pracę dziennikarską rozpoczęła w roku 1982 w moskiew-skim dzienniku „Izwiestia”, skąd odeszła w roku 1993. W la-tach 1994–1999 pracowała jako sprawozdawca, podlegał jej dział nagłych wypadków, i była asystentką redaktora naczel-nego Jegora Jakowlewa w dzienniku „Obszczaja Gazieta”; pracowała zresztą jednocześnie w radiu i w wolnej telewizji.

W 1998 roku pojechała po raz pierwszy do Czeczenii, wy-słana tam przez swój dziennik, by przeprowadzić wywiad z Asłanem Maschadowem, wówczas świeżo wybranym pre-zydentem tego kraju.

Począwszy od czerwca 1999 roku, aż do końca życia pra-cowała w dzienniku „Nowaja Gazieta”. W tym samym okre-sie opublikowała zdecydowanie krytyczne artykuły47 na temat Władimira Putina i wojny prowadzonej w Czeczenii, Dagesta-nie i Inguszetii. Wtedy zaczęto jej grozić śmiercią.

W roku 2001 musiała się schronić w Wiedniu z obawy przed powtarzającymi się pogróżkami, które wysyłał jej e-mailami Siergiej Łapin, oficer OMON-u (oddziałów specjalnych milicji podlegających bezpośrednio Ministerstwu Spraw Wewnętrz-nych, z wpływami w różnych republikach rosyjskich), oskar-żony przez nią o zbrodnie przeciw ludności cywilnej w Czecze-nii. Łapin został na krótko aresztowany, a potem, w 2002 roku, zwolniony (proces wznowiono w roku 2003, a zakończono po wielu przerwach dopiero w roku 2005 wyrokiem skazującym byłego milicjanta za nadużycia i prześladowania, za które był odpowiedzialny, jak też za fałszowanie dokumentów).

Politkowska jeździła do Czeczenii bardzo często, wspie-rając rodziny ofiar, odwiedzając szpitale i obozy uchodźców, przeprowadzając wywiady zarówno z żołnierzami rosyjskimi, jak i z cywilną ludnością. Donosiła o toczącej się brutalnej wojnie, w czasie której tysiące niewinnych ludzi było tortu-rowanych, porywanych lub zabijanych na polecenie władz Federacji Rosyjskiej albo przez siły czeczeńskie48. Nie szczę-dziła gwałtownych oskarżeń przeciwko oddziałom rosyjskim, ujawniając liczne, udokumentowane nadużycia popełniane wobec ludności cywilnej, jak też milczenie i prawdopodobne wspólnictwo dwóch ostatnich premierów czeczeńskich, Ach-mada Kadyrowa i jego syna Ramsana, popieranych przez Mo-skwę. Zdobyła sobie tym znaczne uznanie w środowiskach czeczeńskich: jej nazwisko było często wymieniane wśród nazwisk „uprzywilejowanych negocjatorów” partyzantki; po-dobnie też zaangażowała się osobiście w prowadzenie nego-cjacji podczas kryzysowej sytuacji w teatrze na Dubrowce, która zakończyła się wymordowaniem terrorystów i zakład-ników. Starała się z przejęciem w tych negocjacjach pośredni-czyć, a potem rozpaczała, że nie umiała zapobiec tragedii.

W roku 2007 opublikowała po angielsku Russian Diary 2003–2005, gdzie w końcowym rozdziale, zatytułowanym wy-mownie Boję się czy nie?, pisała:

„Często słyszę zarzuty, że widzę wszystko w czarnych barwach, że nie wierzę w naród rosyjski, że zamykam się w skrajnej opozycji wobec Putina i nie zauważam jego zasług. Ale ten zarzut jest niesprawiedliwy: widzę wszystko – za-równo dobro, jak i zło. Widzę, jak ludzie nadaremnie starają się poprawić sobie warunki życia, jak zamykają się w sobie i próbują nie dostrzegać tego, co się dzieje w kraju. Ale nie można wiecznie chować głowy w piasek”49.

Została zabita w Moskwie 7 października 2006 roku w windzie swojej kamienicy, kiedy wracała z pracy do domu.

57

8 października milicja przejęła jej komputer i cały mate-riał dochodzenia dziennikarskiego, które właśnie kończyła. 9 października „Nowaja Gazieta” opublikowała jej notatki do dłuższego artykułu na temat tortur stosowanych przez cze-czeńskie siły bezpieczeństwa związane z premierem Ram-sanem Kadyrowem. Jej pogrzeb odbył się 10 października na cmentarzu Trojekurowskim w Moskwie. Uczestniczyło w nim ponad tysiąc osób: przyszli koledzy i zwykli ludzie, którzy ją podziwiali. I tylko jeden jedyny Włoch, lider Partii Radykalnej Marco Pannella. Filozof francuski André Gluck-smann, wspominając ją, powiedział: „Anna Politkowska była wrażliwa na cierpienie uciskanych i była nieprzekupna, z lo-dowatą wzgardą odnosiła się do naszych kompromisów. Była i wciąż pozostaje dla nas punktem odniesienia. Nie obcho-dziły ją uznanie, pieniądze, kariera – miała w sobie pragnie-nie prawdy i nieprzejednaną żarliwość”.

4

dublin

Polacy i Irlandczycy, z tym swoim tak dobitnie akcentowa-nym poczuciem sprawiedliwości i honoru, są do siebie na-prawdę podobni. Jedni pozwalają lepiej zrozumieć drugich. Oba te narody o twardym karku, zawsze uciskane przez sil-niejszych, brutalnych sąsiadów, łączy oprócz wspólnego losu także przenikająca do głębi ich kulturę ta sama religia.

Tę kwestię rozważył wnikliwie polski socjolog Stefan Czarnowski (1879–1937), uczeń Simmla w Berlinie, a potem Durkheima i jego współpracowników, Huberta i Maussa, w Paryżu. Przystojny, wąsaty Czarnowski był znakomitym eseistą i pionierem badań nad historią kultury. Najistotniej-sza z ogłoszonych przez niego prac nosi tytuł Kult bohate-rów i jego społeczne podłoże. Święty Patryk: bohater narodowy Irlandii50. Książka została napisana po francusku i opubliko-wana w Paryżu w 1919 roku, a poprzedziły ją piętnastoletnie studia. Ukazuje żywot świętego Patryka (który przypuszczal-nie żył w V wieku) i mówi o roli świętego w kształtowaniu się irlandz kiej tożsamości narodowej, o reliktach tradycji celtyc-kiej w zasobach wyobraźni katolickiej Irlandii, o powstaniu idei czyśćca (która, jak wyjaśniał to także Le Goff, „pojawiła się” właśnie w Irlandii i była zawsze związana z imieniem

58 59

świętego) i o dziejach tworzenia mitu przypisującego postaci, która może nigdy nie istniała, wszystkich dążeń i całej kul-tury narodu. Książkę Czarnowskiego tworzą przemyślenia po-głębione i erudycyjne, czyniąc z niej klasyczną pozycję z dzie-dziny socjologii religii, a czyta się ją jak powieść, która pomaga zbliżyć się do Irlandii i Irlandczyków, dostarczając fascynują-cego klucza do zrozumienia ich narodowej mentalności.

Czarnowski po pierwszej wojnie światowej zdecydował się z racji patriotycznych porzucić znakomitą karierę akade-micką w Paryżu i powrócił do Warszawy, gdzie spotkało go wiele kłopotów i pomówień, ponieważ podejrzewano, że jest komunistą; w Warszawie, już po polsku, napisał wszystkie swoje następne prace. Po drugiej wojnie światowej te jego prace budziły jeszcze więcej zastrzeżeń (a cenił je tylko wą-ski krąg jego uczniów), ponieważ uznano jego teorie za nie-dostatecznie ortodoksyjne z marksistowskiego punktu wi-dzenia. Zbiorowe wydanie dzieł Czarnowskiego w sześciu tomach, opracowane przez jego uczennicę Ninę Assorodo-braj i socjologa Stanisława Ossowskiego, ukazało się dopiero w roku 1956 i nigdy później nie zostało wznowione.

Złożyłem wizytę miłej Ninie Assorodobraj (1908–1999), której Geremek, jak mi mówił, bardzo wiele zawdzięczał. Jej mieszkanie, pełne książek, mieściło się przy placu Wilsona, który wtedy nazywał się plac Komuny Paryskiej (ale nikt, na-wet taksówkarze, nie używał tej „narzuconej przez komuni-stów” nazwy). Wcześniej zatelefonowałem do niej z prośbą, by zgodziła się na rozmowę o swoim mistrzu Czarnowskim. Zaprosiła mnie na herbatę, dodając, że również jej mąż bar-dzo się ucieszy z odwiedzin Włocha. Nie wiedziałem, że jej mężem jest znakomity historyk, znawca średniowiecza, Wi-told Kula, ktoś taki w Polsce jak Fernand Braudel we Francji.

W Polsce, skąd wywodzą się takie wielkie damy jak Maria Skłodowska-Curie, kobiety mają tradycyjnie wielką osobowość

i w pełni samodzielne miejsce w społeczeństwie: często za-tem można odkryć, że przy wielkiej damie pojawia się wy-bitny mąż. Może się też zdarzyć, że idzie się z wizytą do zna-nej osobistości, a spędza cały czas na rozmowie z nieznaną błyskotliwą żoną. Na przykład z wielkim, starym filozofem Władysławem Tatarkiewiczem (1886–1980), autorem między innymi fundamentalnej Historii estetyki51, przez całe popołu-dnie nie udało mi się zamienić ani jednego słowa: rozmawiała ze mną tylko jego żona, a on przytakiwał głową i źle by było, gdyby się odważył odezwać.

Nina Assorodobraj była komunistką starej daty. Jedną z tych – jak powiedziała, patrząc mi prosto w oczy, łagodnie i dumnie – co wierzyli i mimo wszystko wierzą nadal „w ko-munizm prawdziwy, stojący po stronie robotników, a nie po stronie tych, którzy do nich strzelają”. W czasie wojny, razem z archeolożką Zofią Podkowińską i Ireną Sawicką, zorgani-zowała schronienie dla ukrywających się Żydów, a w swoim mieszkaniu przechowywała dwoje żydowskich przywódców, Adolfa Bermana i jego żonę Basię Temkin, jak też całe ich archiwum, które dzięki temu uniknęło zniszczenia w get-cie. Te trzy bohaterskie kobiety nazywano Trzema Gracjami.

Najważniejsza książka Assorodobraj nosi tytuł Początki klasy robotniczej52, ale tę, do której była chyba najbardziej przywiązana i którą mi podarowała, swoją najnowszą pracę, napisała razem z mężem i synem Marcinem, również hi-storykiem, specjalistą od Ameryki Łacińskiej; nosi tytuł Li-sty emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych 1890–189153. Podejmując tradycję polskich badań nad listami emigrantów, traktowanymi jako źródło pozwalające zrozumieć historię mentalności – zapoczątkowaną przez Thomasa i Znaniec-kiego pracą Chłop polski w Europie i Ameryce54, uznawaną za klasyczną pozycję w socjologii – rodzina Witolda Kuli odtwo-rzyła szczegółowo wszystkie problemy i uczucia tych ludzi,

60 61

którzy przedostali się na drugą stronę oceanu, i opracowała 367 listów, wśród których trafiają się nie zamierzone i wzru-szające dzieła literackie.

Mąż Niny Assorodobraj, młodszy od niej o osiem lat, był człowiekiem drobnej budowy, schorowanym i mającym na zmianę chwile przytomności umysłu i nieśmiałych uśmie-chów oraz chwile nagłych ataków spowodowanych chorobą Parkinsona, w czasie których męczyły go bolesne drgawki i mówił po francusku. Witold Kula (1916–1988) studiował hi-storię ekonomii, chcąc w ten sposób sprzeciwić się „koncep-cji, zgodnie z którą uczy się historii w szkole, gdyż jest to me-toda zbyt gładka, przesłodzona, solidarna, nacjonalistyczna. Chciałem dotrzeć do historii chłopów i robotników, wsi i fa-bryk, poszukiwałem historii ludzi prostych i nieznanych” – tłumaczył. W czasie wojny uczył na tajnym uniwersytecie, był żołnierzem Armii Krajowej, razem ze swoją pierwszą żoną, lekarką Janiną Jabłońską (1918–1943). W latach stalinizmu, dzięki częstym podróżom i kontaktom z Francją, stał się mi-strzem dyscypliny i niezależności dla wielu z tych badaczy, którzy byli w Warszawie moimi profesorami i przyjaciółmi, gdyż odnowił sposób studiowania historii55 i był prawdzi-wym humanistą: „Historyk musi być interpretatorem prze-kładającym wartości innych cywilizacji na język własny. Jest zawsze świadomy wartości indywidualnych, które przeka-zuje w przekładzie, jak również tego, że mimo wszystko takiego przekładu można dokonać. Historyk powoduje, że społeczeństwo staje się świadome swojej indywidualności i jednocześnie pozwala tę indywidualność zrozumieć innym. Uzyskać zrozumienie u innych – oto zadanie, jakie historyk musi sobie wyznaczyć. Mało jest zadań trudniejszych. Ale trudno o piękniejsze”56. Kula oprócz głośnej książki o feu-dalizmie57 napisał wiele znakomitych prac, a wśród nich szczególną oryginalnością odznacza się społeczna historia

miar, zatytułowana Miary i ludzie58, w której obok wielkiej erudycji autor ujawnia też szczególną zdolność wydoby-wania z dokumentów i innych źródeł informacji na temat przemian w układzie sił między klasami społecznymi, który wiązał się z możliwością narzucania jak najbardziej korzyst-nych dla siebie miar: kto kontrolował wagi i inne miary, pa-nował nad handlem i produkcją, ale też nad wyobraźnią społeczeństwa.

Z przyczyn, o których wspomniałem wcześniej, Polska jest jednym z krajów, gdzie pisarz irlandzki Samuel Bec-kett jest bardzo popularny, wystawiany w teatrach i oma-wiany w rozprawach eseistycznych. Mogę powiedzieć, że zro-zumiałem go do głębi dopiero w Warszawie. Głównie dzięki przyjaźni z Antonim Liberą – znakomitym, ironicznym pi-sarzem59, który wygląda jak Hiszpan, jak sobowtór Mano-lita, brata Mafaldy60. Libera przełożył na polski całość twór-czości irlandzkiego pisarza i jest jednym z jego najlepszych znawców, a ponadto wystawiał jego sztuki w wielu teatrach świata. Beckett miał dla niego wielkie uznanie. W czasie trudnych miesięcy po wprowadzeniu w Polsce stanu wojen-nego w 1981 roku wysyłał mu solidarnie paczki z żywnością zakupioną w luksusowym sklepie delikatesowym w Paryżu61. Libera, reżyser Ostatniej taśmy, stał się bohaterem anegdoty o polskich bananach Becketta...

Krapp siedzi w mieszkaniu w szlafroku, jest źle ogo-lony i posługując się staroświeckim magnetofonem, wysłu-chuje fragmentów swoich smutnych wspomnień, które so-bie nagrał. W pewnej chwili – w scenie robiącej na mnie zawsze wielkie wrażenie – zaczyna zaglądać chciwie do szu-flad biurka, przy którym siedzi. Z jednej wydostaje banana, zdejmuje skórkę i łakomie go zjada. Po chwili znów wyciąga szufladę. Wyjmuje drugiego banana – scena się powtarza. Potem dowiadujemy się o jego obecnym życiu, w którym

62 63

jedną z nielicznych przyjemności są banany i alkohol... Bec-kett nazwał wcześniej swego bohatera Crap (co po angielsku znaczy „śmieci”, „resztki”, „odchody”, „nonsens”), ponieważ w gruncie rzeczy ukazał tu życie nieudane. W istocie jed-nak są to „odpadki” życia, „skórki od bananów” utrwalone na taśmie, ale bohater tego widowiska nie chce się z nimi rozstać, aż do końca nagrania62.

W 1984 roku Teatr Studio w Warszawie, cieszący się wiel-kim autorytetem, zaproponował Antoniemu Liberze wysta-wienie Komedii i Ostatniej taśmy w jego przekładzie, z udzia-łem jednego z największych polskich aktorów, Tadeusza Łomnickiego. Łomnicki, były członek Komitetu Centralnego PZPR, który wystąpił z partii w 1981 roku, był jako aktor osobą trudną, istną primadonną, jak Vittorio Gassman. Źle się z nim pracowało, jak stwierdził również Andrzej Wajda, który powierzył mu rolę swojego alter ego w filmie Człowiek z marmuru. Ale prawdziwym problemem stały się banany. Dyrekcja teatru od razu poradziła Liberze, żeby je zamienił na ogórki. Banany były w tym czasie w Polsce towarem nie-mal nieosiągalnym. Władze miały dość kłopotów gospodar-czych, nikomu nie przychodziło do głowy, żeby sprowadzać banany! Jak to zwykle bywa w okresach takiego niedostatku, banany stały się towarem wymarzonym i upragnionym, ale zapamiętały przeciwnik tych owoców, taki jak ja, którego na siłę karmiła nimi babka Giulia, nie mógł jednak tych zachcia-nek ani zrozumieć, ani podzielać. Ktoś naturalnie zawsze banany w Polsce miewał, a nawet w latach sześćdziesiątych pojawiła się tu nazwa „bananowa młodzież” na określenie dzieci aparatu partyjnego, który mógł sobie pozwolić na ba-nany. Ale w roku 1984 można je było kupić tylko na targu przy ulicy Polnej, obok Politechniki, gdzie zaopatrywali się w nie bogacze i obcokrajowcy, płacąc za jednego niewspół-miernie wysoką cenę.

Libera, wierny tekstowi i duchowi dzieła Mistrza, od razu się uparł: skoro Beckett napisał „banany”, banany muszą się pojawić. Postanowiono wobec tego, że większa część utargu ze sprzedaży biletów zostanie, z szacunku dla Becketta, prze-znaczona na zakup cennych bananów. Na próbach oczywi-ście nie było nawet cienia banana: biedny Łomnicki musiał udawać, że ze smakiem zjada kawałek żółtego trzonka od szczotki. Jednak na dzień przed premierą stary rekwizytor z wielkimi białymi wąsami w stylu Adolphe’a Menjou został posłany z misją na ulicę Polną, a potem zakup bananów po-wtarzał się trzy razy w tygodniu.

Pierwsze przedstawienia udały się nadzwyczajnie. Odnio-sły natychmiastowy sukces jednomyślnie ogłoszony w prasie; mimo że wszystkie partyjne gazety były źle nastawione do

„opozycjonistów” Libery i Łomnickiego, podkreślały, że mało kiedy teatr uzyskuje „tak dogłębną zgodność z duchem Bec-ketta”. I tylko jedna sprawa nie dawała reżyserowi spokoju: w chwili kiedy Łomnicki zaczynał gryźć banana, publiczność warszawska, zawsze tak dobrze wychowana, przerywała ciszę dziwnym szmerem. Liberze wręcz wydawało się, że wyłapuje fragmenty rzucanych pod nosem zdań: „Gdzieś je jednak znaleźli...”, „No, ten to jak zawsze ma szczęście...”. Stało się jasne, że banany na scenie psują całe napięcie dramatyczne, dekoncentrują Aktora i jakoś zmieniają sens całej sztuki.

„Tragedia” nastąpiła jednak dopiero po dziesięciu przed-stawieniach. Byłem jej naocznym świadkiem. Uprzedził mnie o niej Libera, kiedy witał się ze mną w foyer teatru, zdenerwowany i spocony, zapoznając mnie w pierwszych sło-wach z kwestią bananów, która co wieczór wisiała nad jego głową jak miecz Damoklesa.

Nikłe światło na scenie. Krapp zbliża się ciężkim krokiem do biurka i po raz pierwszy otwiera szufladę. Niespodzianka: Łomnicki widzi, że banan jest całkiem zielony. Niedojrzały.

64 65

Wielki aktor umie się znaleźć w każdej sytuacji, więc i tym razem bierze banana do ręki. Pokazuje go triumfalnie pu-bliczności. Stara się zdjąć skórkę. Próbuje raz jeszcze. Nic z tego: równie dobrze mógłby próbować zerwać wierzchnią warstwę z kamienia. Mija nie kończąca się minuta absolut-nej ciszy. Tylko biedny reżyser, siedzący koło mnie, szepce rozpaczliwie, podpowiadając w stronę sceny: „Spróbuj raz jeszcze, paznokciami...”. I banan w końcu ulega.

Aktor, już na dobre zaniepokojony, stara się „rozkoszować” tym czymś, co przypomina surową cukinię. Musi pochłaniać banana z zapałem, zwłaszcza tutaj, w Polsce. Libera potem opowiedział mi, że czymś w rodzaju osobliwej przestrogi był dla niego zakamuflowany cytat z Hamleta zawarty w in-nym utworze Becketta – we wczesnym opowiadaniu Dante i homar: „Posiłek, w którego przyrządzenie włożył tyle trudu, pożre w ekstazie i z poczuciem zwycięstwa, jakby przeganiał na lodzie zastęp Polaków na saniach”63.

Banan został zjedzony, widzowie przy tym jak zwykle tro-chę szemrali, ale nie zwrócili zupełnie uwagi na kolor skórki. Krapp/Łomnicki musi się zaraz zabrać do następnego ba-nana. Dysząc, otwiera szufladę po raz drugi... i nic! Pusta. Niech to diabli...! Szybko ją zatrzasnął, rozejrzał się dookoła jak złodziej przyłapany na kradzieży – i znalazł się. Z wielką klasą wspaniałej primadonny! Okręcił się na palcach wokół własnej osi. Podniósł pięć palców do ust, jakby chciał je sobie oczyścić albo jakoś wykręcić. Przedstawienie ruszyło z miej-sca. Nikt się w niczym nie połapał, a jeśli ktoś zauważył tego wieczora coś „nienormalnego”, to co najwyżej pomyślał, że dwa banany na jeden spektakl to jednak za wielki wydatek, więc wyrozumiale, z uznaniem milczał.

Po przedstawieniu rozległy się wrzaski w korytarzu gar-deroby. Łomnicki, w amarantowym szlafroku haftowanym złotymi nićmi, z czarnym wznoszącym się smokiem na

plecach, z twarzą jak maska, pokrytą szminką i potem, wy-żywał się na dyrektorze teatru: „To skandal! W moim wieku nie wolno mi już jeść nawet bananów, lekarz mi zakazał. Ale znam swój zawód. Robię, co mi każą. Mamy tu jednak dać czterdzieści przedstawień. Niech pan przeliczy: osiem-dziesiąt bananów. Trudno, milczę, mogę siedzieć jak mysz pod miotłą. Ale domagam się, żeby te banany przynajmniej były dojrzałe, żeby dało się je zjeść. Nie tak jak dzisiaj. Dru-gim bananem pewnie pożywił się pan Marek. Kraść banany przed moim przedstawieniem! Nigdy mnie coś takiego nie spotkało! Dość tego! Od jutra banany będzie kupować moja żona, trzeba z tym skończyć...”.

W drodze powrotnej do domu, a szliśmy nocą wilgotną i ciemną, jakich niewiele widziałem w Warszawie, bez śladu taksówki lub otwartego baru, Libera, z rękami w kieszeniach płaszcza i ze spuszczoną głową, opowiedział mi, że kiedy pierwszy raz wystawił Ostatnią taśmę jako pracę dyplomową w Szkole Teatralnej (której Łomnicki był przez wiele lat bu-dzącym respekt rektorem), trwał właśnie wielki kryzys poli-tyczny wiosny osiemdziesiątego pierwszego roku. Bananów nie można było dostać nawet na Polnej. Uparty i pedan-tyczny Libera nawet wtedy nie godził się na eliminację tego elementu przedstawienia. Kupił więc świeże ogórki i wła-snoręcznie, posługując się scyzorykiem, stosownie je spre-parował: zieloną skórkę pomalował na żółto z ciemnymi smugami, naciął ogórki wzdłuż na trzy części, oddzielił ich miąższ, a na koniec złączył przeciętą skórkę przezroczystą taśmą. Wyszło to nienagannie. I tylko widzowie z pierw-szych rzędów zorientowali się, że te banany mają dość ostry zapach ogórka. Tak wyglądała najwcześniejsza katastrofa...

Do drugiej doszło jesienią na tamtym przedstawieniu „z ukradzionym drugim bananem”, które oglądałem. Ale spektakl cieszył się powodzeniem i Ostatnia taśma została

66 67

zaproszona do Tunezji. Czy raczej: polskie Ministerstwo Kul-tury wysłało Teatr Studio na występy w Afryce. Pracowało tam rzeczywiście wielu polskich robotników. Tak więc kiedy my, Włosi, posyłaliśmy naszym rodakom przebywającym za granicą kasety z idiotycznymi telewizyjnymi programami rozrywkowymi, Polacy dla swoich rodaków posyłali przed-stawienia prestiżowych teatrów.

Niestety, tłumacz-reżyser Libera nie otrzymał paszportu z racji swoich przekonań politycznych. Władze uznały, że skoro przedstawienie zostało już przez niego przygotowane, to reżyser jest tam zbędny, zwłaszcza że jest „osoba kłopo-tliwą”. Libera musiał się z tym pogodzić. Odprowadził ze-spół teatru na lotnisko, a wcześniej smutno im doradzał, żeby jednak wzięli ze sobą parę bananów, bo nigdy nic nie wia-domo. Wyśmiali go. W Tunezji mają bądź co bądź wielkie pola bananowe, na każdym targu leżą ich całe sterty! Więc banany somalijskie, kupione na wagę złota osobiście przez Liberę na Polnej (tym razem z rozmysłem kupił niedojrzałe, żeby dobrze zniosły podróż), zostały ostatecznie w Warsza-wie, w lodówce teatralnej, skąd zresztą już następnego dnia w tajemniczy sposób zniknęły.

W Tunezji polski zespół teatralny – wystrojony jak należy, „w stylu kolonialnym”, w czarnych okularach i z niewielką ilo-ścią pieniędzy – zaraz zdał sobie sprawę z twardej rzeczy-wistości, która upodobniała Tunezję do Polski: bananów ni-gdzie nie było. Nie importowali ich, bo nie mieli pieniędzy. Sam Łomnicki wsiadł do taksówki i uparcie sprawdził stan rzeczy na wszystkich miejscowych targowiskach. Odebrało to wszelką nadzieję na sukces przedstawienia, które miano zagrać dwa dni później. A przecież szło tylko o cztery ba-nany, po dwa na przedstawienie, byle tylko były dojrzałe...

Dokonano rozpaczliwie ostatniej próby i zwrócono się o po-moc do ambasady polskiej, ale ta umiała ich tylko skierować

do ambasady francuskiej, która zajmowała luksusowy pa-łac w samym centrum Tunisu. Ambasady francuskie odgry-wały w tamtych latach, przynajmniej w Polsce, ważną rolę w kłopotach z egzotycznymi owocami. Opowiadano mi na przykład, jak Francuzi pomagali reżyserowi Wiesławowi Sa-niewskiemu w czasie kręcenia jego filmu Nadzór, opowia-dającego historię grupy dziewcząt osadzonych w polskim więzieniu w przededniu 1968 roku. W jednym z epizodów dyrektorka więzienia, lesbijka, miała „kupić sobie” za po-marańczę główną bohaterkę, dziewczynę aresztowaną za kradzież w miejscu pracy. Ale nawet śladu pomarańczy nie było nigdzie w Polsce tamtej mroźnej zimy 1985, kiedy krę-cono film. Postawiony pod murem reżyser po różnych żało-snych próbach w końcu skontaktował się z ambasadą fran-cuską w Warszawie. I Francuzi tę pomarańczę mu pożyczyli. Co rano pojawiał się na planie filmowym urzędnik z amba-sady. Przynosił pomarańczę starannie zapakowaną w kolo-rowy, także pomarańczowy woreczek plastykowy. Nie ruszał się z planu cały dzień i uważnie obserwował, jak ekipa po-czyna sobie z wypożyczonym owocem. A wieczorem wracał

„do siebie”, zabierając bezcenny rekwizyt...Dyplomaci francuscy w Tunisie także bardzo się przejęli

kłopotem teatru (może dlatego, że już uznawali Becketta za swego rodaka) i obiecali sprowadzić banany najdalej za ty-dzień. Za późno! W tej sytuacji, niestety, pozostawało tylko od-wołać przedstawienie, na które bilety już dawno wyprzedano.

Na szczęście przytomny tunezyjski urzędnik przypomniał sobie, że widział banany w ogrodzie zoologicznym, gdzie karmiono nimi małpy. Rekwizytorzy polskiej ekipy natych-miast tam popędzili. Błagali dyrektora, jak umieli, w imię sztuki – nadaremnie. W końcu opatrznościowo i autory-tatywnie wdało się w tę sprawę tunezyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Z wysokiego drzewa bananowego

68

w ogrodzie botanicznym zerwano owoce i Polacy triumfal-nie wrócili z nimi do hotelu.

Kiedy Łomnicki zobaczył banany, omal nie zemdlał. Same niebywale małe i w kolorze zieleni, którą słusznie nazwał

„marsjańską”. Krzyczał, że nigdy ich nie weźmie do ust i że nie spodziewał się po rekwizytorach zakusów na jego życie.

Nastąpiły gorączkowe telefony w środku nocy do War-szawy. Libera, stanowczy i rozgoryczony, nie brał w żadnym razie pod uwagę, że banany – w dodatku na gościnnym wy-stępie! – nie zostaną zjedzone, jak chciał Beckett. Co by so-bie o nim pomyślał, gdyby się o tym dowiedział! Powtarzał więc tylko zrozpaczonym głosem: „Gdybyście mnie posłu-chali i zabrali banany z Warszawy!”.

I tak doszło do tego, że przez telefon, z odległości ty-sięcy kilometrów, z jednego kontynentu na drugi, kiedy Bec-kett z pewnością spał spokojnie w Paryżu, nie wiedząc o ni-czym, obmyślono – po raz pierwszy w dziejach przedstawień Beckettowskich – fundamentalną zmianę w Ostatniej taśmie i zmiany tej dokonano. Zmiany, którą Libera, przekonany, że dzięki niej przejdzie do historii, nazwał pompatycznie „tu-nezyjskim wariantem Krappa”.

Ciemno na sali. Ciszę przerywa tylko donośne chrupa-nie pop-cornu przez widzów, czyli przez setkę wyperfumo-wanych Polaków w odświętnych garniturach. Zimno jak na biegunie. Łomnicki/Krapp podchodzi radosnym krokiem do biurka. Otwiera, kręcąc biodrami, z grymasem i uśmiechem na twarzy szufladę. Szuka dłuższą chwilę i w końcu znajduje

„zieloniutkiego bananka”. Pokazuje go publiczności, która coś mamrocze, jakby po raz pierwszy widziała taki cud natury. Zrywa skórkę zębami (inaczej by się nie dało!). Obraca owoc w palcach, jak magik. Wsysa owoc ściśniętymi wargami, jak odkurzacz. Jeszcze chwila i wypluwa go daleko, wołając: „Ale świństwo!”. To samo powtarza także przy drugim.

Dla starego wielkiego aktora, który całymi miesiącami zmuszał swój aparat trawienny do pochłaniania bananów najrozmaitszych gatunków, była to prawdziwa ulga. A dla tych Polaków żyjących z daleka od domu, których być może przywabiły do Tunezji nie istniejące egzotyczne owoce, ale którzy marzyli o barszczu i jabłkach z polskich sadów, ma-łych, ale pachnących, była to wielka radość. Banany polsko--tunezyjskie Krappa stały się w ten sposób symbolem gorz-kich marzeń i ulatniania się złudzeń, nauczką, że nie można wiązać całego życia z jakimś jedynym owocem.

Łomnicki zmarł parę lat później, tak jak sobie wymarzył: jak Molier, na scenie. Grał króla Leara. Zdążył jeszcze wy-głosić te nieprawdopodobnie prorocze słowa: „Gdy się ro-dzimy, płaczemy, że trzeba / Wejść na ogromną scenę i wziąć udział / w błazeńskiej farsie. [...] umrę dzielnie, jak strojny pan młody. / Co mi tam, będę wesół! Cóż panowie, / Wie-cie, że jestem królem?”64.

Beckett także już nie żyje. Ale cieszę się, że dzięki mnie uśmiech rozprostował tę setkę zmarszczek na jego twarzy, przypominającej obskubanego z piór orła. Bo tak się zło-żyło, że kiedy napisałem krótką relację z tego zdarzenia do

„Fine secolo”, tygodniowego dodatku do pechowego, już nie istniejącego dziennika „Reporter”, Antoni Libera, dumny z tego, posłał kopię mojego artykułu Beckettowi. Pisarz ir-landzki odpowiedział mu (w liście z Paryża, z 8 listopada 1985 roku) tak: „Bardzo zabawna ta historyjka z bananami, opisana przez Twego włoskiego przyjaciela”.

70 71

5

wilno

Stolica Litwy jest miastem barokowym tak wielkiej urody, że trudno się dziwić tym, którzy nie umieją żyć gdzie indziej, co często deklarują. Dziwne, architektonicznie chaotyczne miasto. Ale nie co innego, jak właśnie architektura nadaje temu miastu jego aurę – cała reszta (styl życia, a nawet pej-zaż i klimat) jest w jakimś sensie tego konsekwencją. Ba-rok zdominował miasto i duszę jego mieszkańców – to on zapewnia im tożsamość. Czesław Miłosz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1980 roku, pisze o tym po-rywczo w Rodowodzie: „Na pewno mamy wiele ze sobą wspól-nego / My wszyscy, którzy rośliśmy w miastach baroku / [...] A jednak coś nam zostało: predylekcja do linii krętej, / Wy-sokie spirale przeciwieństw, płomieniopodobne, / Strojenie kobiet w suto drapowane suknie, / Żeby dodawać blasku tańcowi szkieletów”65. A Tomas Venclova, największy z ży-jących poetów litewskich, stwierdza: „[...] barok na ogół wy-maga przestrzeni, dystansu, perspektyw; miasta w tej epoce są planowane już w sposób nowoczesny. Barok wileński – to barok na kanwie średniowiecznej; bo sieć uliczek jest śre-dniowieczna – wszystko tu krzywe, ściśnięte, zagmatwane. Nad tym labiryntem wyrastają potężne kopuły i baszty rodem

z zupełnie innego stulecia. Nic tu nie zjawia się w całości: jakieś części kościołów, ukośne mury, przepołowione sylwety wyłaniają się zza rogu; wśród wilgotnych i brudnych koryta-rzy nagle strzela w niebo wspaniała biała dzwonnica św. Jana albo otwiera się nieduży placyk klasyczny”66.

Przed wojną, kiedy Wilno było miastem polskim, nazy-wano je „Jerozolimą Północy”67; mieściły się w nim najważ-niejsze żydowskie szkoły i drukarnie centralnej Europy oraz 107 synagog (po wojnie zostało ich około 60, wszystkie, poza jedną, zostały zburzone). Mieszkało tam 240 000 Żydów: 1,8% ludności Litwy. W tym regionie, dzięki edyktowi Wi-tolda Wielkiego z 1382 roku, Żydzi przez 600 lat mogli żyć w spokoju, zgodnie ze swoją tradycją i kulturą. Ale w głębi nawarstwiały się pokłady czegoś mrocznego i skrytego, cze-kając tylko pierwszej okazji, by wydostać się na powierzchnię. Wystarczyło, że w sąsiednich Niemczech doszedł do władzy Hitler, żeby również na Litwie w postaci jakiegoś przeraź-liwego naśladownictwa ujawniły się grupy nacjonalistyczne i fanatycznie antysemickie (Szaulisi). Od paździer nika 1941 roku, kiedy sowieccy okupanci już przerzedzili litew-ską ludność – wywożąc na zesłanie przywódców politycz nych, duchowieństwo i inteligencję, często pochodzenia żydow-skiego – nacjonaliści czynnie dopomagali nazistom w eks-terminacji Żydów.

Kiedy pojechałem po raz pierwszy do Wilna, na wiosnę 1988 roku, odwiedziłem osiemdziesięcioletnią energiczną staruszkę o pięknych i smutnych oczach, Ryfkę Łozańską Bo-gomolną, pochodzącą ze sztetlu Butrymańce (Butrimonys), która mieszkała w małym mieszkaniu z siostrą Cylą, w po-bliżu innych nielicznych Żydów ocalałych z Zagłady. Po woj-nie, w sprzeciwie wobec władz komunistycznych, które wolały puszczać w niepamięć działalność wielu kolaboran-tów, poświęciła się z uporem ujawnianiu i denuncjowaniu

72 73

morderców i ich licznych pomocników. Często spotykała tych osobników na ulicy, gdyż uchodzili za nie wadzących ni-komu, spokojnych sąsiadów. Pewnego razu na przykład, idąc przez most Kalwaryjski na targ, zobaczyła Jonasa Jeirušavi-čiusa, oprawcę ściganego od wielu lat listami gończymi. Za-denuncjowała go. Został aresztowany, osądzony i skazany na 25 lat więzienia oraz na konfiskatę majątku zagrabionego Ży-dom. Przesiedział kilka lat, niczego mu nie odebrano, a po-tem spokojnie chodził wolny po mieście, jak wielu innych, których przeszłość Ryfka ujawniła68.

Wilno było miastem popadającym w ruinę, traciło część rozsypujących się domów, jak drzewo, któremu podcięto ko-rzenie. Połowę miasta zmiotła z powierzchni ziemi wojna, druga połowa niszczała, a spoza zaniedbanych kamienic sta-rego miasta wyrastały, jak nadciągające groźne King Kongi, odrażające sowieckie wieżowce. Przemysł przesłaniał dy-mami niebo, to tutejsze niebo, które jest jeszcze bardziej barokowe niż miasto: czerwone zachody słońca upiększone drobnymi jasnymi obłokami codziennie przecinały czarne smugi dymów z kominów fabrycznych czynnych całą dobę. Miasto rzeczywiście sprawiało wrażenie „prowincjonalnej stolicy”, jak napisał o nim Venclova w przejmującym, peł-nym goryczy liście do Miłosza, kiedy znalazł się w 1979 roku na emigracji i zatrzymał w małym hoteliku w Wenecji, w po-bliżu bazyliki Świętego Marka69.

To Tomas Venclova dał Brodskiemu do przeczytania wier-sze Miłosza, zanim ich wzajemna przyjaźń zmieniła się w związek będący prawdziwym poetyckim „triumwiratem”. W jednym z wywiadów dla litewskiego radia Venclova wy-jaśnił swoje związki z obu poetami: „Poznałem bliżej Miło-sza i Brodskiego. Zwłaszcza Brodskiego. Odnosiłem się do Miłosza z wielkim uznaniem, był człowiekiem z innego po-kolenia i miał za sobą inne przeżycia. Z Brodskim, chociaż

jako poeta stoi znacznie wyżej ode mnie i o wiele więcej na-pisał, mieliśmy za sobą dość podobne doświadczenia, byli-śmy niemal w tym samym wieku, i dlatego czułem, że jest mi bliższy. Ale muszę wyznać, że trochę się ich obu ba-łem. Mówiło się, że tworzymy triumwirat, który w pewnym sensie odzwierciedla stosunki między naszymi trzema na-rodami: Rosją, Litwą i Polską. Uważaliśmy więc, że nasze zbliżenie jest rodzajem proroctwa, bo skoro nam trzem coś takiego się udało, to może także nasze narody nauczą się ze sobą współżyć”70.

A mnie właśnie podczas pobytu w Wilnie, w 1988 roku, zdarzyło się uczestniczyć w wybuchu nagłego karnawału wol-ności narodów bałtyckich i przyglądać się euforii ludzi zaję-tych organizowaniem manifestacji poparcia dla ruchu wal-czącego o niezależność Litwy71. Na uniwersytecie (założonym w 1579 roku), zbierała się młodzież, a towarzyszyli jej robot-nicy i inteligenci z przypiętymi do piersi kokardami zielono--żółto-czerwonymi, aby dyskutować o rozwoju sytuacji. Na rogach ulic sprzedawano broszury, odznaki, plakaty. W po-bliżu, na drugim piętrze dziewiętnastowiecznej kamienicy, która lepsze dni miała już za sobą, znajdowała się siedziba

„Sajudisu” (taką nazwę nosił ów litewski ruch), który był po-kojowym motorem odzyskania przez Litwę wolności.

Tam spotkałem się z serdecznie nastawionym muzyko-logiem Vytautasem Landsbergisem (ur. 1932), ojcem litew-skiej niepodległości, który później, 11 marca 1990 roku, został Przewodniczącym Rady Najwyższej, pełniącym obowiązki prezydenta Republiki Litewskiej. W ówczesnej delikatnej sy-tuacji był oczywiście ostrożny i nie chciał rozmawiać o poli-tyce, więc mówiliśmy jedynie o muzyce. Potrafił jednak po-dzielić się ze mną swoją wizją świata, skorzystawszy z cytatu z Kupca weneckiego Szekspira. Nie zapomniałem tego cytatu i zawsze go sobie powtarzam, kiedy muszę rozstrzygnąć, czy

74 75

mam danej osobie ufać, czy nie: „Ktoś, kto muzyki w sa-mym sobie nie ma, / Kogo nie wzrusza słodycz zgodnych dźwięków, / To człowiek zdolny do zdrad, spisków, gwałtu; / Jego wewnętrzne porywy są mroczne / Jak noc, bezdenna jak ciemność Erebu. / Takiemu nigdy nie ufaj. Słuchajmy!”72. A na koniec zaczęliśmy rozmawiać o Čiurlionisie.

Mikalojus Konstantinas Čiurlionis (1875–1911) zmarł młodo, zanim zdążył się zdecydować, czy jest malarzem, czy muzykiem. W obu tych dziedzinach był wizjonerskim talentem i łatwo wykryć w jego pracach powinowactwo to-nacji kolorystycznych z tonacjami dźwiękowymi. Po śmierci Čiurlionisa rosyjski poeta symbolista Wiaczesław Iwanow na-pisał, że „jego życie wciąż było wplecione w warkocz ogona apokaliptycznej komety, która go za sobą pociągała i uno-siła z ziemi”73.

Urodził się w małym miasteczku litewskim Varéna (Orany), był synem organisty, uczył się gry na pianinie i kom-pozycji w konserwatorium w Lipsku. Po powrocie do War-szawy na początku XX stulecia zapisał się do Szkoły Ma-larskiej, a następnie do niedawno otwartej Szkoły Sztuk Pięknych, gdzie uczył się malarstwa u Kazimierza Stabrow-skiego. W tamtych latach zaczął się interesować wierzeniami religijnymi i filozofią Indii, astronomią i astrologią, kultem słońca w dawnym Egipcie, okultyzmem i teozofią. Zajmował się także doświadczeniami z dziedziny psychologii ekspery-mentalnej i wykorzystywał swoje uzdolnienia parapsycholo-giczne w hipnozie na odległość i pranoterapii. Jego obrazy były cenione i wystawiane w Warszawie, Wilnie i Sankt Pe-tersburgu. Był założycielem i prezesem Związku Malarzy Litewskich i został członkiem głośnego rosyjskiego stowa-rzyszenia Świat Sztuki (Mir Iskusstwa). Równocześnie konty-nuował karierę muzyczną: komponował i dyrygował Chórem Litewskim w Warszawie i chórem w Wilnie. Jego preludia,

odznaczające się patetycznym symbolizmem, są niebywale piękne – utalentowana pianistka litewska Mûza Rubackyté, której przed 1989 rokiem nie zezwalano grać za granicą, wy-konywała je, wydobywając swoją interpretacją wiele chroma-tycznych subtelności. Zwłaszcza Fuga b-moll op. 34, będąca jego ostatnią pracą, ukazuje w pełni błyskotliwą osobowość twórczą kompozytora.

Ale dopiero w malarstwie Čiurlionis ujawnił z całą ja-skrawością swój oniryczny talent, dzięki któremu stał się jednym z największych malarzy symbolistów na Wschodzie, obok Rosjanina Michaiła Wrubla. Obrazy Čiurlionisa urze-kają i hipnotyzują wizyjnością swoich przedstawień. Ma się w nich do czynienia z „symbolizmem sięgającym ku wyży-nom: malarz ukazuje święte góry i zigguraty, piramidy i wid-mowe akropole na alpejskich górach, wieże i zamki ze snów zagęszczające się jak wizualne refleksy; świetliste miasta oto-czone powietrznymi murami, które wyglądają jak budowle na Słońcu, centralne ośrodki wszelkich światów; arkady, pi-lastry i galerie, które załamują się jak schody prowadzące w wodne głębie lub w ulotne nieba; mosty i chimeryczne struktury, przypominające niejasno wizje cywilizacji prze-mysłowej, wśród których przelatują stada aniołów, świad-czące o stopniowym osiąganiu coraz wyższej kondycji du-chowej”74. Styl i treści tych jego prac mają wiele wspólnego z obrazami Wasila Kandinskiego (1866–1944)75.

Fundamentalną zdobyczą okazało się dla Čiurlionisa od-krycie piękna sztuki ludowej. Litwa w porównaniu z innymi europejskimi krajami przyjęła chrześcijaństwo bardzo późno (dopiero w 1387 roku na placu w Wilnie ochrzczono 30 000 Litwinów), zatem kultura pogańska była tam wciąż żywa i zaznaczała swoją obecność w sztuce ludowej jeszcze pod koniec XIX wieku. Bez trudu można było dostrzec związki poglądów i wyobrażeń wywodzących się z religii pogańskiej

76 77

z dziełami sztuki figuratywnej, gdyż obrazy i symbole są uży-wane i przekazywane w czasie odprawiania obrzędów, kiedy to ma miejsce twórczość ornamentalno-symboliczna i prze-kazywanie tradycji.

W mitologii litewskiej bardzo ważną rolę odgrywa wąż. W wielu rejonach kraju jest uznawany za zwierzę domowe, za opiekuna ogniska domowego i przyjaciela dzieci. Jest zwierzę-ciem niemalże nietykalnym. Nie przypadkiem Czesław Miłosz w jednym ze swoich najpiękniejszych wierszy, Rue Descartes (1980), dopatrzył się przyczyny swoich życiowych niepowo-dzeń w bezsensownym zabiciu węża: „A z ciężkich moich grzechów jeden najlepiej pamiętam: / Jak przechodząc raz le-śną ścieżką nad potokiem, / Zrzuciłem duży kamień na wod-nego węża zwiniętego w trawie. // I co mnie w życiu spotkało, było słuszną karą, / Która prędzej czy później łamiącego za-kaz dosięgnie”76. W komentarzu do swojego wiersza77 Miłosz wyjaśnia, że popełnione przewinienie nie polegało na zabiciu jednego z żywych stworzeń, ale dotyczyło właśnie węża wod-nego, który na Litwie uchodzi za stworzenie święte, ponieważ – jak utrzymuje Marija Gimbutas78 – jest związany z płodnością ziemi, toteż zwyczaj ludowy wciąż upomina: „Nie zostawiaj nigdy martwego węża wodnego na polu, pochowaj go. Słońce będzie płakać, widząc nieżywego węża”.

W latach, w których historyk sztuki Aby Warburg badał związki antropologii z wyobrażeniami i szukał w plemie-niu Indian Hopi korzeni religijnych i kulturalnych symbolu i obrządku węża79, we wszechświecie malarskim Čiurlionisa formy wężowe, upodobnione do prądów kosmicznych, wy-rażały wzajemne wpływy sił emanujących równocześnie z nieba i z ziemi. W legendy litewskie o wężach Čiurlionis wplótł motywy orientalne: w hierofanii domowej, życzliwej człowiekowi, wąż jest zalążkiem ładu zodiaku i śladem osi świata, obrazem cyklicznej kreacji kosmosu, podobnie jak

u Chaldejczyków, którzy mieli tylko jedno słowo na nazwa-nie zarówno Węża, jak i Życia.

Litewski malarz-muzyk uważał siebie za proroka zdolnego do doświadczeń pozazmysłowych i zgadzał się z teoriami Rudolfa Steinera, który napisał sugestywny szkic interpre-tacyjny o ezoterycznym opowiadaniu Johanna W. Goethego Baśń o Zielonym Wężu i pięknej Lilii80. W tym opowiadaniu wąż, który po połknięciu złota lśni blaskiem, porzuca swoje schronienie i wyzbywa się nawyku przebywania pod ziemią. Staje się ucieleśnieniem siły, dzięki której rozwija się du-sza, i zanim złoży siebie w ofierze, tworzy prowizoryczny most nad rzeką, aby Młodzieniec z baśni mógł się przedo-stać do ogrodu pięknej Lilii, będącej symbolem sfery poza-zmysłowej. W cyklu Zodiak (12 obrazów, 1907) i w siedmiu malarskich Sonatach formy nabierają coraz wyraźniej zary-sów symbolicznego splotu, wąż niejako tworzy koło i wy-obrażenie ujawnia swój sens. Fantastyczny świat Goetheań-skiej baśni ożywa w Čiurlionisowskiej Sonacie Węża (1908), a także w Andante z cyklu Sonata gwiazd (1908), gdzie wielki wąż przybiera kształt odmienny od warstw, które przenika, i chce utworzyć jak gdyby niebiańską rzekę łączącą to, co ni-skie, z tym, co wysokie.

Pod koniec 1909 roku Čiurlionis zaczął przejawiać oznaki zaburzeń umysłowych. Jego żona Sofija Kymantajte opowia-dała, że rysuje szybko ręką koła i elipsy na domowych sprzę-tach. Został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym pod Warszawą.

Čiurlionis rzutował sens życia psychicznego na rzeczywi-stość zewnętrzną i niezłomnie wierzył we wszechmoc swojej myśli, dopatrując się w naturze i kosmosie zasady podobień-stwa i przystawania łączących wszystko procesów, których sobie nie uświadamiamy.

78 79

Wilno jest miastem wielkich tradycji i kuźnią niezwykłych idei. W połowie XIX wieku, pod wpływem teorii mistyka li-tewskiego Andrzeja Towiańskiego81, wielu ludzi żywiło prze-konanie, że Opatrzność nie przypadkiem umieściła na tej samej ziemi dwa różne narody (naród Izraela i naród pol-ski – tylko o Litwinach nikt przy tej okazji nie wspominał!), by wspólnie urzeczywistniły Boży plan zbawienia i wolno-ści. Zdecydowanym zwolennikiem sojuszu mistyczno-mesja-nistycznego Polaków i Żydów był Adam Mickiewicz (1798–1855), urodzony na ziemi litewskiej i, zdaniem niektórych badaczy, wywodzący się z rodziny żydowskiej. W memoriale Skład zasad, ogłoszonym po włosku i po polsku 29 marca 1848 roku i skierowanym do Legionu Polskiego walczącego o wyzwolenie Włoch, Mickiewicz w dziesiątym punkcie swego programu przedstawiał następujące zalecenie: „Izra-elowi, bratu starszemu, uszanowanie, braterstwo, pomoc na drodze ku jego dobru wiecznemu i doczesnemu. Równe we wszystkim prawo”82.

Jego arcydzieło, Pan Tadeusz (1834)83, napisane na uchodź-stwie w Paryżu po przegranym powstaniu 1830 roku, rozpo-czyna się od rozdzierającej skargi: „Litwo! ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie; / Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, / Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie / Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie”. Akcja poematu toczy się w la-tach 1811–1812, w przeddzień wyprawy Napoleona na Rosję, która wzbudziła w Polakach wiele nadziei na odzyskanie niepodległości. Jego bohaterami są przedstawiciele różnych grup polskiej szlachty, od arystokracji, po szlachtę zagro-dową i „trzymających się polskiej klamki”, ale też w nieby-wałej mierze natura, dzięki swemu bogactwu jedyna i niepo-wtarzalna w Europie. Jedną z ważnych postaci poematu jest karczmarz żydowski Jankiel, „podrabinek”, który nie tylko zapewnia swym gościom dobre trunki i muzykę, ale również

godzi zwaśnioną szlachtę, przemyca zakazane pieśni patrio-tyczne, broń i sekretne polecenia. Jankiel, dobry Polak, gra na weselu Zosi i tytułowego bohatera Tadeusza „Koncert nad koncertami”, który ujmuje w skrócie historię Polski: od przełomowej Konstytucji 3 maja 1791 roku, przez rozbiory, przegrane powstanie Kościuszki, do melancholijnie dum-nego Mazurka Dąbrowskiego, napisanego w Reggio Emilia w 1797 roku, który w 1927 stanie się oficjalnie hymnem na-rodu polskiego.

Jadąc do Wilna z Warszawy, mija się pełen lasów i jezior re-gion Suwałk, nieskalany naturalny raj ziemski, niepostrze-żenie przekracza się granicę z Litwą i wjeżdża na tereny dzieciństwa Czesława Miłosza84. Kiedy ogląda się te miej-sca, łatwiej zrozumieć jego namiętne umiłowanie natury i przenikającą jego poezję nieprzemijającą tęsknotę za tymi rzekami, mrocznymi lasami i bezkresnymi równinami, nad którymi rozpościera się ogromne niebo. Obok domu rodzin-nego poety w Szetejniach (Šeteniai) na każdym słupie elek-trycznym siedzi w gnieździe bocian, a rzeka Niewiaża płynie wartko między dwoma ścianami drzew. Jesteśmy na Litwie magicznej i pogańskiej: „Kiedy boli, powracamy nad jakieś rzeki, / pamiętam tamte krzyże ze znakami słońca i księ-życa, / i czarowników, jak pracowali kiedy była epidemia ty-fusu”85. W jednym ze swoich wspaniałych zbiorów, Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada (1974)86, Miłosz wraca do miej-scowości swego dzieciństwa o nazwie Świętobrość (Šven-tybrastis), w której było niewiele domów, stary drewniany kościółek i potężne dęby na wzniesieniu opadającym urwi-skiem ku rzece w dole. Niegdyś odprawiano tu obrzędy po-gańskie. W miejscu po drewnianym krzyżu umieszczono be-tonowy pomnik dla uczczenia powstańców 1863 roku. Idąc dalej wzdłuż rzeki, dochodzi się do miejscowości o zabawnej

80 81

nazwie Opitołoki (Apýtalaukis): znów tylko kilka domów, ba-rokowy kościółek z fasadą-dzwonnicą (gdzie Miłosz został ochrzczony i wpisany do księgi parafialnej) i zaniedbany szla-checki pałacyk w stylu neoklasycznym, w kształcie litery H, otoczony zdziczałym parkiem. Po wojnie urządzono tu dom starców. Teraz budynek, całkowicie opustoszały, stoi biały jak duch: ma wybite okna, na wpół zrujnowane kolumny, a na progu stoi porzucony różowy bucik na wysokim obcasie. Ale jest w tych miejscach wielki spokój, jakby natura szybko wy-goiła wojenne rany i na nowo narzuciła swoje władztwo rze-czom i ludziom.

Polska śpiewność Miłosza ma w sobie piękno i urok kla-syków, a jego rozważania filozoficzne i religijne (poeta świet-nie przełożył, między innymi, Księgę Hioba) rozprawiły się stanowczo z konformizmami i uprzedzeniami beztroskiego Zachodu, wnikając głębiej, dojrzałym spojrzeniem, w zawi-łości ludzkiego życia. Miłosz zawsze był na wygnaniu: z ro-dzinnej Litwy musiał wyjechać do Polski, potem do Francji, potem do Kalifornii, a na koniec, w 2002 roku znowu, już na stałe, do Polski. Uciekał najpierw od tępego nacjonali-zmu, potem od komunistycznego totalitaryzmu, a w końcu od konsumpcyjnego modelu życia, który nie odpowiadał jego powściągliwej naturze i autentycznej żywotności.

Ta kondycja człowieka pozbawionego ojczyzny wciąż wy-stawiała go na burze życia i historii: „Bo dola uchodźcy jest ta-kim upadkiem, że nie doradzałbym jej nikomu, chyba że ob-darzonym zdrowiem konia, witalnością aligatora i nerwami hipopotama”. Miłosz opowiedział mi w swoim pięknym kra-kowskim mieszkaniu, tonem człowieka, który udziela ci lek-cji życia, a jednocześnie życzy ci, żeby podobny los nigdy cię nie spotkał, że pierwszy okres „emigracji”, po styczniu 1951 roku, był dla niego straszliwy: nie miał pieniędzy, a fran-cuscy intelektualiści patrzyli na niego podejrzliwie i wrogo,

bo zdecydował się porzucić „socjalistyczny raj”. Czuł się sa-motny, był pewien, że nie potrafi już pisać wierszy, przeżył więc parę lat w prawdziwej rozpaczy. Nie czuł się dobrze na-wet w towarzystwie innych polskich emigrantów w Paryżu.

Mieszkał w pałacyku redakcji miesięcznika „Kultura”, w Maisons-Laffitte. Napisał tam, od lata 1951 do początku 1952 roku, Zniewolony umysł: chłodną i bezlitosną analizę mechanizmów prowadzących ludzi, a zwłaszcza intelektu-alistów, do podporządkowania się totalitarnej władzy sowiec-kiej: „Jedynym sposobem, by nadać sens mojej nowej sy-tuacji, było pisanie prawdy o stalinizmie”87. Ale książka po ukazaniu się we Francji w 1953 roku wywołała gwałtowną pole mikę i tylko wzmocniła jego izolację. Prócz ataków fran-cuskich komunistów i polskiego rządu również wielu jego rodaków na emigracji oskarżało go o nadmierną wyrozumia-łość wobec ludzi, którzy zgodzili się wspierać prosowiecki reżym i zostali jego znaczącymi współpracownikami (jak pi-sarze Andrzejewski, Borowski, Putrament i filozof Kroński). W dodatku Miłosz, jak stwierdził Gustaw Herling-Grudziński na łamach tejże „Kultury”, właściwie całkiem nie wziął pod uwagę problemu odpowiedzialności indywidualnej, uznał to, co zdarzyło się w Polsce i w innych krajach demokracji lu-dowej, niemal za nieuniknioną katastrofę, z którą musiała się pogodzić większość ludności, mimo że jeszcze nie otrzą-snęła się po tragedii drugiej wojny światowej.

Miłosza zresztą to wszystko, co robił, różniło od innych emigrantów, bo nie podzielał wielu ich wyborów politycz-nych i nie godził się na wspólny los wiecznych uchodźców. W swoim pierwszym napisanym na emigracji artykule – Nie (1951)88 – poeta utrzymywał, że czuje się jak na jakiejś ziemi niczyjej, ponieważ nie jest ani w Polsce, ani na wygnaniu, i że nie chce, by go łączono z innymi polskimi emigranta-mi politycznymi, ponieważ nie zamierza wyrzekać się wielu

82 83

swoich ideałów, w które wierzył w młodości i które skłoniły go początkowo do zgodnego współdziałania z władzami ko-munistycznymi. Znalazł jednak w sobie dość siły, by zrozu-mieć, że można być obywatelem świata, zachowując swój ro-dzinny trudny język, a jednocześnie stając się prawdziwym Europejczykiem. Tom esejów Rodzinna Europa (1959) za-wiera dumny i nostalgiczny opis naszego kontynentu, który w tamtym okresie wydawał się nieodwracalnie podzielony. Ale był tym światem, który Miłosz przechowywał w sobie i który sprawiał, że odczuwał on, jak bardzo bliskie sobie, a także jemu, są barokowe budowle Wenecji, Wiednia i Wilna. Kie-dy zdecydował się nie wracać do Polski, napisał wiersz Mit-telbergheim, który wygląda jak wyznanie tego znamiennego poczucia: „Tu i wszędzie / Jest moja ziemia, gdziekolwiek się zwrócę / I w jakimkolwiek usłyszę języku / Piosenkę dziecka, rozmowę kochanków. / Bardziej od innych szczęśliwy, mam wziąć / Spojrzenie, uśmiech, gwiazdę, jedwab zgięty / Na linii kolan. Pogodny, patrzący, / Mam iść górami w miękkim bla-sku dnia / Nad wody, miasta, drogi, obyczaje”89.

Poezja była dla Miłosza ocaleniem: zbiór jego wierszy z okresu wojny, wydany w 1945 roku, nosił właśnie tytuł Oca-lenie. Często powtarzał ważne dla siebie stwierdzenie: „mu-szę pisać, żeby uchronić się przed rozpadem”. Był dla sie-bie bezlitosny, świadomy swoich ograniczeń i ograniczeń rozumu ludzkiego: „Wiedza moja nieduża, rozum krótki. Starałem się jak mogłem, studiowałem, czytałem mnóstwo książek, i nic”. Zawsze też otwarcie deklarował, że odczuwa niedostateczność swojej sztuki: „Oby moje wiersze pomogły ich czytelnikowi zamieszkać w teraz. I obym jako człowiek, został wyleczony z chorób pamięci [...] gybym zaczynał na nowo, każdy mój wiersz byłby życiorysem albo portretem jakiejś konkretnej osoby, a ściślej, lamentem nad jej prze-znaczeniem”.

Cała jego poezja, jak też proza rodzą się z nieustannego poszukiwania sensu. Chociaż jest laikiem, co oświadczał przy wielu publicznych okazjach, wciąż podejrzewa, „że prawda o losie człowieka na ziemi jest inna niż ta, której nas uczono. Wzdragamy się przed jej nazwaniem”. Miłosz w swoich roz-ważaniach poświęcił wiele wnikliwych dociekań myśli Si-mone Weil, filozofa Stanisława Brzozowskiego i Emanuela Swedenborga, kulturze żydowskiej, a nawet okultyzmowi. Szukał z pasją „magicznej formuły, w której mieściłaby się cała prawda o istnieniu”, i podejmował otwarcie dyskusję o problemie Boga: „Jakież życie, jakiż los! Absolutnie nie-możliwy do logicznego ułożenia w przyczyny i skutki, z lu-kami, które mogły wypełnić jedynie cudowne przypadki bo-skiej interwencji. [...] więc musi gdzieś być prawda i dobro, to znaczy musi być Bóg”90.

Dla Miłosza poezja XX wieku, w tym, co w niej najbar-dziej istotne, jest zbieraniem danych o rzeczach ostatecznych w kondycji ludzkiej i wypracowuje po temu swój język, który teologia może wykorzystać albo nie. – „Poezja, jak i wszelka sztuka jest skazą i przypomina ludzkim społeczeństwom, że nie jesteśmy zdrowi, choćby trudno nam było do tego się przyznać”. Powracają w tym stwierdzeniu główne konstata-cje, jakie poeta oznajmiał w trzech Traktatach, tych poema-tach pisanych na przestrzeni wielu lat, które pojawiają się w jego twórczości jako chwile namysłu na zamknięcie lub otwarcie cyklów pisarskich i egzystencjalnych: w Traktacie moralnym (1947), Traktacie poetyckim (1957) i Traktacie teo-logicznym (2002). Ostatni z nich jest świadectwem poświę-cenia większej uwagi tematom metafizycznym i religijnym, gdyż Miłosz wyczuwał, że coraz bardziej różni się od pol-skiej inteligencji („Przecież ona w istocie nie lubi rozmyślać o religii. Jeśli uznaje się za katolicką, dzieje się tak tylko dla celów nacjonalistycznych i mesjanistycznych”).

84 85

W „wierszach starości”91 ujawnia się, że z biegiem czasu jego twórcza żywotność przybiera na sile: „Przekroczenie progu osiemdziesięciu lat ma przynajmniej tę jedną zaletę, że widowisko świata, nawet gdy jest straszliwe, wydaje się jed-nocześnie w dużym stopniu zabawne, a nadmierna powaga nie dochodzi już do głosu. Naprzód chcemy uzyskać możli-wie najwyższy stopień świadomości, potem godzimy się wyro-zumiale na nieświadomość”. Ostatnie wiersze są niezwykłym, wstrząsającym i przenikliwym dialogiem z Bogiem, a ich se-rię zamyka długi poemat Orfeusz i Eurydyka (2002)92, napi-sany po przedwczesnej śmierci drugiej żony, przyjaźnie uspo-sobionej do wszystkich Amerykanki Carol Thigpen:

Stojąc na płytach chodnika przy wejściu do HadesuOrfeusz kulił się w porywistym wietrze,Który targał jego płaszczem, toczył kłęby mgły,Miotał się w liściach drzew. Światła autZa każdym napływem mgły przygasały.

[...]

Słońce. I niebo, a na nim obłoki,Teraz dopiero krzyczało w nim: Eurydyko!Jak będę żyć bez ciebie, pocieszycielko!Ale pachniały zioła, trwał nisko brzęk pszczół.I zasnął, z policzkiem na rozgrzanej ziemi.

Także w tym szczególnie osobistym poemacie Miłosz chce wyrazić swoje przeświadczenie, podobnie jak to robił w Pio-sence o końcu świata (1946)94, że katastrofa nie będzie hała-śliwa, że pszczoły nie przestaną nawet wtedy unosić się nad kwiatami: „W dzień końca świata / Pszczoła krąży nad kwia-tem nasturcji, / Rybak naprawia błyszczącą sieć. / Skaczą

w morzu wesołe delfiny. / [...] A którzy czekali błyskawic i gromów, / Są zawiedzeni”...

Po pożegnaniu żony Miłosz, który niemal zupełnie stracił słuch i miał wielkie trudności z czytaniem, dokonywał życio-wych rozrachunków i cierpliwie czekał na śmierć.

W roku 1977, kiedy już na stałe osiadł w San Francisco, gdzie wykładał literatury słowiańskie na Uniwersytecie Ka-lifornijskim w Berkeley, przeżywał okres zagubienia (miał wówczas 65 lat) i dokonał bilansu swego życia w niezwy-kłej książce filozoficznej zatytułowanej Ziemia Ulro. Tą na-zwą, „ziemia Ulro”, posłużył się poeta i malarz angielski William Blake (1757–1827), aby określić „odludną ziemię du-chowego cierpienia”, gdzie należy sytuować „ułomnych du-chem” (przede wszystkim wyznawców teorii Bacona, Locke’a i Newtona), więc praktycznie wszystkich filozofów i artystów.

Miłosz stwierdzał u siebie niezaprzeczalny zmysł buntu, który dochodził do głosu w zdarzeniach jego życia i w jego wyborach artystycznych i intelektualnych. Przed wojną, w Wilnie, należał do grupy poetów nazywanych katastro-fistami, którzy niestety trafnie wyprorokowali przyszłość. Byli wizjonerami i utopistami, ale Historia zawsze ciążyła nad nimi. To z myślą o nich napisał tę bolesną książkę: „To książka o tych, którzy, nawet za cenę szaleństwa, szukali ja-kiejś drogi wyjścia. Marzyli o drodze całkiem innej. Gdyż na przełomie XVIII i XIX wieku wsiedliśmy do niewłaściwego pociągu”. Będąc nieodrodnym Polakiem, Miłosz wciąż roz-myślał nad problemem romantyzmu: „Co oznacza ten bunt przeciw »zimnemu rozumowi«, który, poczynając od Karte-zjusza i Newtona, triumfował w Europie aż do XIX wieku?”. U Blake’a, metafizycznych poetów angielskich, a także u Swe-denborga, Mickiewicza, Goethego i Oskara W. Miłosza od-najdywał przesłanki do krytyki tego roszczenia, żeby zapa-nować nad światem dzięki Rozumowi.

86 87

„Przypadek Goethego” można uznać za wzorcowy przy-kład rozważań Miłosza, który podziwiał u tego poety odmowę oddzielenia „życia poezji” od „poezji życia” i uznawał niepo-wodzenie jego teorii o naturze kolorów za honorową prze-graną: Goethe zdołał „jednak, sprzeciwiając się współcze-snej mu nauce, obnażyć z wielką precyzją same korzenie tego kryzysu i tego przewrotu w metodach naukowych, wo-bec jakiego stanął naukowiec w XX wieku. W historii nauki od Newtona do Einsteina Goethe-naukowiec gra rolę Kop-ciuszka, uwydatniając sukces i wspaniałość swoich bogatych krewnych, ale także hybris właściwą ich poczynaniom. Może nadejść dzień, kiedy historia Kopciuszka znajdzie zakoń-czenie stosowne dla takich baśni – ale kto wie, czy nie na-stąpi to wtedy, kiedy nowy kościół technologii odniesie swój ostateczny triumf, jednocząc w eksplozywnym związku naj-chłodniejszą matematyczną abstrakcję i najgorętszą żądzę potęgi”95.

Jednak Miłosz był zdania, że konieczna krytyka jałowego panowania oświeconego Rozumu i usunięcia ze świata po-czucia sacrum i tajemnicy znalazła się w ślepym zaułku, bo ulega skażonemu irracjonalizmowi, a w wypadku Polski – daremnemu mesjanizmowi.

Ziemia Ulro to „rodzaj książki gnostycznej”. Miłosz, cho-ciaż twierdził, że jest antyromantykiem, był jednak prze-konany, że romantyzm zaowocował wieloma zdobyczami fi-lozoficznymi i artystycznymi. Odczuwał bliskość ze swoim rodakiem Adamem Mickiewiczem, nie tylko z racji estetycz-nych, ale także z racji siły duchowej emanującej z jego twór-czości i z jego burzliwego życia. Podobnie jak on Miłosz okazywał wielkie zainteresowanie gnozą i ezoteryzmem i do-strzegał ścisły związek między poezją a alchemią: „Dante i Blake byli alchemikami i templariuszami [...]. Alchemia in-teresuje mnie z punktu widzenia symbolicznego. Interesuje

mnie świat jako analogia”. Miłosz szukał jakiegoś rozwiąza-nia problemu oderwania się świata praw naukowych (tego chłodnego świata, całkowicie obojętnego wobec naszych war-tości) od wewnętrznego świata człowieka.

Osobą najmocniej inspirującą Ziemię Ulro był daleki krewny Miłosza, poeta litewsko-francuski Oskar Władysław de Lu-bicz Miłosz (1877–1929), który pasjonował się alchemią, nie rozumianą jako odmiana chemii, ale jako proces rozwoju duchowego. Oskar Miłosz był synem szlachcica, człowieka

„szalonego o niepohamowanym temperamencie”, posługują-cego się językiem polskim i wychowanego w polskiej kultu-rze (który z kolei był synem śpiewaczki genueńskiej Natalii Tassistro), i „ubogiej żydowskiej dziewczyny Miriam Rosen-thal” z Warszawy: „jest we mnie mieszanka krwi królew-skiej moich przodków po ojcu i krwi biblijnej moich przod-ków po matce”. Czując się wszędzie cudzoziemcem, znalazł w języku francuskim ojczyznę, co mu pozwoliło, jak śre-dniowiecznym humanistom, głosić, że jest w sytuacji wy-gnańca. Początkowo był zgorzkniałym poetą dekadenckim („Poemat o dekadencji” – taki tytuł nosił jego debiut z roku 1899)96, zdolnym jak niewielu innych w tamtym okresie uka-zywać z jednej strony ludzkie uczucia, z drugiej samą naturę, pogrążone w śmiercionośnej mgle i zamroczone szkodli-wymi wyziewami. Po nieudanej próbie samobójczej, 1 stycz-nia 1901 roku, „na samo otwarcie XX wieku” („z angielskim spokojem i papierosem w ustach strzeliłem sobie w serce. Niestety, co widać, chybiłem!”), z jego poezji zaczyna się wydostawać osobliwa siła (jak w poruszającym wierszu Do Oceanu ze zbioru Siedem samotności, 1906), której źródłem jest tęsknota za dzieciństwem. I właśnie ta tęsknota, prze-nikająca całe istnienie, utworzy liryczny kościec jego arcy-dzieła, trzech Symfonii (1915). Tęsknota, którą Milan Kundera

88

trafnie nazwał „gramatyczną przyszłością nostalgii”, prze-nosząca smutną przeszłość w daleką przyszłość i przeobra-żająca melancholijne wspomnienie tego, czego już nie ma, w rozdzierającą rozpacz obietnicy nie do urzeczywistnienia.

14 grudnia 1914 roku o „jedenastej wieczór, w stanie peł-nej przytomności umysłu, po wydostaniu się z długiego okresu cierpienia”, Oskar Miłosz doznał wizji ogromnej ognistej Kuli, która radykalnie odmieniła jego życie. Od tej pory mocna wiara religijna wspiera i ukierunkowuje całe jego życie i jego sztukę. Poeta odnosi przemożne wrażenie, że „głosy, które słyszy, nie pochodzą już od samych rzeczy”, tylko od słów, od nazw, które wskazują na rzeczy, ponieważ je rodzą. Uzyskał kontakt ze światem archetypów: ze świa-tem twórczego bądź duchowego światła.

Oskar Miłosz wydostał się z poczucia niepewności, wątpie-nia i udręki i zdobył pewność, którą przekazuje Biblia (jak też Kabała i traktaty teozoficzne) jako wzorzec poczynań zarówno formalnych, jak i poznawczych. Jego wiersze stają się niemal niezrozumiałe, ponieważ chcą powtarzać pochwalne pieśni Starego Testamentu. Można się pasjonować tym bezmier-nym trudem dążenia ku wzniosłości i tym poszukiwaniem doskonałego znaczenia i bezwarunkowej Wiary, ale często zdumiewa niemal mechaniczny chłód pewnych zabiegów for-malnych opartych na Piśmie Świętym (jak w wypadku Spowie-dzi Lemuela z 1922 roku). Wygląda na to, że wizja z 1914 roku oślepiła zbyt mocnym światłem spojrzenie poetyckie Oskara Miłosza: jego twórczość pod koniec lat dwudziestych z wolna wygasa, choć jeszcze ostatnim wysiłkiem obdarowuje nas nie-mal dodekafoniczną poezją ostatnich Psalmów. Unosi się tak wysoko ponad ziemią, że jej głos staje się prawie niedosły-szalny i ostatecznie zostaje zapomniany.

W roku 1958, na łamach cenionego paryskiego czasopi-sma, w tych oto słowach wspomina Oskara Miłosza krytyk

André Blanchet: „W 1939 roku – niespełna dwadzieścia lat temu – pogrzebano na cmentarzu Fontainebleau nieznanego człowieka: był jednym z najprawdziwszych, najwyższej miary poetów, jacy pisali w naszym i jakimkolwiek języku. Był jed-nym z najbardziej wymagających i przegrał całkowicie. Ale przegrał tak, jak przegrali Nerval, Baudelaire, jak przegrali Rimbaud i Verlaine. Jak przegrał van Gogh. Przebacz nam, Miłoszu! Jesteś z tych, których Francja nie chce znać aż do ostatniego ich tchnienia, po to tylko, żeby następnie czerpać chwałę z ich powołań, tym bardziej przejmujących, że tra-gicznie zapoznanych; nie słyszy ich głosów, kiedy żyją, i na-stępnie nie przestaje udzielać im uwagi”.

Oskar Miłosz pozostaje, jeśli pominąć późną twórczość, wielkim poetą i urzekającą osobowością: Obcokrajowcem Dwudziestego Wieku, który z rozpaczy zamienił swoją tona-cję, zmąconą wątpieniem i melancholią, na zimną zawiłość pewności. Ale nie zawsze, jak pisał Wallace Stevens, „Byt jest końcem Domniemywania”.

90 91

6

buenos aires

Z samolotu widzi się z ukosa konstelacje i nie znane gwiazdy: Krzyż Południa, Trzy Marie Oriona. Może gwiazd jest tu wię-cej niż u nas, a niebo chyba przesuwa się w odwrotnym kie-runku. Delta Rio de la Plata wygląda jak szeroki lejek z wiel-kimi białymi plamami po obu stronach: to Montevideo po lewej i Buenos Aires po prawej. Woda jest mulista i nieru-choma. Nie ogarnia się jej wzrokiem. Jeszcze niedawno, kilka lat temu, z tej wysokości, na jakiej lecimy, samoloty zrzu-cały do morza jak szpilki związanych mężczyzn i kobiety, z zaklejonymi ustami, żeby ślad po nich zaginął. Kiedy nasz samolot ląduje, ocean zostaje z tyłu, a przed nami ukazuje się bezkresna równina pokryta matową zielenią: to pampa. Ostre światło świtu bezlitośnie wydobywa z półmroku zruj-nowane kamienice, łuszczące się secesyjne fasady, szkielety wieżowców, których budowę w połowie porzucono.

Wszedłem do swojego pokoju w hotelu i od razu wypró-bowałem umywalkę: otworzyłem kran i wydało mi się, że woda wypłynęła strumieniem rozszerzającym się inaczej niż na naszej północnej półkuli. Uznałem to za znak, że istotnie znalazłem się w całkiem obcym miejscu: zdeformowanym, okaleczonym, pełnym ruin, zatopionych zwłok, widmowych

zjaw i żałosnych tancerzy. Wiedziałem jednak, że czeka mnie tu wiele niespodzianek. Któż inny mógłby mnie zaciągnąć między te osobliwości, jak nie Ryszard Kapuściński, który właśnie miał tu otworzyć wystawę swoich fotografii z Afryki, a ponadto wygłosić cykl wykładów o dziennikarstwie. Chciał też zgromadzić trochę nowych wrażeń i odszukać kilka do-kumentów, żeby napisać książkę o Ameryce Łacińskiej. Miał już kłopoty ze zdrowiem, zgodziłem się więc pojechać ra-zem z nim. Miałem go dopilnować, żeby dużo chodził – jego żona bardzo mnie o to prosiła – ale nie było to zadanie łatwe. Musiałem wymyślać rozmaite spacery tematyczne (śladami Gombrowicza, Borgesa, Maradony, albo cmentarze, galerie sztuki, szkoły tanga...), wynajdywać ciągle nowe cele, żeby gdzieś się ruszyć, co przypominało podsuwanie kostek cu-kru opornemu koniowi. Zadyszany mamrotał, że urządzili-śmy się jak Wergiliusz i Dante, ale to nasze piekło liczące jedenaście milionów mieszkańców nigdy się nie skończy.

Buenos Aires jest miastem ludzi przegranych. Być może jednak w XX wieku właśnie tutaj znalazło się najwięcej Spra-wiedliwych, bo przebywali tu uchodźcy ze wszystkich stron świata. Władze wojskowe pewnie coś takiego podejrzewały i dlatego wyłapywano po nocach ich synów, przeszukując dom po domu, i na wszelki wypadek na wzór żołdaków He-roda zabijano tylu ludzi, ilu tylko zdołano zabić.

Miasto jest pełne garaży, przeważnie ogromnych, kilkupię-trowych, ze stromymi rampami na zewnątrz, co je upodab-nia do muszli, wciśniętych między piękne kamienice z końca XIX wieku. Widziane z poziomu ulicy sprawiają wrażenie wielkich otwartych ust, ciemnych i łapczywych. W dzień mro-wią się w nich samochody i ludzie, kręcąc się tam i z powro-tem. Choćbym tego nie chciał, musiał mi przyjść na myśl film Marco Bechisa Warsztat Olimp (1999). Gdybym nie oglą-dał tego wstrząsającego dokumentu zbrodni popełnianych

92 93

przez juntę wojskową, nie wiem, z czym kojarzyłyby mi się te koliste i mroczne garaże. Na pewno z czymś niepokoją-cym. A że kojarzyły się także z pewnymi obrazami Edwarda Hoppera, wcale nie dodawało im to milszego wyglądu. Bądź co bądź szpeciły miasto i nie przestawały sprawiać wrażenia olbrzymich, codziennie czynnych teatrów grozy.

Miasto przesycone jest melancholijną atmosferą, ale nie nadają mu jej ani tanga, ani egzaltowane usposobienie jego mieszkańców, które wpędza ich na zmianę w euforię lub w przygnębienie. Tę atmosferę stwarza drastyczny kontrast między ozdobną i pompatyczną architekturą a coraz uboż-szym życiem codziennym. Bogactwo i bieda nieustannie stykają się tu ze sobą i tym jaskrawiej wydobywają na jaw wzajemne cechy. Może wpływa na tę aurę także roślinność, naprawdę zbyt bujna. Czy ogólniej mówiąc, tutejsze warunki meteorologiczne, bo nigdzie nie widziałem, żeby miasto tak radykalnie się zmieniało, kiedy pada deszcz i kiedy świeci słońce. To są dwa różne miasta. Ktoś, kto tu mieszka, wycho-dzi z domu w oślepiającym świetle, zmuszającym do przy-mykania powiek, i znienacka może się pogrążyć w ciemno-ściach, jeśli nad miastem przeciąga burza.

Najpierw wybraliśmy się na zabytkowy cmentarz Re-coleta, gdzie grobowiec przylega do grobowca wśród stu-letnich drzew, a w tle rysują się zamieszkane przez boga-czy wieżowce. Wiatr przynosił zapach morza i wilgotną bryzę. Złożyliśmy kwiaty na grobie Adolfa Bioy Cesaresa (1914–1999). Marmury rodzinnego grobowca emanowały za-możnością i społeczną rangą. Ale o zmarłym mówiła tylko mała tabliczka z brązu, która kontrastowała z grobami tych wszystkich adwokatów, inżynierów i dostojników w służbie publicznej. Borges jednak napisał o nim: „Poznaliśmy się z Adolfem Bioy Cesaresem, kiedy on miał siedemnaście lat, a ja już przekroczyłem trzydziestkę. W takiej sytuacji starszy

zazwyczaj staje się mistrzem, a młodszy jego uczniem. I tak z początku było, ale z biegiem lat, kiedy pracowaliśmy razem, właśnie on, Bioy, nie wiadomo kiedy został Mistrzem [...]. Na przekór mojemu upodobaniu do tego, co patetyczne, rozga-dane i barokowe, Bioy przekonał mnie, że bardziej trzeba cenić spokój i umiar”.

Kolację tego dnia także zjedliśmy w dzielnicy Recoleta, w restauracji Munich, jednej z najstarszych w mieście. Cóż powiedzieć: wcielenie najgorszego gustu, do jakiego Niemcy zawsze byli zdolni. Na ścianach wyleniałe głowy jeleni i sa-ren, zapach zatęchłego drewna i wymyślne brązowe figurki pełniące funkcję lamp. Jakby przed chwilą zakończono tu kręcenie scen z rozpasanymi nazistami do filmu Osławiona (Notorius) Alfreda Hitchcocka. W lokalu było pusto: siedziała tylko jedna starsza dama, a wokół niej kręcili się kelnerzy w nieskazitelnie białych fartuchach ze złotymi guzikami, któ-rzy przy niej sprawiali wrażenie chirurgów. Jedzenie było so-lidne (sznycel po wiedeńsku z jajkiem sadzonym), a porcja odpowiednia dla żołądków, które przywykły do Oktoberfest.

Żeby poczuć się lepiej i zaznać atmosfery miasta, w któ-rym byliśmy, resztę wieczoru spędziliśmy w starej kawiarni Café Tortoni. Nad wejściem przybito tabliczkę z napisem:

„Muzyka, miłość i melancholia”. Na piętrze mieściła się „Aka-demia Tanga”. W wąskiej, długiej sali, równoległej do sali z bilardem, znajdowała się estrada dla orkiestry i tańczących: tango tańczy się na niej od 1856 roku. Trzej grający mu-zycy (fortepian, akordeon i bas elektryczny) mieli już swoje lata i sprawiali wrażenie ludzi, którzy znaleźli się tu przy-padkiem. Po chwili wkroczyli na scenę tancerze: ona chyba dobiegała pięćdziesiątki, była szeroka w biodrach, miała na sobie suknię ze złocistej lamy z prowokującym rozcięciem, on, z kruczoczarnymi, nastroszonymi włosami, odznaczał się raczej orientalną urodą. Tańczyli tanga i milongi z wielką

94 95

pasją, w zmieniających się układach, łącząc ze sobą nogi i przybliżając stopę do stopy, a potem oddalając się od siebie. Następnie wszedł na scenę piosenkarz: był kompletnie łysy, miał wytrzeszczone oczy, rzadką bródkę i wąsy, białą koszulę szczelnie zapiętą na wszystkie guziki, krawat w kropki i ko-lorowe kieszonki. Śpiewał, jakby mu ktoś co chwila zada wał cios w plecy: słyszało się tylko długi, rozdzierający lament. Traciło się oddech i ochotę na picie. Jakże można się zaba-wiać, kiedy obok ktoś dogorywa?

W sąsiedztwie naszego hotelu (przy Avenida de Mayo) znajdował się Palazzo Barolo (1921), zaprojektowany przez Maria Palantiego (1885–1968) dla włoskiego milionera Louisa Barolo. Przed wojną był to najwyższy budynek w mieście. Ga-leria na parterze imituje wejście do prawdziwej jaskini i ma ścianę ze szkła i stali, żeby do niej nie wpadały ptaki. W tej przepastnej wnęce piękno i groza świetnie idą ze sobą w pa-rze, a że na myśl przychodzi Dante, nic w tym dziwnego.

Banki w śródmieściu tamtego października na początku nowego tysiąclecia nie miały już szyb w witrynach: zastą-piono je blachą falistą. Żeby się dostać do środka, trzeba było przejść małymi drzwiami zamykanymi na setki kluczy i strzeżonymi przez kilku znudzonych brzuchatych straż-ników. Blacha była powyginana od uderzania w nią garn-kami przez zdesperowanych klientów chcących odzyskać swoje oszczędności. Wszedłem do pustej, nie oświetlonej sali, w której było ponuro i duszno, żeby wymienić pienią-dze. Za 150 euro dostałem równowartość miesięcznej pensji urzędnika bankowego, który patrzył na mnie nieruchomo, jak z legitymacyjnej fotografii, a po odłożeniu na bok każdego z przeliczonych banknotów poprawiał sobie żółty krawat.

Kryzys argentyński spowodowało corallito, czyli zabloko-wanie w grudniu 2001 roku swobodnego dysponowania wła-snymi kontami bankowymi. Skutkiem tego z początkiem

lata na południowej półkuli doszło do kryzysu turystycznego. Oszczędzającym Argentyńczykom nagle zabrakło pieniędzy. Kto mógł, korzystał ze swoich kont w Urugwaju, co poważ-nie zakłóciło krajowy system finansowy. Najwięcej ucierpiała klasa średnia – to ją „pogrążyło”97.

Będąc w dzielnicy bankowej, wszedłem do lokalu Alfreda Argenta, „czyścibuta od stu lat”, przy Avenida 25 Mayo pod numerem 328. Cztery wygodne fotele z czerwonej skóry, wy-sokie jak wieże, i trzech starszych panów w granatowych far-tuchach, którzy od razu rzucili się na moje buty. Pracowali dziesięć minut, w milczeniu i z wielkim zapałem. Na fron-towej ścianie wisiały niezliczone zegary z wahadłem – żaden nie chodził. W tym lokalu, jak w sklepie ojca Bruno Schulza, czas chyba naprawdę chwilami płynął wolniej. W głębi sali, dla zwiększenia zysków, znajdował się punkt przyjmowania zakładów loteryjnych, prowadzony przez rosłą kobietę o ru-dych włosach, która ponadto przyjmowała opłatę za czysz-czenie butów.

Pod wieczór przeszliśmy się po wyżej położonej części dzielnicy Barrio San Nicolas. Ciągnęły się tam osobliwie sku-piska takich samych lokali: najpierw kilkanaście sklepików, gdzie sprzedawano rozmaite klamki, potem grupa garaży (czy raczej strzeżonych parkingów), następnie ciąg sklepi-ków z instrumentami muzycznymi. Dziewiętnastowieczne kamienice przemieszane z brzydkimi budynkami z betonu. Na Avenida Sarmiento, między ulicami Uruguay i Paraná, wyłonił się jak biała zjawa pałac Związku Włoskich Robotni-ków, w którym teraz na parterze mieści się obskurna szkoła tanga. Na wyższych piętrach okna mają wybite szyby i wszę-dzie jest ciemno.

Wczesnym wieczorem na ulicach pojawiły się pochy-lone sylwetki podbiegających nerwowo ludzi. Byli to carto-neros – dawni chłopi z północnych prowincji, którzy dopadali

96 97

worków ze śmieciami wynoszonych ze sklepów i biur, za-mykanych o tej porze, żeby wygrzebywać z nich wszystko, co można sprzedać na złom. Pracowali w małych rodzin-nych grupkach, na ogół matka z czwórką lub piątką dzieci: mieli plastikowe rękawice, czapki z daszkiem i mocne buty sportowe. Kiedy kończyli pracę, podjeżdżały ciężarówki, za-bierały ich urobek i na miejscu im płacono. A oni zostawali w bramach, kładli się na workach ze śmieciami i spożywali te uzbierane resztki jedzenia, które zachowali dla siebie.

W czwartek poszliśmy na Plaza de Mayo. Od 1977 roku co tydzień, właśnie w czwartki, delegacja matek trzydziestu tysięcy desaparecidos maszerowała w milczeniu, w chustecz-kach na głowach, z wymownym transparentem, okrążając obelisk stojący na środku placu. Chodziły tak całymi godzi-nami. A w pewnej odległości za nimi szły, trzymając się pod rękę, po dwie, matki, które pogodziły się z losem i przyjęły od rządu odszkodowanie za zaginionych synów. Spytaliśmy, dlaczego ta manifestacja odbywa się zawsze w czwartek. Od jednych usłyszeliśmy, że pierwsza taka manifestacja odbyła się właśnie w czwartek. Inne twierdziły, że uwięzionych zrzu-cano do morza zawsze tego dnia. Eduardo Galeano napisał:

„Te kobiety to chór grecki naszej tragedii”.Casa Rosada, leżąca w głębi placu, jest bardzo mała

i tylko fasadę ma różową. Dwie boczne ściany wyglądają widmowo, są szare i poobijane. Dookoła ustawiono wyso-kie bariery. W parku na placu koczują na ziemi bezdomni. Wyglądają jak sekta wielbicieli małej piramidy będącej po-mnikiem niepodległości i ozdobionej masońskimi symbo-lami. Piękna i dostojna jest tu tylko miejska katedra (1745), z dwunastoma kolumnami na froncie. Od jej prawej nawy odchodzi, jak zbędna przybudówka, mauzoleum generała José de San Martina, którego musiano pochować poza kate-drą, bo był masonem.

Na skrzyżowaniu ulic Lavalle i Callao odkryliśmy, właści-wie przez przypadek, Bar de los Galgos, który zachował się w nie zmienionym stanie od 1930 roku. Pod ścianą za ladą stał mebel z wielkim lustrem i dwoma porcelanowymi char-tami po bokach, jednym białym, drugim czarnym, które były wyższe od zakurzonej półki z butelkami. Ciemnobrązowy sufit i jaśniejsze, orzechowe ściany miały już na stałe wy-kruszony tynk. Małe stoliki przykrywały spłowiałe adamasz-kowe obrusy. Na ladzie tkwił kran z brązu w kształcie szyi i głowy łabędzia. Wszystko wyglądało jak jakaś metamor-foza w połowie porzucona. Klientami byli sami starzy, bied-nie ubrani mężczyźni. Kilku miało na głowie chippà. Żuli sztucznymi szczękami malutkie kanapki z serem. W głębi, w kącie baru, usiadła dziewczyna o dziwnej urodzie, która wyszła z toalety: miała niespotykanie czarne włosy, zielone oczy, a piersi z trudem mieściły się w jej bluzeczce śliwko-wego koloru. Siwy kelner w białej liberii ze złotymi guzikami, dreptał wokół niej drobnymi kroczkami, zręcznie okrążając trzy puste krzesła. Klienci, jeden w drugiego, nie mogli ode-rwać od niej oczu, widać było, że wniosła tu ze sobą rado-sne podniecenie. A kiedy tutejsza Zuzanna po chwili wstała i wyszła, nastrój cofnął się w czasie o wiele lat. Lokal zapadł się w przeszłość i dopiero wtedy spostrzegłem, że szklane wahadło pod wentylatorem nie porusza się, zatrzymane kto wie kiedy. My także wyszliśmy, wkrótce po dziewczynie; za-nosiło się na burzę, już grzmiało. Na szklanych drzwiach wi-siała kartka: „El baño es de uso exclusivo de los clientes”.

Wstąpiliśmy na chwilę do muzeum, ale przesiedzieliśmy w nim całe popołudnie: Manet, Degas, Renoir, Rembrandt, Luca Giordano, Zurbarán, Ribeira, El Greco, Tiepolo, Fran-ceso Guardi, Rodin, van Gogh, Klee, Picasso... Rozentuzja-zmowany Kapuściński nie mógł się nadziwić, że dotarło tu tyle wspaniałych obrazów. Najmocniej poruszył nas Pożar

98 99

szpitala Francisca Goi: postacie z noszami u dołu obrazu są jak widmowe plamy, a całą jego przestrzeń wypełniają trzy pasma kolorów: jasne światło (dym), czarne chmury i ję-zyki czerwonych płomieni. Nadzwyczaj przekonująca wizja piekła.

Innego popołudnia, kiedy zostałem sam, wszedłem na Avenida Callao do sklepu z płytami, którego właścicielem był niejaki Horacio, jak się okazało, daleki krewny sławnego ra-bina Barucha Rabinowicza z Mukaczewa. Rano zajmował się psychoanalizą („To zły zawód, konkurencja za duża”, narze-kał), a popołudniami zastępował w swoim sklepie ojca. Szu-kałem zestawu płyt CD Roberta Goyeneche, zwanego „El Polaco”. Dobrze trafiłem, bo ten niski, pogodny pan specja-lizował się tylko w płytach z tangami. Odważyłem się zadać mu pytanie, czy na płytach można dobrze zarobić. „Nawet w najcięższych czasach ludzie kupują tanga – odpowiedział mi. – Co więcej: kryzys przyciąga tanga jak magnes”. Ze-stawu, o który pytałem, nie miał, bo kosztował dość dużo (75 pesos) i dlatego nie pojawiał się w sklepach. Mógł mi go sprowadzić z magazynu na pojutrze, jeśli wpłacę mu za-liczkę w wysokości dwudziestu procent ceny. Kiedy bez wa-hania wyciągnąłem pieniądze, spytał mnie, skąd przyjecha-łem. „Ach, tu jest pełno Włochów. Ale teraz wielu wyjeżdża. Wracają do Włoch, gdzie mają krewnych. W Buenos Aires trudno o pracę. Ale ja nie umiałbym żyć gdzie indziej. Nie mam rodziny, a interesy nie idą tak źle. No i przecież nie mogę wrócić do Mukaczewa!”

W dzielnicy Palermo zaczął się nasz „tour Borges”. Na po-czątek poszliśmy do Bistrot „El Preferido” (na skrzyżowaniu Calle Serrano z Avenida Borges), które miało dwa połączone lokale: sklep delikatesowy z drewnianymi półkami ujętymi w ramy, jak dawniej meble w aptekach, oraz mała traktier-nia z wielkimi słojami pełnymi jarzyn w occie, stojącymi pod

ścianą z butelkami o najdziwniejszych etykietkach i z kil-koma stolikami przykrytymi czerwonymi obrusami w sza-chownicę. Na ulicach starej dzielnicy Palermo jest jeszcze wiele parterowych domów, czasami piętrowych, bardzo pięk-nych: czuliśmy się tak, jakbyśmy się nagle znaleźli w jakimś mieście południowych Włoch na początku stulecia. Secesja tutejsza jest czasami krzykliwa, a czasami oszczędna i bar-dziej wytworna. Zamiast dachów na domach są wszędzie tarasy. Wzdłuż chodników rosną olbrzymie platany. Znaj-dujące się co krok kawiarnie są przytulne i pełne dawnych pamiątek. Ogród botaniczny (1898) wyraźnie świadczy o tym, jak dobrze ta aluwialna równina i zmienny klimat sprzyjają bujnemu rozwojowi roślinności. Tu zresztą nawet ogródki przy domach wyglądają jak dżungle. Pełno tu roślin, których u nas się nie spotyka, a kwiaty wydzielają gorący, intensywny, słodkawy zapach. Setki kotów na krótkich łapach, z długimi ogonami, we wszystkich kolorach – to one w gruncie rzeczy są tutaj gospodarzami. Gnieżdżą się w zrujnowanych cieplar-niach i trzymają z dala od pobliskiego ogrodu zoologicznego.

W Centrum Kulturalnym Borgesa spotkaliśmy przewod-niczkę, która miała na imię Irina. Na nasze pytanie, czy jej babka lub prababka pochodziła z Rosji i jak się znalazła w Bu-enos Aires, Irina odpowiedziała nam szeptem, udając, że mówi o czymś innym. Otóż twierdziła, że wielką rolę w hi-storii Argentyny odegrały prostytutki, bo początkowo byli tu prawie sami mężczyźni, a kobiet niewiele. Na przykład tango jeszcze sto lat temu tańczyło zawsze dwu mężczyzn i tylko zamieniali się rolami; raz jeden prowadził, a raz drugi. Kiedy Irina zabawiała nas swoją opowieścią, zauważyłem planszę z cytatem z Borgesa, zaczerpniętym z jednego z mo-ich ulubionych opowiadań, ze straszliwego Deutsches Requ-iem: „Wiele już bowiem lat temu zrozumiałem, że nie ma na świecie nic, co nie byłoby potencjalnym zalążkiem piekła;

100 101

twarz, słowo, busola, reklama papierosów, każda z tych rze-czy może doprowadzić do szaleństwa, kiedy nie można się od niej uwolnić”98. Ta przestroga wydała mi się w tamtym miej-scu jak najbardziej stosowna, bo przecież starałem się, jak mogłem, żeby nic mi nie umykało, ale musiałem nieustan-nie pamiętać, jakim piekłem było i jest to przepiękne miasto.

W ciągu dnia każdy z nas robił sobie notatki w swoim moleskinie. Jednego wieczora schroniliśmy się przed na-głą burzą w restauracji na rogu Avenida Per i Avenida Bel-grado, poniżej pałacu z 1914 roku, bardzo wysokiego, zwień-czonego pretensjonalną kopułą i osobliwie ozdobionego: na pierwszym piętrze kariatydami w postaci ponurych gigan-tów, a na ostatnim czterema strasznymi orłami podobnymi do smoków i sterczącymi nad ulicą. Kiedy już nam podano befsztyk gruby jak książka, Kapuściński namówił mnie, że-bym mu przeczytał, co sobie tego dnia zapisałem, a potem przeczytał mi swoje notatki. Wypadło to tak, jakbyśmy byli w całkiem innych miejscach. On zwrócił uwagę na rozbitą butelkę przy kałuży, na pieska idącego bokiem, na granatowe okno, z którego wychyliła się dziewczyna w osobliwie różo-wych rękawiczkach... Nie ufał swoim formułowanym na go-rąco sądom, dlatego gromadził w zapiskach wszystko, co do-wodzi, z jak wielkim szacunkiem odnosił się do ludzi i rzeczy. Nadawał swoim spostrzeżeniom sens, przypisując im rangę wydarzeń. Tymczasem ja się gubiłem, robiłem spis ważnych kamienic, notowałem sprawy, o jakich opowiadali mi ludzie, a także rozważałem ich „problemy moralne”.

Wreszcie zaczęliśmy szukać miejsc związanych z Witoldem Gombrowiczem, który w sierpniu 1939 roku wyjechał z Polski, dzięki czemu uniknął wojennej katastrofy. Argentyna w tam-tych latach nadawała się idealnie do ucieczki i ułożenia so-bie życia na nowo. Gombrowicz wtedy jeszcze nie wiedział

dobrze, kim jest (jego powieść Ferdydurke99 w swoim autobio-graficznym aspekcie ukazuje wprost rozbicie jego Ja: niezde-cydowane preferencje seksualne, nieuleczalną niedojrzałość, dwuznaczną osobowość, boleśnie rozdartą między artystą a dandysem), natomiast za oceanem mógł wreszcie, płacąc wprawdzie za to wysoką cenę, stworzyć w samotności poszu-kiwaną dla siebie Formę i poczuć się wolnym. Argentyna stała się dla niego, jak twierdził, „dwudziestoma czterema latami uwolnienia się od Historii”. Odnalazł siebie samego i stał się dojrzałym pisarzem. Ale akcję swoich powieści umieszczał w Polsce i wszystko, co tworzył, pisał po polsku.

Pod koniec lat pięćdziesiątych Gombrowicz był już emi-grantem na dobre osiadłym w „dzikiej” Argentynie – Euro-pejczykiem, który po niezliczonych trudnościach i z wielkim wysiłkiem znalazł dla siebie miejsce i poczuł się dojrzały. To mu umożliwiło pisanie od 1953 roku swojego Dziennika100, który jest uważany za jego główne dzieło. Pracował wtedy w Banku Polskim, gdzie ukradkiem pisywał także opowiada-nia. W Buenos Aires spotykał się z uznaniem i szacunkiem, chociażby dzięki pewnego rodzaju kompleksowi niższości, jaki Argentyńczycy odczuwają wobec każdego, kto przyjeż-dża ze starego kontynentu. Miał wokół siebie grupę przyja-ciół, inteligentnych i przedsiębiorczych, którzy go uwielbiali i z uwagą wysłuchiwali wszystkiego, co im mówił. Także liczna wspólnota polska w Buenos Aires, która początkowo przyjęła go nieufnie (nie mogąc wręcz uwierzyć, że taki dzi-wak jest, jak im wmawiał, „jednym z największych polskich pisarzy okresu międzywojennego”), w końcu zaczęła trakto-wać go przychylnie, może dzięki jego sukcesom odniesionym po okresie stalinowskim w Polsce, a potem także we Francji.

Jednak wypracowana Forma artystyczna i społeczna, po-dobnie jak jego osobista równowaga znalazły się w kryzysie, kiedy w 1963 roku powrócił do Europy. Już na statku, który po

102 103

dwudziestu czterech latach wiózł go z powrotem, Gombro-wicz wyczuł, że „krąg się zamyka”, bo dobrowolnie wraca do niepokojącego punktu wyjścia, czyli staje się jak pies, który gryzie własny ogon. W zimnym Berlinie Zachodnim pogłę-biła się choroba płuc, a to umocniło w nim poczucie, rów-nież fizyczne, że znalazł się w pułapce (i zbliżył do Śmierci).

Dzisiaj w domu, w którym Gombrowicz mieszkał po przy-jeździe do Argentyny od 1940 roku (przy Avenida Venezu-ela 615, w dzielnicy San Telmo), mieści się gabinet kosmetycz-ny, oferujący „depilację miodem” i „łagodny” pedicure. Tutaj jednak nie wybraliśmy się sami. Towarzyszył nam człowiek, który od czerwca 1948 roku dzielił z Gombrowiczem pokój i życie: Alejandro Russovich. Na przywitanie serdecznie nas objął, jakbyśmy należeli do rodziny, i zaczął nam opowiadać o Witoldzie, bez euforii, niemal z rozczarowaniem, przemil-czając wiele szczegółów, które już od dawna znałem, ale któ-re w jego poczuciu nie powinny się przedostać do publicz-nej wiadomości. Russovich urodził się w Goya w 1925 roku, z matki Włoszki i ojca Serba; studiował medycynę i filozo-fię. Poznał Gombrowicza w kawiarni La Fragata, a on bez namysłu zaproponował, że przeniesie się do niego. Rozpo-częło się ich współżycie, związek mistrza z uczniem, godne wzorców antycznej Grecji (dyskutowali o filozofii, czytali ra-zem wybrane książki, zwłaszcza Martina Bubera, a poza tym przekładali wspólnie dzieła Witolda), ale w warunkach wiel-kiej biedy. Płacił za to pies wilczur gospodyni domu, Frau Else: jeden z nich go zabawiał, a drugi wykradał jego jedze-nie. Nieszczęsne zwierzę marniało w oczach, ale stanowcza Niemka nie chciała mu zwiększyć dziennych racji. Ich zwią-zek zachwiał się, kiedy pewna dziewczyna, Rose-Maríe, która pracowała w oficynie wydawniczej prowadzonej przez Ceci-lię Debenedetti i zakochała się w urzekającym Gombrowiczu, chciała odebrać sobie życie, bo czuła się odrzucona. Witold

i Alejandro uznali, że ponoszą za to winę, i chodzili razem odwiedzać ją w szpitalu. Dziewczyna wkrótce zrozumiała, że młodszy z dwu mężczyzn jest bardziej dla niej uprzejmy, co może działo się dlatego, że rodzina patrzyła niechętnie na jej dziwny związek z niemłodym Polakiem i wciąż dawano mu to do zrozumienia. W 1953 roku Russovich wyprowadził się z domu przy Avenida Venezuela i ożenił z Rose-Maríe. Gombrowicza to ciężko dotknęło i odtąd zaczął myśleć o wy-jeździe z Argentyny. Musiało jednak upłynąć aż dziesięć lat, żeby wreszcie w kwietniu 1963 roku do tego doszło: udał się do Francji i Berlina Zachodniego.

Gombrowicz mieszkał także przy Avenida Bacacay, którą w 1957 roku uwiecznił, nadając jej nazwę nowemu wydaniu swoich przedwojennych opowiadań101. Ta ulica leży w ele-ganckiej dzielnicy Caballito, przeciętej torami starej kolei, dziś rzadko używanej. Same małe domki z lat dwudziestych zagubione wśród drzew. Na domu, w którym mieszkał Gom-browicz, umieszczono tabliczkę pamiątkową, dziś wyblakłą i zarośniętą zielenią. Pod drzewami krążą popołudniowe pro-stytutki, raczej ładne i odporne na upał (bo o szóstej po po-łudniu słońce jest jeszcze tak mocne, że pękają od niego kamienie).

WARSZAWA. Argentyna, która była krajem emigrantów, w większości mężczyzn, przeżyła pod koniec XIX wieku szybki rozkwit prostytucji. Wiele trudniących się nią kobiet przyjechało tu ze Wschodu, a zarządzała nimi organizacja stręczycieli, która na początku nosiła nazwę „Warszawa”. Wybrało ją dla siebie Ży-dowskie Stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy, założone w Avella-nedzie, w prowincji Buenos Aires, 7 maja 1906 roku przez Żyda z Warszawy, Noego Traumana, anarchistę, zwolennika Baku-nina, mającego ośmiu wspólników: Sringfedera, Saltzmana, Po-znańskiego, Brusachiego, Balautha, Feldmana, Gosta i Seledera.

104 105

Jak można sobie wyobrazić, byli źle widziani przez wspólnotę żydowską, i w końcu zostali przez nią „wyklęci”: byli bojkoto-wani i podlegali zakazowi pochówku na cmentarzu żydowskim. Dlatego pierwszym zakupem tego „stowarzyszenia wzajemnej pomocy” była parcela na cmentarzu, na której mogli być cho-wani w obrządku aszkenazyjskim. W krótkim czasie stali się tak zamożni i wpływowi, że osiedlili się w luksusowym dwupię-trowym pałacyku z ogrodem przy Calle Córdoba. Zdaniem hi-storyka Juana Antonia de Blasa, który napisał przedmowę do albumu z komiksami Hugo Pratta, ukazującymi jedną z naj-ciekawszych przygód Corta Maltese102, nie posługiwali się prze-mocą, tylko korupcją. „Warszawa” przeżyła okres największego rozkwitu w latach dwudziestych, kiedy zdobyła dla siebie całą ulicę Montevideo, i tam umieściła biura organizacyjne sprowa-dzające prostytutki z całej centralnej Europy. W tym okresie zmie-niono nazwę stowarzyszenia na „Zwi Migdal”. Jednak w roku 1931, dzięki odwadze jednej z prostytutek, Raquel Liberman, i de-terminacji grupy uczciwych policjantów stowarzyszenie zostało zlikwidowane i wielu stręczycieli posadzono za kratkami.

Większą część swego pobytu w Argentynie Gombrowicz spę-dził w mitycznej Café Rex, przy centralnej Avenida Corrien-tes, pod numerem 837: kawiarnia ma dwa piętra i wielką salę bilardową. Przesiadywał tam całe popołudnia ze swoimi mło-dymi próżnującymi przyjaciółmi, zabawiając się rozmowami, grą w szachy albo w bilard. W jednej z sal kawiarni zorga-nizowano w 1946 roku zbiorowy przekład103 jego powieści Ferdydurke. Pod kierunkiem Virgilia Piñery (1912–1979), pi-sarza kubańskiego, prekursora teatru absurdu w Ameryce Łacińskiej, grupka entuzjastów, z których nikt nie znał ani jednego polskiego słowa, doprowadziła do powstania jed-nego z najbardziej ekstrawaganckich i zaskakujących prze-kładów na język hiszpański, jakie kiedykolwiek się pojawiły.

Gombrowicz od czasu do czasu ingerował w tę pracę osobi-ście, chociaż znał hiszpański za słabo, żeby narzucić swoje

„autorskie racje”. Decydującą ze stylistycznego punktu widze-nia okazała się w końcu pomoc przyjaciela Piñery, młodego pisarza kubańskiego Humberta Rodrígueza Tomeu (1919–1994). Przekład został opublikowany w wydawnictwie Ar-gos w Buenos Aires w kwietniu 1947 roku.

Po odbyciu tych wstępnych oględzin miejsc pojechaliśmy z Kapuścińskim do San Isidro, pobliskiego miasta, leżącego u ujścia Rio de la Plata, gdzie mieszkała przyjaciółka Gom-browicza Maria Świeczewska. Dzwonimy do pięknej willi za-topionej w zieleni i... jesteśmy w Polsce. Wyszedł nam otwo-rzyć rześki dziewięćdziesięciolatek, patolog Leonard Wanke, drugi mąż pani Marii. Już przed wojną był głośnym lekarzem we Lwowie. Po wejściu wojsk sowieckich, w 1939 roku, został zesłany do Uzbekistanu, gdzie wielu jego kolegów zmarło z wycieńczenia. W 1942 roku odzyskał wolność i uciekł do Iranu, następnie do Iraku, i wreszcie do Palestyny, gdzie połą-czywszy się z ówczesną żoną, także internowaną w Związku Sowieckim, wstąpił do armii brytyjskiej. Po wojnie zdecy-dował się na emigrację do Argentyny. Kiedy zszedł na ląd, oznajmiono mu, że tu nie zatrudniają lekarzy, którzy nie uzyskali dyplomu na jednym z uniwersytetów argentyńskich. Wobec tego nauczył się hiszpańskiego, zdał maturę i po dwu latach raz jeszcze zrobił dyplom z medycyny, po czym roz-począł praktykę jako lekarz internista. Ponieważ „późno za-czął”, jedyna jego pensja pochodziła z wynajmowania kilku mieszkań zakupionych z oszczędności.

Uprzejma pani Świeczewska, chemiczka, która wyemigro-wała tutaj w roku 1949, zajęła się w Buenos Aires produkcją przedmiotów z plastiku. Wypływały z niej wartkim nurtem słowa, a na stół wysypywały się fotografie. Razem ze swo-im pierwszym mężem, inżynierem Karolem Świeczewskim

106 107

(1911–1971), byli wiernymi przyjaciółmi Gombrowicza i nieraz wspierali go finansowo. To w ich domu Gombrowicz miał dla pań z polskiej emigracji swoje pierwsze „wykłady z filo-zofii dla początkujących”104. Po wykładach przechodził przed słuchaczkami z czapką w ręku, do której zbierał pieniądze. Ponadto Karol, człowiek wielkiej kultury, był dla Gombrowi-cza również ulubionym rozmówcą, chyba jedynym wśród polskiej emigracji w Argentynie, z którym prowadził długie konwersacje o literaturze i filozofii. Pani Świeczewska po-wiedziała nam z uśmiechem, że Gombrowicz zawsze pozo-wał i grał jak na scenie; ażeby na nic nie wydawać, prowadził nocny tryb życia; stale grał w szachy; był dobrze wychowany i starał się nikogo nie dotknąć. Często bywał przygnębiony; cierpiał, kiedy go krytykowano; miał wprawdzie świadomość swojej wartości, ale był zarazem wielkim fatalistą. Obsesyjnie zwracał uwagę na liczby i zbiegi okoliczności. W roku 1956, kiedy generałowie zagrozili Peronowi, że ostrzelają od stro-ny morza Casa Rosada, jeżeli jej nie opuści, Gombrowicz, który mieszkał w pobliżu, schronił się w San Isidro u Świe-czewskich; nie mógł jednak u nich długo wytrzymać, bo była to okolica zanadto wilgotna, a to szkodziło jego płucom, na które już od dziecka chorował. Dlatego często wyjeżdżał do Tandilu, nie tylko w poszukiwaniu pięknych chłopców, ale też dla dobrego klimatu. Nie miał najmniejszego pojęcia o poli-tyce: na przykład mówił dobrze o Peronie, kiedy ten już się całkiem skompromitował. Zdarzało się, że mówił dobrze na-wet o Stalinie! Tęsknił za Polską, miał nadzieję, że tam wró-ci. Mimo wielkiego ubóstwa ubierał się elegancko, bo dyrek-tor banku, w którym pracował, dawał mu w prezencie swoje ubrania. Zawsze chciał zachowywać formę i zawsze o to dbał.

Kapuściński prowadził swoje „wykłady o dziennikar-stwie” w Fundacji Proa, w malowniczej robotniczej dzielnicy Boca, kierując je do trzydziestu studentów, którzy słuchali

go z przejęciem, a kiedy zadawali mu pytania, mówili do niego: Mistrzu. Umiał im doskonale wyjaśnić, z pasją i re-alizmem, co to znaczy być dziennikarzem w takiej sytuacji, w jakiej znalazła się Ameryka Łacińska, i jaką wielką odpo-wiedzialność ponoszą wobec swego społeczeństwa. Zawsze przypuszczałem, a w Argentynie to mi się potwierdziło, że niezależnie od wielkiego zapału dziennikarskiego, jaki oka-zywał, Kapuściński w gruncie rzeczy traktował swój zawód jako rzemiosło, które trzeba wykonywać dobrze, uczciwie i entuzjastycznie, ale które jest tylko pracą zarobkową. Pew-nego razu, kiedy przechadzaliśmy się po zgiełkliwej Avenida Corrientes, wyjawił mi, że byłoby mu przyjemnie, gdyby zo-stał zapamiętany jako poeta i autor aforyzmów, więc jako człowiek, który w kilku słowach mieści cały świat. Z bie-giem czasu istotnie coraz mniej ufał zapisowi ujmującemu szybko i zwyczajnie bieżący ciąg faktów. Chciał skupiać się na szczegółach i o nich rozmyślać. Ponieważ pracował przez wiele lat jako korespondent agencji prasowej, przyzwyczaił się do przesyłania krótkich, precyzyjnych i wyczerpujących wiadomości. Spostrzegał jednak, że w notesach pozostaje mu za dużo nie spożytkowanego materiału, dlatego zaczął pisać książki. Pojawiły się Cesarz, Wojna futbolowa, Imperium, Sza-chinszach, Heban, które są szczególnym gatunkiem literac-kim. Łączył w nich zainteresowanie historią (lubił nadmie-niać, że studiował historię w Warszawie, w szkole Witolda Kuli) z pasją fotografowania. Rzeczywistość, o której opo-wiada w książkach, to w istocie niezliczone kadry, zawsze oprawione w ramy, jakie tworzą obserwacja i wiadomości z pierwszej ręki albo przemyślenie wielu lektur. Porządko-wał chaos faktów, tworząc serie wymownych zdjęć, pozor-nie niewiele znaczących.

Kapuściński był jednym z ostatnich mistrzów toleran-cji, szacunku i zaciekawienia drugim człowiekiem105. Nie

108 109

znosił cynizmu – był gorzkim optymistą, który z pasją szu-kał prawdy mieszczącej się w każdej ludzkiej istocie. Dlatego łatwo się było z nim przyjaźnić, chociaż charakter miał dość trudny. Poznałem go na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy przyjechał do Mediolanu na prezentację włoskiego wy-dania Imperium (moim zdaniem jest to jego najpiękniejsza książka). Ujął wszystkich uprzejmością i skromnością. Od razu spostrzegliśmy, że obaj jesteśmy członkami kapryśnego klubu wielbicieli Witolda Gombrowicza, i spędziliśmy wiele godzin w kawiarniach na rozmowach o nim. Wobec licznej publiczności, która przyszła na spotkanie z autorem w prze-konaniu, że zetknie się niejako z polskim sobowtórem Bru-ce’a Chatwina, Kapuściński wyznał, że bardzo lubi Włochy, że był to pierwszy zachodni kraj, jaki odwiedził pod koniec lat pięćdziesiątych, udając się w swoją pierwszą podróż do Trzeciego Świata. Wspominał, jak wielkie wrażenie zrobił na nim widziany z samolotu Rzym, tonący w światłach, jak ogromne jezioro zapalonych świeczek. „Zdawało mi się, że oglądam film Felliniego”, mówił, śmiejąc się. Zainauguro-waliśmy też wtedy pewien zwyczaj, którego potem przestrze-galiśmy, ilekroć przyjeżdżał do Włoch. Otóż Kapuściński był przekonany, że we Włoszech można kupić najlepsze i naj-tańsze koszule na świecie. Dlatego wszystkie nasze rozmowy zawodowe toczyliśmy odtąd, wchodząc i wychodząc ze skle-pów, gdzie on przeglądał, zawsze niezdecydowany, dziesiątki koszul. W końcu jedną kupował, ale w ciągu piętnastu lat ciągle widziałem go zawsze w tej samej. Kiedyś powiedział mi, że nie wypada mu chodzić w pięknych wielobarwnych koszulach afrykańskich, czego bardzo żałuje. Ale ja, szcze-rze mówiąc, nigdy nie umiałem wyobrazić go sobie w ta-kiej koszuli.

Z biegiem czasu coraz wyraźniej Kapuściński czuł się trochę jak patriarcha wszystkich korespondentów z całego

świata. Wielu jego znanych kolegów już nie żyło, więc cza-sami mówił, że tylko on uchował się jeszcze w tym zawo-dzie, całkowicie już odmienionym pod względem praktycz-nym i etycznym. Deklarował się zdecydowanie po stronie podobnych do siebie i bolało go, gdy któryś z nich odcho-dził. Martwiły go też coraz liczniejsze ataki na wolność prasy i na dziennikarzy. Zależało mu na tym, by dawać przykład i udzielać porad młodym, którzy chcieli podjąć się tej trud-nej pracy. Bardzo lubił dyskusje o polityce. O każdym naro-dzie, na który schodziła rozmowa, wiedział wiele z przeczy-tanych lektur i był zawsze na bieżąco zorientowany w jego sytuacji. Jeśli mówiło się na przykład o którymś z krajów afrykańskich, umiał wymienić jego przywódcę i wielu mi-nistrów, jakby chodziło o drużynę piłkarską jego miasta. Od młodości szczerze wierzył w rewolucyjną rolę ruchów anty-kolonialnych. Może w Trzecim Świecie znalazł zadośćuczy-nienie za polskie rozczarowania po nadziejach Października 1956 roku. Dobrze taki mechanizm rozumiem, bo to samo dostrzegłem u swojego ojca, który w tamtych latach widział w ruchach wyzwoleńczych Afryki i Azji potwierdzenie na-dziei, że jego utopie polityczne mogą nabrać sensu mniej od-pychającego i mniej agresywnego niż rzeczywistość tak zwa-nego realnego socjalizmu. Jednak po kilku latach złudzeń rozczarowanie jednego i drugiego (kiedyś doprowadziłem do ich spotkania, a oni z sympatią rozmawiali ze sobą jakimś nieprawdopodobnym hiszpańskim) okazało się bolesne: po usunięciu władz kolonialnych niemal wszędzie w Trzecim Świecie pojawiły się brutalne i przekupne dyktatury. Kapu-ściński trafnie je opisuje w swoich książkach. Mimo to jakieś zrozumienie (i trochę sceptycznej życzliwości) dla rewo lucji gdzieś w głębi mu pozostało. Dzięki temu podczas przewrotu w Iranie potrafił, wmieszawszy się w tłum, patrzeć i słuchać innych, a potem opisać to wszystko, czego jego koledzy nie

110 111

dostrzegli. W Szachinszachu106 ukazał jako pierwszy, że Hi-storia w tamtym regionie ruszyła nową drogą, bardziej dra-matyczną, łącząc religię z polityką. W stylu tej książki, po-dobnie jak w stylu wielu innych jego książek, pewien aspekt rzuca się wyraźnie w oczy: Kapuściński nigdy nie osądza. W rozmowach prywatnych, owszem, także w dyskusjach publicznych (wtedy ostrożniej) wydawał sądy, ale w swoich książkach, wzorem autorów klasycznych (Tytusa Liwiusza czy Machiavellego), zawsze powstrzymuje się od osądzania. Kiedy coś takiego powiedziałem, sprawiłem mu tym wielką przyjemność. Odrzekł mi, że to po prostu było imperatywem jego zawodu. Nie należy wpływać swoją opinią na sądy czy-telników. A uczniom w pewnej szkole wyjaśnił: „Dziennikar-stwo nie jest środkiem propagandy politycznej, ale informo-waniem i poszukiwaniem prawdy”.

Był człowiekiem bardzo niespokojnym: nie umiał wysie-dzieć na miejscu. Po kilku dniach pobytu w domu, w War-szawie, zawsze znajdował jakiś pretekst, żeby znowu wyje-chać. Zawsze byłem zdania, że jego żona musi być osobą świętą. Kiedy nieraz szukaliśmy go telefonicznie z medio-lańskiego wydawnictwa, odpowiadała, że dokładnie nie wie, gdzie on właśnie jest, i że może zatelefonuje do niej za parę tygodni. Zapodziewał się gdzieś w świecie. Zresztą, kiedy za-mierzał coś pisać, potrzebował ożywionego ruchu. A także stojących nad nim redaktorów. Rozdziały jego książek to od-cinki osobnych reportaży.

Kapuściński był także świetnym fotografem. „Jestem fotografem, ale fotografuję instynktownie. [...] Zazwyczaj nie zwracam specjalnej uwagi na zdjęcia. Widzimy ich co-dziennie dziesiątki. I nie zdajemy sobie sprawy, że chcąc zrozumieć fotografię i literaturę, trzeba w tym koniecznie uczestniczyć. Nikt nie potrafi zrozumieć zdjęcia, jeśli nie podejdzie do niego z pozycji aktywnego twórcy”. Jego pasja

fotografowania zrodziła się właśnie w Afryce107. Miał w tym głośnego poprzednika. W 1924 roku polski fotograf Kazi-mierz Ostoja Zagórski (1880–1941) przeniósł się do Konga. Podróżował po Czadzie, Ruandzie, Kenii i wykonał ponad pięćset zdjęć, które wydał jako pocztówki dla turystów. Nie-które z tych zdjęć zostały pokazane na Wystawie Kolonialnej w Paryżu w 1937 roku i mogła je podziwiać szeroka publicz-ność108. Te fotografie ukazują kobiety i mężczyzn uchwyco-nych w ich posągowym pięknie. Taką Afrykę ukazywały sta-tuetki z hebanu, które w tamtych latach zaczęły krążyć po Europie.

W Afryce Kapuściński zachwycił się przede wszystkim światłem, twarzami ludzkimi i przestrzenią, ale też – czego nigdy nie umiałem zrozumieć – kurzem. Zwierzęta nie-zbyt go pociągały (chociażby ten wąż, który sam go znalazł i wpełzł mu do śpiwora). Na zdjęciach i w jego notatkach wyczuwa się szacunek dla Afryki i szczególny rodzaj miłości. Bardzo za nią tęsknił, ale może była to tęsknota za własną niepowtarzalną i pełną przygód młodością. „W Afryce miesz-kałem kilka lat. Pierwszy raz pojechałem tam w 1957 roku. Potem, przez następnych czterdzieści lat, ilekroć nadarzyła się okazja – wracałem. Dużo podróżowałem. Unikałem ofi-cjalnych szlaków, pałaców, ważnych figur i wielkiej polityki. Natomiast lubiłem jeździć przygodnymi ciężarówkami, wę-drować z koczownikami po pustyni, być gościem chłopów z tropikalnej sawanny. Ich życie jest mozołem, jest udręką, którą znoszą jednak ze zdumiewającą wytrwałością i pogodą.

Nie jest to więc książka o Afryce, lecz o kilku ludziach stamtąd, o spotkaniach z nimi, czasie wspólnie spędzonym. Ten kontynent jest zbyt duży, aby go opisać. To istny ocean, osobna planeta, różnorodny, przebogaty kosmos. Tylko w wiel-kim uproszczeniu, dla wygody, mówimy – Afryka. W rzeczy-wistości, poza nazwą geograficzną, Afryka nie istnieje”109.

113

Kiedy spotkałem go po raz ostatni, w Rzymie, w paździer-niku 2006 roku, poszliśmy, wykorzystując poranek wolny od zajęć, obejrzeć wystawę rysunków Paula Klee. W jednej z sal całkowicie zaciemnionych, z jednym promieniem światła skierowanym na obraz, który przedstawiał człowieka utrzy-mującego dzięki długiej tyczce równowagę na linie napiętej między dwiema lekkimi, drewnianymi konstrukcjami, zapa-trzył się, zamyślił i cicho powiedział: „Umieram”. Kiedy za-cząłem zaprzeczać, powtarzając frazesy na pozór stosowne na taką okoliczność (choćby: „Przecież czujesz się całkiem dobrze!”), odpowiedział: „Nie ma co o tym myśleć”.

7

łódź

Kiedy po raz pierwszy przyjeżdżam do nie znanego mi mia-sta, zaczynam je zwiedzać, jeśli to możliwe, od starego cmen-tarza. Nie ma w tym śladu upodobania do nekrofilii, tylko jak gdyby wierność idei Uga Foscolo poznanej w latach szkol-nych (ze „Szkoły-Miasta” prowadzono nas często do pobli-skiego kościoła Santa Croce, gdzie każdy z nas miał obowią-zek zaadoptować sobie jeden z nagrobków). Unikam tylko, zwłaszcza na małych cmentarzach, obliczania średniej aryt-metycznej wieku zmarłych. Coś takiego zrobił pewnego razu Bohumil Hrabal i wypadło mu 35, ale potem odnosił wra-żenie, że wobec tego sam żyje na kredyt110. W tych sprawach nie należy nigdy uciekać się do matematyki!

Julian Tuwim (1894–1953), chcąc wyrazić nierozerwalne złączenie ze sobą Żydów i Polaków, które właśnie w tym mie-ście o tak trudnej do wymówienia dla cudzoziemców nazwie znalazło swoje najbardziej dramatyczne potwierdzenie, napi-sał w wierszu: „Jest na łódzkim cmentarzu, / Na cmentarzu żydowskim, / Grób polski mojej matki, / Mojej matki żydow-skiej. // Grób mojej Matki Polki, / Mojej Matki Żydówki”.

Z innym żydowskim cmentarzem, leżącym w Warsza-wie przy ulicy Okopowej 49, wiąże się natomiast największe

114 115

oszustwo, jakie mnie osobiście kiedykolwiek spotkało. Było to chyba w połowie lat osiemdziesiątych, w czasie nietypo-wej tu zimy, suchej i bez śniegu. Na pogrzebie babki mo-jego przyjaciela, który nazywał się Urbański, mogłem po-dziwiać urodę tego cmentarza – gęstego brzozowego lasu z setkami steli nagrobnych, częściowo uszkodzonych, z ta-jemniczymi reliefami, zarośniętych niemal zupełnie bujną roślinnością. Powtarzające się na kamiennych płytach sym-bole są jeszcze czytelne: na grobach rodziny Cohenów, wy-wodzącej się z rodu kapłańskiego, widać otwarte, błogosła-wiące dłonie, których wielkie i wskazujące palce stykają się ze sobą; na grobach kobiet pojawiają się świeczniki, ponie-waż zadaniem kobiet było zapalanie świeczek w sobotę rano; dzban napełniony wodą symbolizuje ród Levich; natomiast groby naukowców zdobi symbol może tu najczęstszy: półka z książkami. Tuż przy wejściu, po lewej stronie, znajduje się grób chyba najpiękniejszy ze wszystkich: leży w nim Ber Sonnenberg, zmarły w roku 1822 syn królewskiego dostawcy Szmula Zbytkowera, który także był kupcem i przedsiębiorcą. Dzieci Sonnenberga przyjęły nazwisko Bergson i jednym z jego prawnuków był filozof francuski, teoretyk „pędu ży-ciowego” (élan vital). Na bocznej ścianie tego grobowca wy-kuto wers Psalmu 137: „Nad rzekami Babilonu”, na przeciw-ległej – widok warszawskiej Pragi. Trochę dalej znajduje się grób Adama Czerniakowa, prezesa Rady Żydowskiej w get-cie warszawskim, który w 1942 roku odebrał sobie życie, zo-stawiając notatkę: „Żądają ode mnie, bym własnymi rękami zabijał dzieci mojego narodu. Nie pozostaje mi nic innego, jak umrzeć”.

Kiedy przechadzaliśmy się między tymi pełnymi histo-rycznych akcentów nagrobkami, spotkaliśmy miejscowego stróża: człowieczka niskiego wzrostu, ruchliwego jak diabeł za-mknięty w klatce, z rudymi włosami i dziwnym znamieniem

pod lewym okiem, które swoim kształtem kojarzyło się ze ściekającą szminką teatralną. Nie był Żydem, ale skoro tu-taj pracował, znał dobrze żydowski alfabet. Od razu przy-stąpił do konkretnej transakcji: jeśli nas taka sprawa intere-suje, to możemy tutaj wykupić sobie miejsce na pochówek, niezależnie od tego, jakiej jesteśmy wiary. Anna od razu wyraziła zgodę i wybrała sobie miejsce przy grobie Szlojme Zajnwila Rapaporta (An-skiego), autora niepokojącej histo-rii o zjawach i duchach, noszącej tytuł Dybuk (1922). „Nigdy nic nie wiadomo”, powiedziała z niejasnym uśmieszkiem, jakby chciała się usprawiedliwić. W drugim akcie tej swojej sztuki Rapaport napisał: „Człowiek rodzi się na długie ży-cie, / Jeśli ktoś umiera przedwcześnie, / gdzie się podziewa reszta jego życia? / Jego ból? Jego radość? [...] A gdzie reszta jego życia? / Jego słowa nie wypowiedziane i modlitwy prze-rwane? [...] Jak ma wypalić się świeca jego życia, / która zga-sła przed czasem? Jak?!”111. Słowo dybuk pochodzi od wyra-żenia w jidysz dibuk me ruach raa, które trzeba przekładać jako złączenie się złego ducha z człowiekiem. W ludowych wierzeniach chodzi tu o duszę zmarłego, która nie mogąc z jakiejś przyczyny znaleźć dla siebie miejsca, czyli nie do-stępując ostatecznego zbawienia ani nie uzyskując nowego wcielenia, żeby móc się doskonalić, wchodzi w ciało żyjącej osoby. Z kolei Jarek, działacz podziemnej Solidarności, wy-brał dla siebie miejsce obok grobu Stanisława Mendelsona, jednego z założycieli polskiego ruchu robotniczego, a zatem miejsce najstosowniejsze do swego wiecznego odpoczywania, a może także do organizowania w niebie pochodów prote-stacyjnych. Wróciliśmy na cmentarz po paru dniach i pod-pisaliśmy wszystkie wymagane dokumenty. Stróż przybił na nich wiele pieczątek w różnych kolorach i pobrał od nas po sto dolarów, które nam zapewniały przydatny kawałek ziemi wielkości dwu i pół metra na półtora.

116 117

Po roku znalazłem się przejazdem w Warszawie i po-szedłem na żydowski cmentarz, żeby sprawdzić, czy moja

„posiadłość” gdzieś się nie ulotniła. Stróż oprowadził mnie uprzejmie między grobami, oznajmił, że wreszcie po latach zaniedbania cmentarz nabiera nowego życia i że podania o pochówek są teraz znacznie częstsze. Narzekał tylko, że nie ma komputera, bo mógłby wpisać do niego i uporządkować wykaz wszystkich dawnych i przyszłych „mieszkańców” tego miejsca, po którym teraz kręcą się głównie całe stada bez-czelnych, opasłych kruków. Kiedy wróciłem do Włoch, napi-sałem krótki artykuł o żydowskim cmentarzu w Warszawie, wspominając również o tym niespełnionym marzeniu kom-puterowym naszego stróża. Po paru dniach zadzwonili do mnie od Olivettiego, z działu kontaktów z zagranicą, gdzie wtedy jeszcze produkowano komputery, i powiedzieli mi, że są gotowi przekazać jeden stróżowi, posyłając go za pośred-nictwem włoskiej ambasady w Warszawie. Ceremonia prze-kazania cennego podarunku była krótka i wzruszająca. Stróż, ożywiony i szczęśliwy (a może nawet trochę podchmielony), uderzał frenetycznie w klawisze, jakby grał na komputerze Mazurka Chopina. Ale już na początku następnego roku Anna przysłała mi wycinek z gazety zatytułowany: „Oszu-stwo na cmentarzu żydowskim w Warszawie! Stróż znika z kasą i komputerem”. W ten oto sposób cała dokumentacja naszego zakupu ziemi, który miał nam zapewnić godny po-chówek, ulotniła się wraz ze stróżem. Jednak „moje” miej-sce jest jeszcze wolne, tyle że gęsto zarośnięte chwastami.

Miasto Łódź, Manchester centralnej Europy, było „pomo-stem” do piekła polskiej nowoczesności. Władysław Stani-sław Reymont (1867–1925), laureat literackiej Nagrody No-bla, tak o tym opowiada w swojej powieści Ziemia obiecana:

„Łódź żyła teraz szalonym życiem, tętniła gorączką rozrostu, budowała się w pośpiechu, zdumiewała nieustającą potęgą,

nagromadzeniem sił, wylewających się niepowstrzymanym potokiem aż w pola, bo tam, gdzie przed kilku laty jeszcze rosły zboża i pasły się krowy – zaczynały wyrastać nowe ulice nowych domów, fabryk, interesów, nowych szachrajstw i wyzysków. Miasto było podobne do potężnego wiru, w któ-rym kotłowali się ludzie, fabryki, materiały i namiętności, miliony i nędza, rozpusta i głód wieczny, a wszystko to wi-rowało w szalonym pośpiechu, z rykiem maszyn, pożądań, głodu, nienawiści; z rykiem walk wszystkich przeciw wszyst-kim i wszystkiemu...” 112.

Potężny gmach przemysłu tekstylnego wyrósł niemal z ni-czego, w środku polskiej wsi, jak ponury i groźny grzyb. Na początku XIX wieku była w tym miejscu mała osada z 44 do-mami, kościołem i 190 mieszkańcami, wśród których było: 89 mężczyzn, 90 kobiet i 11 Żydów113.

Jedną z rodzin decydujących o rozwoju przemysłowym Łodzi (Reymont wykorzystuje w swojej powieści wiele jej ry-sów) byli Poznańscy. Ich fabryka, zbudowana w 1872 roku i do dziś istniejąca, wygląda jak renesansowy pałac zepsuty secesją. Fabryka Poznańskich, podobnie jak fabryka zamoż-niejszych od nich Scheiblerów, jest połączona z pałacem wła-ścicieli: wystawne salony, olbrzymie okna, rokokowe fryzy i wspaniały ogród sąsiadujący bezpośrednio z kominami i maszynami fabrycznymi. Trochę dalej ciągną się przypomi-nające koszary bloki mieszkalne dla robotników i ich rodzin.

W Łodzi w ciągu kilku dziesięcioleci ujawniły się wszyst-kie problemy, które zahamowały powstawanie nowoczesnej Polski i uczyniły z tego miasta symbol sprzeczności nękają-cych cały kraj: brak tradycji przemysłowych, czający się anty-semityzm, niechęć do Zachodu i nieprzemijająca tęsknota za wartościami szlachecko-chłopskimi. Kiedy więc w 1975 roku reżyser Andrzej Wajda nakręcił na podstawie powieści Rey-monta film Ziemia obiecana114, zaraz pojawiły się gwałtowne

118 119

ataki polemiczne, bo film został niesprawiedliwie oskarżony, zwłaszcza we Francji, o ukazywanie wrogich uczuć Polaków do Żydów115. Tymczasem Wajdzie chodziło o coś zupełnie in-nego: „Wszyscy ci Polacy, Żydzi, Rosjanie, Niemcy, którzy ra-zem żyją i razem czegoś dokonują – tylko to mnie w tej ada-ptacji pociągało! Uważam za zjawisko niezwykle wspaniałe takie przemieszanie różnych tradycji i religii, ujawniające, ile wszystkie mają w sobie szlachetnego i nędznego, pięknego i brzydkiego. Nie co innego, tylko właśnie to stało się źró-dłem siły duchowej, a także ekonomicznej, miasta takiego jak Łódź w 1900 roku”116.

W nowej Polsce, która pod koniec pierwszej wojny świa-towej stała się wreszcie krajem niezależnym, rola ekono-miczna Łodzi w dużym stopniu zmalała, chociaż miasto zostało stolicą województwa. Wielkie rynki Wschodu zrujno-wała rewolucja rosyjska, a sąsiednie Niemcy zaprzestały eks-portu przedsiębiorców i kapitałów. Łódź była jednak w dal-szym ciągu głównym centrum przemysłu tekstylnego kraju (w 1938 roku produkowała 75% wyrobów włókniarskich). A ponieważ w mieście wielką siłą odznaczała się lewica, pra-wicowy rząd (sanacja) nie dbał o rozwój miasta, które co prawda było drugą co do wielkości aglomeracją kraju, ale nawet nie miało uniwersytetu. Z dawnej świetności zacho-wały się tylko pałace przy fabrykach, trwał nieustanny fer-ment polityczny i społeczny, tętniło niebywale ożywione życie kulturalne, bogatsze niż gdzie indziej dzięki temu przemie-szaniu tradycji polskiej, żydowskiej i niemieckiej. W Łodzi urodzili się i wychowali między innymi wielki pianista Ar-tur Rubinstein i wspomniany już poeta Julian Tuwim, który w swoim najdoskonalszym poemacie, Kwiaty polskie (1949), często przywołuje na pamięć swe rodzinne miasto.

Wszystko tu uległo ostatecznemu zniszczeniu wraz z wy-buchem drugiej wojny światowej. Łodzi wyznaczono rolę

wspierania swoim przemysłem wojennych potrzeb Rze-szy. Powiodło się to względnie łatwo dzięki zdyscyplino-waniu mniejszości niemieckiej miasta i dzięki utworzeniu w 1940 roku drugiego getta na ziemi polskiej (pierwszym, od października 1939 roku, było getto w Piotrkowie Trybunal-skim), co pozwalało wykorzystać siłę roboczą Żydów. Getto było w Łodzi tworem sztucznym, gdyż miasto w przeciwień-stwie do innych starych polskich miast, takich jak Kraków, nigdy nie miało odrębnej dzielnicy, w której przeważałaby ludność żydowska. Getto łódzkie przetrwało najdłużej, wła-śnie dzięki swemu znaczeniu ekonomicznemu: zostało zli-kwidowane dopiero w jesieni 1944 roku, a mieszkało w nim ponad 160 000 Żydów (było drugim co do wielkości po get-cie warszawskim). Poczynając od stycznia 1941 roku, Żydów łódzkich, zwłaszcza ludzi starych, kobiety i dzieci, wywo-żono do obozu zagłady w Chełmnie; do Auschwitz trafili w 1944 roku tylko ostatni wywiezieni.

Getto w Łodzi stało się miastem przemysłowym117 w mie-ście przemysłowym, ale było także parodią państwa dykta-torskiego: miało swojego „króla”, który za zgodą nazistów dysponował nawet osobnymi pieniędzmi (banknotami i mo-netą). Mordechaj Chaim Rumkowski (1887–1944), który miał tytuł Alteste (najstarszego), urzeczywistnił w ten sposób swoje dawne marzenia o władzy. Mówi o tym Primo Levi w swojej najbardziej wnikliwej i najbardziej rozpaczliwej książce: „Na-zywał się Chaim Rumkowski, był drobnym, zaradnym prze-mysłowcem, który jednak zbankrutował i po wielu podróżach i rozmaitych perypetiach osiadł ostatecznie w 1917 roku w Ło-dzi. W roku 1940 miał prawie sześćdziesiąt lat i był bezdziet-nym wdowcem. Cieszył się pewnym szacunkiem, gdyż znano go jako dyrektora dobroczynnych instytucji żydowskich i uwa-żano za człowieka wprawdzie nie wykształconego, ale energicz-nego i autorytatywnego. Funkcja przełożonego Starszeństwa

120 121

Żydów w łódzkim getcie była w gruncie rzeczy stanowiskiem straszliwym, zapewniała jednak społeczne uznanie, wynosiła o jeden stopień nad innych i obdarzała prawami i przywile-jami, to znaczy władzą, a Rumkowski właśnie namiętnie ko-chał władzę. [...] Z dokumentów wynika, że cztery lata jego rządów, czy raczej dyktatury, były zdumiewającym zlepkiem megalomańskich marzeń, barbarzyńskiej witalności i prag-matycznych talentów dyplomatycznych i organizacyjnych”118. Inne świadectwo o getcie w Łodzi, „uznanym za najbardziej hermetyczne”, pochodzi od pisarza Adolfa Rudnickiego (1912–1990), który o postaci Rumkowskiego napisał opowiadanie Złote okna119: „W Łodzi [...] Rumkowski, »król Chaim pierw-szy«, wydzielał prowiant raz na dziesięć dni. Jak ktoś był sam, zjadał wszystko od razu, a potem kładł się do łóżka i oczeki-wał śmierci. Natomiast kobiety przy rodzinach dokazywały cu-dów: z namiastki kawy robiły torty, dodawały kartofli, żeby się trzymały, trochę sacharyny, żeby były słodkie”. Takie posępne granie przez Rumkowskiego roli brutalnego dyktatora czyniło tragiczną rzeczywistość getta łódzkiego jeszcze dotkliwszą, co można wywnioskować z Dziennika Dawida Sierakowiaka120.

W obrębie getta istniało również więzienie: Salomon Herz-berg, który był jego zarządcą od listopada 1940 do listopada 1941 roku, zamknął w nim, dzięki swojej bezwzględnej sta-nowczości i posługiwaniu się policją, 2236 osób. Struktura

„przemysłowa”, będąca machiną wyzysku, cechująca Łódź od samego jej powstania, została ściśle przeniesiona na getto i przysparzała zysków zamożnemu Niemcowi Hansowi Biebo-wowi (1902–1947), któremu powierzono zarządzanie nim (był Ghettoverwaltung). Dlatego duża część komentatorów uważa, że getto stało się kwintesencją i logicznym finałem historii tego miasta.

Łódź została wyzwolona przez Armię Czerwoną 19 stycznia 1945 roku. Liczyła już tylko 551 000 mieszkańców (wcześniej,

na początku wojny, miała ich 700 000) i 40% przemysłu było zniszczone. Mimo to miasto przez kilka lat, na równi z Krakowem, funkcjonowało jako naczelny ośrodek odbu-dowy kraju, w oczekiwaniu na zakończenie odbudowy War-szawy. Tradycja Łodzi jako miasta robotniczego spowodowała również, że reżym komunistyczny wybrał Łódź na laborato-rium tworzenia „nowej socjalistycznej Polski”, nie mając za-ufania do „katolickiego i inteligenckiego” Krakowa. W Łodzi zgrupowała się więc większa część inteligentów należących do PPR (Polska Partia Robotnicza, o ideologii komunistycz-nej, odtworzona w 1942 roku), z których wielu powróciło po latach wygnania z ZSRS. Założono szybko uniwersytet, po-wstały oficyny wydawnicze, takie jak choćby Czytelnik, i ty-godniki kulturalne, takie jak „Kuźnica”, organ intelektuali-stów marksistowskich (Jan Kott, Adolf Rudnicki, Kazimierz Brandys, Stanisław Dygat, Adam Schaff), który stał się pod-stawą „stalinizacji” kultury polskiej.

Jak we wszystkich miastach przemysłowych, w Łodzi nie rozwinęła się turystyka. Nieliczne przewodniki po Polsce za-mieszczały o niej tylko parę linijek i dyskretnie odradzały jej odwiedzania. A przecież niezależnie od tego wszystkiego, co o niej wcześniej napisałem, Łódź jest miastem na swój spo-sób bardzo ładnym. Sprawia wrażenie ośrodka odmiennego i bardzo żywego: skrajna dekadencja łączy się z niezwykłym urokiem secesji, podniszczonej i zszarzałej, pokrytej patyną historii i fabrycznych dymów.

Po raz pierwszy pojechałem do Łodzi, żeby się spotkać z kardiologiem Markiem Edelmanem (1919–2009), boha-terem powstania w getcie warszawskim, a wówczas znaczą-cym działaczem Solidarności. Edelman w młodych latach był członkiem Bundu (żydowskiej partii socjalistycznej, za-łożonej w 1897 roku w Wilnie). Dlatego podczas naszego

122 123

pierwszego spotkania rozmawialiśmy cały czas o dwóch przy-wódcach Bundu, Henryku Erlichu i Wiktorze Alterze, którzy z rozkazu Stalina zostali zamordowani, a potem mówiono o nich „Sacco i Vanzetti Związku Sowieckiego”121.

Wiktor Alter (1890–1943) urodził się w Mławie i już w wieku szesnastu lat został przywódcą strajku w swoim war-szawskim liceum, będącego protestem przeciw rusyfikacji kraju prowadzonej przez carskie władze. W 1913 roku został aresztowany i zesłany na Syberię, skąd uciekł i schronił się w Belgii. Studiował na politechnice w Gandawie, a w Liège zrobił dyplom z inżynierii mechanicznej (w więzieniu napi-sał Krytykę dotyczącą teorii Newtona). Po wybuchu rewolucji lutowej powrócił do Rosji, gdzie wkrótce bolszewicy aresz-towali go i skazali na śmierć. Dzięki energicznej kampanii na rzecz jego uwolnienia (należał już do Bundu) wyszedł z więzienia. W roku 1919, kiedy już był jednym z przywód-ców Bundu, wybrano go do Rady Miejskiej w Warszawie. Był przewodniczącym związków zawodowych i członkiem Socja-listycznej Międzynarodówki Robotniczej (SMR). W swoich polemicznych książkach122, potępiających przemiany stali-nowskie w ZSRS, opowiadał się za ideą socjalizmu opartego na demokracji i wolności.

Henryk Erlich (pseudonim Hersza Wolfa, 1882–1942) po-chodził z Lublina i wstąpił do Bundu w roku 1905, stając się wkrótce członkiem Komitetu Centralnego. W Petersburgu, w okresie rewolucji, wchodził w skład redakcji organu partii socjaldemokratycznej „Roboczaja Gazieta” (Gazeta Robotni-cza) i został wybrany na przywódcę jednej z rad dzielnicowych miasta. Później został mianowany członkiem Centralnego Komitetu Wykonawczego Rad Robotniczych Rosji i był człon-kiem delegacji tych Rad na Międzynarodową Konferencję So-cjalistyczną w Sztokholmie. Pod koniec 1918 roku powrócił do Polski i w rok później został członkiem Rady Miejskiej

w Warszawie (a potem, aż do 1939 roku, ciągle wybierano go na to stanowisko ponownie). Był także jednym z przy-wódców SMR-u i głównym redaktorem dziennika w jidysz

„Fołks-Cajtung” (Nowa Gazeta Ludowa).Po wkroczeniu do Polski armii niemieckiej obaj przenieśli

się do wschodnich regionów kraju, gdzie pod koniec wrze-śnia zostali aresztowani przez władze sowieckie, razem z wieloma politykami, syndykalistami i innymi przedstawi-cielami polskiej inteligencji. Obaj zostali osadzeni w wię-zieniu NKWD Butyrki w Moskwie. Od Erlicha zażądano deklaracji, że jest agentem polskiej policji politycznej, który organizował akcje sabotażowe na terytorium sowieckim. Na Alterze natomiast próbowano wymusić przyznanie się do przestępstw pospolitych. Obaj odmówili kolaborowania i w lipcu 1941 roku otrzymali wyroki śmierci. Kiedy po na-paści niemieckiej na ZSRS poprawiły się stosunki sowiecko--polskie, zostali we wrześniu 1941 roku zwolnieni z więzie-nia, razem z wieloma innymi Polakami, i powołani do nowo utworzonego Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego, potrzebnego Stalinowi do poprawienia wizerunku Związku Sowieckiego, będącego dotąd sprzymierzeńcem nazistow-skich Niemiec, co miało umożliwić starania o pomoc Sta-nów Zjednoczonych. Erlich został mianowany przewodni-czącym Komitetu, a Alter jego sekretarzem generalnym. Ale tego wszystkiego było za mało, żeby się uratować. W nocy z 3 na 4 grudnia 1941 roku zniknęli z hotelu Inturist w Kuj-byszewie. Zgodnie ze świadectwem Lucjana Blinta (członka Komitetu Centralnego Bundu w Polsce i Międzynarodowego Biura Młodych Socjalistów), który razem z nimi jadł kolację, otrzymali telefon wzywający ich na nagle zwołane zebranie. Następnego dnia ambasada Rzeczypospolitej Polskiej zwró-ciła się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych ZSRS z prośbą o informację o nich i została oficjalnie powiadomiona o ich

124 125

aresztowaniu. Wszystkie starania rządu polskiego na uchodź-stwie, by uzyskać ich uwolnienie, spełzły na niczym i na ich temat zapadła kurtyna milczenia. Kiedy 23 lutego 1943 roku, za pośrednictwem ambasadora sowieckiego w Waszyngtonie Maksima Litwinowa, podano wiadomość o ich śmierci, do-prowadziło to prawie do zerwania stosunków dyplomatycz-nych między Związkiem Sowieckim a rządem polskim na uchodźstwie. To zerwanie nastąpiło zresztą miesiąc później, po odkryciu grobów w Katyniu. Erlicha „znaleziono powie-szonego” w celi więziennej w Kujbyszewie 15 maja 1942 roku; Alter został rozstrzelany w lutym roku 1943. W roku 1987 na cmentarzu żydowskim w Warszawie wzniesiono (bez ze-zwolenia władz) pomnik dla ich upamiętnienia.

Marek Edelman, kontynuujący dążenia Altera i Erlicha, był jednym z nielicznych bojowników, którzy przeżyli bo-haterskie powstanie w getcie warszawskim, rozpoczęte na wiosnę 1943 roku: mężczyźni i kobiety, mając już pewność, że zostali skazani przez nazistów na eksterminację, posta-nowili zginąć z bronią z ręku, zmuszając armię niemiecką, dowodzoną przez oprawcę Hansa Stroopa123, do walki przez kilka tygodni i dając świadectwo swojej odwagi i godności.

Edelman w czasie naszego pierwszego spotkania nie wy-dawał mi się zbyt uprzejmy: był zaczepny, jak to się zda-rza osobom nieśmiałym, cyniczny i wzgardliwy, odrzucając sławę „bohatera” z gorzkim skrzywieniem ust; był też nie-jednokrotnie niesprawiedliwy wobec innych, nawet wobec zmarłych (o Anielewiczu powiedział: „Nie powinien był popełniać samobójstwa, trzeba było próbować walczyć do końca”, a o Czerniakowie: „Był człowiekiem uczciwym, ale odbierając sobie życie, przekształcił w ten sposób rozkaz wy-tępienia całej ludności żydowskiej w swoją prywatną sprawę, i zmarnował kulę”). Po dobrej chwili stał się – i już taki po-został przez lata naszej znajomości – przyjazny i dowcipny,

łagodny i opiekuńczy, jak lekarze starej daty, którzy są jed-nak chłodni i bystrzy w swoich diagnozach.

Nie był bohaterem wyłącznie w czasie powstania – przez całe życie przeciwstawiał się złu. Walczył o prawa wszyst-kich uciskanych. W latach dziewięćdziesiątych powtarzał:

„Sarajewo jest jak getto warszawskie”. Najmocniejsze wra-żenie robił na mnie zawsze, zarówno w czasie jego oficjal-nych wystąpień, jak i w prywatnych rozmowach, brak reto-ryki, postawa świadomie skromna i pełna godności: „Nie robiliśmy nic szczególnego (...). Nie chodzi mi o dawanie świadectwa żołnierskiej dzielności. Prawdopodobnie byliśmy dzielni. No i co z tego? I tak zostaliśmy pokonani. Ja chcę świadczyć o wartościach, o mężczyznach i kobietach, o mi-łości i polityce, o braterskich więziach”124. W sposób bardzo szczery wyjaśniał zawsze wszystkie swoje decyzje i wybory swoich towarzyszy walki, gdyż nie uzasadniał ich ideologią, lecz uczuciami: „Postanowiłem pozostać w Warszawie nie tylko z przyczyn politycznych, ale też sentymentalnych, za-kochałem się”125. Także przeżywanie miłości w warunkach degradacji fizycznej i moralnej getta było oznaką „innego spojrzenia” Edelmana i jego upartej woli widzenia tragedii jako „normalności”. W swojej ostatniej książce, I była miłość w getcie126, z delikatnością, ale też ze świadomością, że roz-wiewa przekonanie o absolutnym tragizmie ówczesnej rze-czywistości, Edelman zawarł dla nas przesłanie o nadziei, jaką kryje w sobie nieprzeparta siła uczucia i fizycznego po-ciągu nawet w samym środku triumfu śmierci.

Edelmanowi nigdy nie brakowało poczucia humoru, nawet gdy opowiadał o dramatycznych wydarzeniach: „Pewnego dnia już mieli wysadzić nasz bunkier. [...] Słyszałem, jak pracują młoty pneumatyczne. Nie wiem, na co liczyłem. No i nade-szło południe. Niemcy są cholernie sumienni, więc gdy za-grała trąbka, poszli na obiad. Wyszliśmy na ulicę i zaczęliśmy

126 127

strzelać. Z naszych zginęło pięciu, spośród nich – nie wiem ilu, ale też ktoś zginął. Nocą na tym samym podwórku pocho-waliśmy naszych kolegów. Był 1 Maja. Ktoś wystrzelił z pisto-letu, potem odśpiewaliśmy Międzynarodówkę”127. Zaskakujące były jego anegdoty i komentarze, jakie do nich dodawał. Jak utrwaliły się w jego pamięci, tak je w stosownym momencie z niej wydostawał, pewien wrażenia, jakie wywrą na rozmów-cach. Słyszałem te jego opowieści wiele razy, a można je także znaleźć na kartach książek, które zawierają wywiady z nim:

„Do Izraela przyjechałem znów w styczniu 1997 roku [...]. Przy tej okazji spotkałem się w Gazie z Arafatem. Powiedział mi: »Walczymy o te same wartości, o które walczył również Pan«. Wydał mi się człowiekiem inteligentnym, bystrym...”128. Pewnego razu spytałem Edelmana, dlaczego po tym wszyst-kim, czego tu doznał (łącznie z kampanią antysemicką roz-pętaną przez władze partyjne w 1968 roku, kiedy to wyrzucili go z pracy w szpitalu, albo kiedy internowali go w więzieniu w Łęczycy po ogłoszeniu stanu wojennego w 1981 roku), nie wyjechał z Polski. Odpowiedź, jakiej mi udzielił, dołączając do niej ironiczny wyraz twarzy, była taka, jakiej mogłem się spodziewać – powiedział, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie: „Mam obowiązek pilnować grobów mojego narodu”.

Łódź, ta „ziemia obiecana”, stała się po wojnie także „fabryką snów”, polskim Hollywood. Władze komunistyczne od razu dały silny impuls do rozwoju kinematografii, tworząc w Ło-dzi Wyższą Szkołę Filmową (pierwsze laboratorium filmowe w Polsce)129, gdyż miały nadzieję, że kino stanie się przydat-nym instrumentem propagandy. Ale czyż w takim mieście jak Łódź można się było co do tego łudzić? Już pierwsi re-żyserzy, którzy ukończyli tę szkołę – Wajda, Munk, Kawale-rowicz, Zanussi – ujawnili skłonność do postrzegania rze-czywistości w sposób niezgodny z kanonami estetycznymi

nowej władzy. Ale już następne pokolenie, zwłaszcza Skoli-mowski i Polański130, którzy spędzali więcej czasu na ulicach i w kawiarniach łódzkich niż w salach szkoły, czy z kolei po-kolenie młodych reżyserów zaangażowanych w opozycji po-litycznej – jak Falk, Bugajski, Łazarkiewicz, Saniewski – wy-raźnie dały Polakom do zrozumienia, że nie ma już w tym kraju miejsca dla naiwnych marzeń i że żadna z obietnic składanych przez władze nie została dotrzymana.

Nie należy nigdy dawać posłuchu nadziejom przekształce-nia swoich idei w konkretną rzeczywistość. Co więcej: jeśli ktoś potrafi znaleźć błyskotliwą, epigramatyczną, ironiczną formę dla własnych myśli, zdobywa zdolność lepszego ujęcia tych przejawów chaosu, jakie zdradzają nasza epoka i nasza kultura. Mistrzem takiego myślenia był austriacki Żyd Karl Kraus (1874–1936), autor tysięcy aforyzmów zamieszczanych w piśmie „Die Fackel”, które założył w Wiedniu w 1899 roku i którego po kilku latach został jedynym współpracownikiem. Kraus na różnych polach działalności twórczej odznaczał się, podobnie jak Kierkegaard i Kafka, rzadką zdolnością łącze-nia spontaniczności z subtelnością, niezawodności etycznej z bogactwem intelektu. Jak też z ironią. Jako „prorok”, do-strzegał błędy tam, gdzie inni godzili się na istniejący stan rzeczy, ujawniał obłudę i głupotę pustych frazesów i „roz-sądnych myśli” o świecie, który właśnie ulegał destrukcji.

Najwybitniejszym spadkobiercą i kontynuatorem tej afo-rystycznej tradycji i gorzkiego, ironicznego myślenia był po-chodzący ze spolonizowanej rodziny żydowskiej Stanisław Jerzy Lec. W pewnej mierze uczeń przerósł mistrza. Tak przynajmniej uważa Umberto Eco, który w recenzji Myśli nieuczesanych napisał: „Gdybym musiał się udać na przy-słowiową bezludną wyspę i mógł zabrać ze sobą tylko jedną książkę, a miałbym do wyboru Krausa lub Leca, wybrałbym

128 129

Leca”. A Lec skądinąd znał Krausa, zetknął się z nim, kiedy przebywał na studiach w Wiedniu.

Stanisław Jerzy Lec (1909–1966) także urodził się we Lwo-wie, w tym niezwykłym mieście babki mojego przyjaciela Ga-briela. Pochodził ze spolonizowanej rodziny zamożnych ży-dowsko-wiedeńsko-galicyjskich posiadaczy: na nazwisko miał w rzeczywistości de Tusch-Letz. Studiował we Lwowie i w Wiedniu polonistykę i prawo. Miał dwie wielkie pasje: poezję i język niemiecki. Zaczął współpracę z czasopismami w roku 1929. Był współzałożycielem lewicowego pisma „Tryby”, które po ukazaniu się numeru 1, w 1931 roku, zostało przez władze zamknięte. W roku 1933 ukazał się pierwszy tomik jego wierszy, zatytułowany Barwy. Od roku 1937 publikował na ła-mach warszawskiego satyrycznego tygodnika „Szpilki”. Jego krótkie pamflety i epigramaty ukazały się w tomiku zatytuło-wanym znacząco Spacer cynika (1946). Kiedy wybuchła wojna, Lec przebywał w swoim rodzinnym mieście, od roku 1941 wię-ziony był w obozie koncentracyjnym w Tarnopolu, skąd uciekł w roku 1943 i wstąpił do komunistycznej formacji partyzanc-kiej, Armii Ludowej. Był redaktorem prasy podziemnej i uzy-skał stopień majora. W roku 1945 współpracował przy założe-niu nowej wersji „Szpilek”, które były jednym z nielicznych głosów „nie dołączających” do chóru prasy oficjalnej. Dzięki znajomości niemieckiego od 1946 do 1950 roku był w Wiedniu attaché prasowym Misji Polskiej. Potem, mając dość wszyst-kiego, wyemigrował do Izraela. O tym, jak mu się tam wiodło, nie ma nawet skąpych wiadomości, w każdym razie w roku 1952 wrócił do Polski. Trzymał się na uboczu i publicznie mil-czał, wydając tylko od czasu do czasu tomiki poezji i epigra-matów, w których gorzko i zabawnie komentował rzeczywi-stość, ale które krytyka i czytelnicy przyjmowali obojętnie131.

„Zwrotem artystycznym”, znamiennym dla ostatniego okresu jego życia, była publikacja zbioru gorzkich aforyzmów,

które stały się znane na całym świecie i nosiły tytuł: Myśli nieuczesane (1957, 1972)132. Ten trafny tytuł Lec zaczerpnął z wiersza Heinego: „schön gekämmte, frisierte Gedanken”.

Żeby lepiej zrozumieć pisarza i jego tragikomiczne poczu-cie humoru, trzeba koniecznie przywołać tu jeszcze jedną osobliwą postać, rodzaj sobowtóra Leca, którym był jego naj-lepszy przyjaciel: Leopold (Poldy) Beck (1905–1985). Beck urodził się w Warszawie w żydowskiej rodzinie kupieckiej i spędził wiele lat w Wiedniu, gdzie studiował ekonomię i filozofię. Tam poznał Leca. W czasie studiów Beck reda-gował dziennik satyryczny „Binsenwahrheit”, pozostawał w bliskim kontakcie z Krausem, miał wielu przyjaciół wśród awangardowych artystów i bywalców wiedeńskich kawiarni, gdzie często popijał z Josephem Rothem. Po aneksji Austrii przez Trzecią Rzeszę Beck musiał wrócić do Polski. W War-szawie pracował w domu wydawniczym „Rój” (który wydawał między innymi Gombrowicza i Witkiewicza), jako ekspert od literatury niemieckiej. Okres wojenny spędził w Uzbeki-stanie i dzięki temu jako jeden z nielicznych w swojej ro-dzinie ocalał z Zagłady. Dotarł do Polski w mundurze Woj-ska Polskiego walczącego u boku Armii Czerwonej. W roku 1947 osiadł w Łodzi, gdzie kierował działem ekonomicznym

„Dziennika Łódzkiego”. Zajmował się dziennikarstwem, żeby zarobić na życie, a prócz tego (podobnie jak Lec) przekładał z niemieckiego teksty operetek. Pisał po niemiecku. Po pol-sku mówił niezbyt dobrze (chociaż jego żona Irina, po tym, co przeszła za sprawą nazistów, cierpiała, tak jak moja matka, na sam dźwięk mowy niemieckiej). W czasach sta-linizmu w swoim biurze miał na ścianie portret Franciszka Józefa. Lec także trzymał całe życie na biurku fotografię Ce-sarza i lubił powtarzać: „Zanim się urodziłem, byłem na tyle ostrożny, że spytałem: »Kto teraz rządzi?« – »Franciszek

130

Józef I« – wobec tego zaryzykowałem i przyszedłem na świat, bo niestety byłem na tyle głupi, że zapomniałem dodatkowo spytać: »No a ile lat ma ten nasz władca?«. Cesarz miał wtedy lat 79”.

Beck nauczył się naśladować śpiew ptaków. Pracował bezpłatnie w cyrkach, pisząc piosenki dla klaunów. W roku 1957, wraz ze zmianą klimatu politycznego, założył ma-jący konkurować ze „Szpilkami” tygodnik satyryczny „Ka-ruzela”, którego był redaktorem naczelnym do roku 1965. Potem coraz bardziej gorzkniał, widząc, co się wokół niego dzieje. Jedyna ukończona książka, jaką pozostawił, nosi tytuł Das Buch der Pfiffe (Księga gwizdania) (1980)133 i jest podsumowaniem całego życia, jego kpiarskim manifestem filozoficznym. Gwizdanie to nic innego, jak wyrzucanie z siebie czegoś, czego nie umie się już w sobie utrzymać, czegoś takiego, jak „myśli nieuczesane”, ale też wytwarza-nie wokół faktów nawet najbardziej tragicznych (takich jak obozy) stosownej otoczki, która je obezwładnia. Dywagował o tym z entuzjazmem Claudio Magris na ostatnich stronach książki L’anello di Clarisse (Pierścień Klarysy)134.

„Księga gwizdania” to niejako odmiana Myśli nieuczesa-nych Leca. Obie książki zostały napisane równocześnie, po-wstawały dość długo, a opublikowano je dopiero po okresie stalinowskim. Stanowią mieszaninę mądrości i humoru ży-dowskiego (tej umiejętności uśmiechania się nawet w obli-czu własnych nieszczęść, wnikliwego rozumienia głupoty świata, dużej dozy autoironii i sarkazmu wobec Boga, który wybrał właśnie twój naród jako swój „naród wybrany”); są pełne gorzkiego sceptycyzmu (człowieka, który wiele widział i wie, że zobaczy jeszcze wiele zwariowanych rzeczy); niechęć do ideologii (które zawsze były i są intelektualnie pretensjo-nalne i w tych naszych duchowo zubożałych czasach okazują się tylko zdewaluowaną monetą zbankrutowanej kultury).

Beck i Lec mieli ze sobą wiele wspólnego. Odznaczali się tą samą ironią, która pomagała im znosić utratę „ich” świata (tej Austria Felix, którą z frenetycznym ożywieniem cieszyli się w latach swojej młodości, choć przypadła ona na okres już po jej upadku). Mieli te same złudzenia (że komunizm uzdrowi Polskę z „raka antysemityzmu”); obaj byli melan-cholijni jak klauni (dlatego tak bardzo lubili cyrk); obaj tak samo upodobali sobie sztuczny świat operetki i jej muzykę, słodką i mdłą jak śmietankowa czekoladka. Nigdy nie tracili poczucia, że jednak udało im się dalej żyć: nie tylko w tym sensie, że byli jednymi z nielicznych polskich Żydów, któ-rzy uniknęli Zagłady, ale też dlatego, że czuli się ludźmi mi-nionego stulecia. Lec lubił mówić o sobie, wspaniale jak za-wsze żonglując słowami: „Ich bin der letzte” (Jestem ostatni).

132 133

8

berlin

W roku 1980, pod koniec mego pierwszego długiego poby-tu w Warszawie, gdzie zbierałem materiały do pracy doktor-skiej na surrealistyczny temat (Egzystencjalizm w Polsce), na-wiązałem kontakt ze środowiskami opozycyjnymi. Na kilka dni przed moim powrotem do Włoch (20 maja) przyszedł do mnie jakiś rozchełstany młodzieniec, który miał na imię Mirek, był chemikiem i nadzorował wydawanie prasy pod-ziemnej. Spytał, czy mogę się podjąć roli kuriera między nimi a Berlinem Zachodnim (nie można było tam wówczas z Polski zatelefonować). Miał od czasu do czasu dzwonić do mnie do Florencji i mówić najzwyklejsze zdania, takie jak:

„Anna jest śliczna”, „Mój pies ma kleszcza na łapie”, „Mam już dość jedzenia kurczaków...”. A ja po usłyszeniu tego nie powinienem wybuchać śmiechem, tylko zaraz dzwonić do Berlina i te zdania powtarzać. Mężczyzna, który mi w Ber-linie odpowiadał, miał głos niski i bardzo się spieszył: dzię-kował i odkładał słuchawkę. Nigdy ani jednego słowa więcej, nigdy oznaki zadowolenia czy rozczarowania.

Pod koniec lipca – kiedy już od kilku tygodni nie miałem telefonu z Polski, bo zaczęły się tam pierwsze strajki i oku-powanie fabryk – ktoś jednak w nocy odezwał się z Krakowa

i powiedział: „Musisz być 18 sierpnia w Berlinie Wschodnim, pod wieżą telewizyjną na Alexanderplatz, o godzinie 12.30”. Połączenie zostało przerwane, dodatkowych informacji już nie dostałem. Naraziło mnie to na poważną sprzeczkę z moją ówczesną narzeczoną, bo mój wyjazd do Berlina burzył cały plan naszych wspólnych wakacji (dwadzieścia dni w Ligurii i pisanie doktoratu). Mimo to w pierwszych dniach sierp-nia ruszyłem autostopem do Niemiec przez: Heidelberg, Fryburg, Hamburg, Lubekę (i niezliczoną ilość miasteczek, w których musiałem się rozstawać z uprzejmymi niemiec-kimi kierowcami ciężarówek). Odbyłem piękną podróż: od-krywałem, jakie są Niemcy i tamtejsi ludzie, więc korygo-wałem uprzedzenia do nich, kultywowane wyniośle przez rodzinę mojej matki od dziesiątków lat. Kiedy już niemal za-pomniałem o powierzonej mi „misji”, zadzwoniła z Floren-cji matka, która niepokoiła się moją podróżą przez Niemcy, i powiedziała, że z Polski przyszedł telegram, gdzie było na-pisane tylko: „18/VIII/12.30”.

Pojechałem pociągiem do Berlina Zachodniego i od razu zapoznałem się z codziennością komunistycznych Niemiec: kontrola za kontrolą, w pociągu patrole z karabinami i wil-czurami, przerażeni podróżni. W Berlinie Zachodnim nie dostałem miejsca w hostelu. Zagubiony, z kilkoma markami w kieszeni, zdecydowałem się zadzwonić do mego telefonicz-nego „kontaktu”. Wyjaśniłem, w jakim położeniu się znala-złem, „kontakt” był dla mnie bardzo uprzejmy (czekał na ja-kąś wiadomość ode mnie) i zaprosił mnie do siebie. Kiedy podał mi adres i swoje nazwisko, wyszło na jaw, że to poeta, którego prawdziwie cenię: Adam Zagajewski.

Urodzony w 1945 roku, także w mitycznym Lwowie – „mie-ście utraconym, złożonym w ofierze na ołtarzu geopolityki, ale ocalonym w pamięci” – o którym napisał piękną eseistyczną opowieść Dwa miasta135, Zagajewski należał do pokolenia

134 135

poetów, które przeżyło wszystkie fazy ustrojowe tego tak nie-poradnie, a czasami tragicznie budowanego w Polsce sys-temu i zbliżył się do polityki w czasie ruchów studenckich 1968 roku i strajków robotniczych w Gdańsku i Szczecinie w roku 1970. Był jednym z najważniejszych przedstawicieli ugrupowania literackiego Nowa Fala136, w roku 1974 napisał razem z poetą Julianem Kornhauserem długi manifest wy-rzucający starszym poetom, że nie ukazują kontrastów pol-skiej rzeczywistości, tylko zajmują się egoistycznie pisaniem ód do motyli i wsłuchiwaniem się w rozdzierające lamen-towanie własnych przewrażliwionych serc. Brak zaangażo-wania społecznego był wtedy dobrze widziany przez władze, które wmawiały wszystkim, że po zakończeniu „bohaterskiej fazy stalinizmu” właśnie tak wygląda wolność. Ten manifest i wspieranie ruchów opozycyjnych, często krytyczne, zmusiły Zagajewskiego do wyjazdu na emigrację, najpierw do Nie-miec, a później do Francji. Za granicą jego poezja wzboga-ciła się i udoskonaliła, treści wierszy stały się bardziej uniwer-salne i nawiązywały twórczy dialog z takimi wielkimi poetami, jak Brodski i Walcott. Ostatnio, przed kilkoma laty, poeta po-wrócił do kraju i zamieszkał w Krakowie (co roku przez kilka miesięcy przebywa w Stanach Zjednoczonych, gdzie wykłada na uniwersytetach) i już nieodmiennie uchodzi za jednego z najlepszych żyjących poetów polskich.

Od rana tego znamiennego dnia, kiedy doszło do wyzna-czonego mi spotkania w Berlinie Wschodnim, nie umiałem wyzbyć się myśli całkowicie niestosownej w tej sytuacji: otóż wciąż przypominał mi się początek filmu parodiującego Ja-mesa Bonda 007: Casino Royale (1967)137, ukazujący kamerę telewizyjną umieszczoną właśnie na murze berlińskim i fo-tografującą najpierw zachodnią część miasta, pełną świateł i wesołych, tańczących ludzi, jakby trwał tam ciągły karna-wał w Rio, a potem przesuwającą powoli obiektyw na część

wschodnią, gdzie widać tylko mgłę i ciemność, zakazane gęby ludzi okutanych nieprzemakalnymi płaszczami z pod-niesionym kołnierzem i koty przemykające przez puste ulice.

Zagajewski, jak troskliwy starszy brat, odprowadził mnie do wejścia do metra, udzielając mi wielu porad i przestróg (i wręczając walizeczkę zawierającą pięćdziesiąt matryc do po-wielacza i dziesięć baterii elektrycznych, przykrytych dwoma paczkami podpasek higienicznych). Jak miałem wytłumaczyć taką zawartość walizki wschodnioniemieckim milicjantom? Miałem powiedzieć, że wiozę to dla mojej dziewczyny, która pracuje na tamtejszym uniwersytecie. Jak się nazywa ta moja dziewczyna? Greta. Gdzie mieszka? Tego nie pamiętam, ale właśnie po to jadę do Berlina Wschodniego, żeby sobie przy-pomnieć...

Na szczęście na stacji metra Friedrichstrasse zignorowano mnie! Żeby mieć jakieś poważne alibi, poszedłem zwiedzić Muzeum Pergamońskie. Zachwycony rzeźbami, omal nie spóźniłem się na spotkanie. Z kim? Z najbardziej niepo-rządnym i sympatycznym polskim opozycjonistą, seplenią-cym Jackiem (który potem mieszkał ponad dwadzieścia lat na obrzeżach Rzymu i dorywczo zajmował się dziennikarstwem).

Wypiliśmy po piwie i wymieniliśmy walizki (w tej, którą przejąłem, były, jak się okazało, tylko odezwy podziemnych komitetów strajkowych; miały zostać skserowane i rozesłane wszystkim przedstawicielom polskiej opozycji rozrzuconym po całym świecie). Z takim „bagażem” i poczuciem, że śle-dzą mnie wszyscy mieszkańcy Berlina Wschodniego, krą-żyłem po tamtej części miasta całe popołudnie. Próbowa-łem odszukać dom, gdzie mieszkał mój ojciec w 1932 roku, ale tego domu już nie było i nawet ulica, przy której stał, wyglądała teraz jak łąka na wsi, częściowo zasypana gru-zami (mój ojciec, który był docentem historii współczesnej, ale w istocie, w głębi duszy, poetą szkoły sycylijskiej, uznał

136 137

za rzecz całkiem normalną, że warto mi podać adres tego domu, a także adres pobliskiej taniej traktierni, tak jakby w ciągu tych wszystkich lat nie doszło w Berlinie do żadnej katastrofy!). Ostatnim metrem, znowu zignorowany przez żołnierzy wschodnioniemieckich i ich wilczury, wróciłem o zmroku na drugą stronę miasta.

U Adama już mnie uznano za lokatora osławionych kazamat NRD. Świętowano więc uroczyście mój powrót i w czasie tego przyjęcia na moją cześć poznałem Zbigniewa Herberta (1924–1998), z którym potem się zaprzyjaźniłem. Mieszkał w Berlinie razem z żoną Kasią, wykorzystując „stypendium naukowe dla poetów”. Powiedziałem mu, jak bardzo podo-bają mi się jego wiersze (niektóre umiałem na pamięć) i jego powszechnie znane nieprzejednanie moralne. Na początek jednak, chcąc usprawiedliwić swoje spóźnienie, powiedzia-łem mu, że to przecież od niego nauczyłem się, jak należy zwiedzać miasto, czytając jego szkic o Sienie: „Jeśli kogoś bogowie uchronili od wycieczek, jeśli ma za mało pienię-dzy lub za dużo charakteru, aby wynająć się przewodnikom, pierwsze godziny w nowym mieście należy poświęcić na ła-żenie według zasady: prosto, potem trzecia na lewo, znów prosto i trzecia na prawo. Systemów jest wiele i wszystkie dobre”138. Sprawiało to wrażenie wskazówki, jak dotrzeć do Nibylandii Piotrusia Pana139.

Herbert także, jak babka Rachele i Zagajewski, pochodził ze Lwowa. Po wojnie, kiedy Lwów stał się miastem ukraiń-skim, nie mógł i nie chciał tam wracać. Przypuszczał, że jego rodzinne miasto stało się już całkiem inne niż znajoma dawna stolica wschodniej Galicji: „Gdybym tam wrócił / pewnie bym nie zastał / ani jednego cienia z domu mego / ani drzew dzie-ciństwa / ani krzyża z żelazną tabliczką...”140. Ale bardzo czę-sto mówił mi o Lwowie i nieraz w swoich wędrówkach po

Włoszech, stając przed jakąś kamienicą, całkiem zwyczajną, stwierdzał: „taka jak we Lwowie”. Bardzo kochał swoje ro-dzinne miasto i wiele z jego powodu wycierpiał. W liście do Zdzisława Ruziewicza (opatrzonym datą 13 IV 1944) pisał: „Wiadomość o zbombardowaniu Lwowa tak mną wstrząsnęła, że nie jestem w stanie [...] spokojnie myśleć i pisać”.

Dostojność cechująca gmachy Lwowa, jego parki, kościoły i cmentarze ujawnia jeszcze dzisiaj coś władczego i wspania-łego, jak lwy, będące jego symbolem. We Lwowie wyczuwa się ducha klasyczności, do którego Herbert zawsze się odwoły-wał. Wydaje się, że światy grecki i rzymski nie są temu mia-stu obce. Wielu jego mieszkańców, w tym Herberta, wycho-wano w aurze miłości do kultury klasycznej. W Gimnazjum imienia Kazimierza Wielkiego (ul. Dwernickiego 17) surowy nauczyciel Grzegorz Jasilkowski rysował swoim uczniom na tablicy plan Forum Romanum. Kiedy więc pisarz znalazł się po raz pierwszy w Rzymie, poczuł się jak u siebie: „To, że nie czułem się zagubiony wśród kamieni, jest zasługą mego profesora łaciny. Wspominam go z wdzięcznością”. Klasycz-ność może stać się kompasem, miernikiem wartości i wspar-ciem w życiu – tego Herbert nauczył się po raz pierwszy we Lwowie i zawsze o tym pamiętał.

A ja najmilej wspominam nasze dyskusje, dotyczące wła-śnie świata klasycznego. On, „barbarzyńca w ogrodzie”, mó-wił z podziwem o Atenach i Rzymie do mnie, rozkojarzonego mieszkańca tego ogrodu, który już gęsto zarósł chwastami. Tylko podczas tych rozmów Herbert się rozpogadzał. Pew-nego razu, opowiadając mi o swoim przyjacielu Zygmun-cie Kubiaku, wybitnym znawcy cywilizacji klasycznej i wni-kliwym tłumaczu jednego z mistrzów poezji, Konstantinosa Kawafisa, powtórzył mi jego poradę, którą wciąż wysoko so-bie cenię: „Obcowanie z Grekami i Rzymianami to jedyna rzecz, która może nam udzielić jakiegoś sensu, uratować

138 139

nas, kiedy tracimy orientację, i pozwolić nam na oddychanie powietrzem sponad czarnych chmur”. Miara i równowaga, będące najgłębszym sensem tragedii i uniesień, przekazane nam przez klasyków, uratowały sztukę Herberta przed hała-śliwą napastliwością Historii, przed biciem w werble propa-gandy, również tej, którą posługiwała się opozycja.

Poezja Herberta nigdy nie była „zaangażowana”, chociaż jego poglądy i metafory tak bardzo drażniły polską cenzurę. Był

„uciekinierem z Utopii”, przekonanym, że poezja polityczna niezmiernie rzadko zapala tę iskrę, która skłania artystę do

„zaklinania słów formy odpornej na działanie czasu bez czego / nie ma frazy godnej pamiętania a mowa jest jak piasek”...141

Brodski, który bardzo lubił Herberta, twierdził, że jest on kimś w rodzaju współczesnego Horacego, i podkreślał, że punktem odniesienia jest dla poety nie tylko klasyczność, ale także wielka kultura włoska: „Herbert jest poetą bardzo wło-skim, ponieważ w jego estetyce wyczuwa się ogromny wpływ włoskiej sztuki, a zwłaszcza malarstwa [...]. Postacią z epoki renesansu, która przychodzi do głowy, kiedy czyta się Her-berta, jest niewątpliwie Piero della Francesca, gdyż wiersze Herberta interesują się, by tak rzec, bardziej geometrią tła dramatu niż jego głównymi osobami. Tak, geometria jest tu słowem właściwym: jego wiersze przypominają najbardziej ze wszystkiego teorematy lub, jak kto woli, parabole: z racji ich ciągłego niedopowiadania i ich rygoru”142.

Herbert wymyślił sobie szczególne alter ego, dyskutujące z nim – Pana Cogito, który pojawia się nie tylko w tak zaty-tułowanym zbiorku jego wierszy, ale także w wielu następ-nych zbiorach, dając poecie możność ironicznej analizy ist-niejącego stanu rzeczy, w którym nie udaje mu się dostrzec racjonalnego ładu: „Stara się Pan Cogito / osiągnąć myśl czy-stą / przynajmniej przed zaśnięciem // lecz samo już stara-nie / nosi zarodek klęski”... 143.

W Muzeum Luwru, w pobliżu Giocondy (której Herbert poświęcił gorzki wiersz Mona Liza)144, znajduje się obraz Pietra Perugina ukazujący Apolla i Marsjasza (1495). W at-mosferze zatrzymanego czasu nagi bóg, wsparty na lasce, patrzy wyniośle na biednego satyra, któremu rzucił wyzwa-nie i który właśnie wydobywa ze swego fletu piękną melodię. Wszystko jest tu na pozór spokojne: harmonia barw i porzą-dek natury nie pozwalają w żadnym razie przeczuć tej maka-bry, która za chwilę się tu wydarzy. Tyle tylko, że na niebie ja-strząb dopada uciekającej kaczki. Malarz zatrzymał akcję na chwilę przed rozpętaniem się tragedii, pozwalając już odczuć w wyobraźni ból czekający ciało satyra, które zostanie odarte ze skóry. Herbert, z którym chodziłem wiele razy do Luwru oglądać ten obraz, w jednym ze swoich najpiękniejszych, dramatycznych wierszy (Apollo i Marsjasz) opowiada, jak wy-glądał dalszy ciąg tej ukazanej przez Perugina sceny: „żwi-rową aleją / wysadzaną bukszpanem / odchodzi zwycięzca / zastanawiając się / czy z wycia Marsjasza / nie powstanie z czasem / nowa gałąź / sztuki – powiedzmy – konkretnej // nagle / pod nogi upada mu / skamieniały słowik // odwraca głowę / i widzi / że drzewo do którego przywiązany był Mar-sjasz / jest siwe // zupełnie”145. Przekształcić krzyk w śpiew, zdobyć się na spojrzenie, które nie przekracza granicy oso-bistych wrażeń, zaakceptować po stoicku życie i zachowywać zawsze należną miarę – takie są reguły, których trzyma się Herbert. Obrał dla siebie rolę naocznego, wnikliwego obser-watora, na pozór zdystansowanego, i to pozwoliło mu na-pisać najbardziej drastyczny i głęboki wiersz (najwyraźniej inspirowany malarstwem Boscha) o stanie wojennym w Pol-sce, wprowadzonym 13 grudnia 1981 roku, Raport z oblężo-nego Miasta: „Zbyt stary żeby nosić broń i walczyć jak inni – // wyznaczono mi z łaski losu poślednią rolę kronikarza / zapisuję – nie wiadomo dla kogo – dzieje oblężenia // [...]

140 141

unikam komentarzy emocje trzymam w karbach piszę o fak-tach / podobno tylko one cenione są na obcych rynkach”146.

Ideałem poetyckim Herberta była poezja filozoficzna: pieśń stoicka. Za swego niezawodnego mistrza obrał sobie filozofa z Torunia Henryka Elzenberga (1887–1967), wnikli-wego znawcę myśli Marka Aureliusza: „Kim stałbym się gdy-bym Cię nie spotkał – mój Mistrzu Henryku / Do którego po raz pierwszy zwracam się po imieniu / Z pietyzmem czcią jaka należy się – Wysokim Cieniom / [...] Żyliśmy w czasach które zaiste były opowieścią idioty / Pełną hałasu i zbrodni / Twoja surowa łagodność delikatna siła / Uczyły jak mam trwać w świecie niby myślący kamień / Cierpliwy obojętny i czuły zarazem”147.

Herbert był człowiekiem łagodnym, ale potrafił stawać się napastliwy, a czasami nawet krzywdzący i nieumiarkowany w sądach, zwłaszcza kiedy rozmawialiśmy o najnowszej hi-storii i nie był pewien, czy nie podważam jego przekonań, jego nakazu wierności i lojalności, od którego nie odstępo-wał. Obok wielkiego poety-filozofa żył w nim człowiek, który pogardzał wszelkimi kompromisami i często odczuwał po-trzebę „wyplucia z siebie wszystkiego”148 bez ogródek.

Po tym jak się poznaliśmy w Berlinie, spotykaliśmy się jeszcze przez następnych dziesięć lat albo w Warszawie, kon-trolowanej przez wojsko, albo w nowym miejscu jego uchodź-stwa, Paryżu. W grudniu 1983 roku spotkaliśmy się w War-szawie na niezapomnianej kolacji u historyczki sztuki Justyny Guze i jej matki, na którą przyszła także para poetów, Julia Hartwig i Artur Międzyrzecki. Wszyscy, łącznie z małżeń-stwem Herbertów, świętowaliśmy przyznanie Lechowi Wałę-sie Nagrody Nobla (po jej odbiór Wałęsa musiał posłać żonę). Herbert wstał i wzniósł toast za Lecha i za przyjaźń polsko--włoską. Muszę ze wstydem wyznać, że dopiero tego wieczora po raz pierwszy dowiedziałem się, iż mój bohaterski rodak

garibaldczyk Francesco Nullo zginął tutaj w walce o wolność Polski; potem jednak często chodziłem z Herbertem skła-dać hołd jego wąsatemu popiersiu, co było pretekstem do zjedzenia smacznego obiadu w stołówce położonej w sute-renie domu wydawniczego Czytelnik. Ulubionym miejscem naszych spotkań stała się ostatecznie kawiarnia Ali Baba na rogu Koziej i Senatorskiej (dziś mieści się tam pub irlandzki): Herbert zwracał się po imieniu do wszystkich kelnerek, nikt z podchmielonych klientów nie rozpoznawał go, a on w do-datku był przekonany, że jest to jedyny lokal w Warszawie, w którym nie założono jeszcze podsłuchu.

Spotykaliśmy się potem parę razy w Paryżu, gdzie Her-bert z żoną mieszkali w domku (Passage Hébrard 17–19) wci-śniętym między kamienice hałaśliwej dzielnicy arabskiej. Nie czuli się tam dobrze: „Stolicy nad Sekwaną, tej Warszawy Francuzów, wcale nie żałuję. Sama żałość” – napisał mi po po-wrocie do Polski. Nie widywali niemal nikogo, żyli na uboczu, jakby byli zawieszeni na jakiejś polskiej chmurze. Herbert zaczął mieć kłopoty ze zdrowiem i często bywał w szpitalach.

Stał się notorycznie niespokojny, opanowała go chęć po-dróżowania, potrzebował zwłaszcza pobytów we Włoszech. Na początku czerwca 1990 roku napisał mi z Pizy, gdzie udał się pracować nad synopiami z piazza dei Miracoli149 i wyna-jął pokój w skromnym hotelu Pensione Helvetia. Wkrótce jednak poczuł się gorzej i musiał wrócić do Paryża. Potem, nie dając o tym znać, przyjechał do Ferrary (wybrał to miasto dlatego, że z jakiegoś powodu przypominało mu rodzinny Lwów) i zamieszkał w małym pensjonacie, gdzie, jak po-wiedział mi przez telefon zaniepokojony właściciel, żywił się niemal wyłącznie frytkami. Był w nastroju euforii (co zdarzało mu się zawsze po długich okresach choroby i de-presji) i miał wiele nowych planów. Zamierzał napisać ese-istyczną powieść o dawnej Rawennie i świecie bizantyjskim.

142 143

Często jeździł pociągiem do Rawenny i Wenecji. Dlatego cią-gle przejeżdżał przez Rovigo, gdzie nigdy nie zdarzyło mu się wysiąść. I dlatego to miasto stało się dla niego symbolem normalności i utraconych okazji, wszystkiego, czego nie po-trafimy, a może co nie całkiem chcemy zatrzymać dla siebie: miastem przejezdnym, jak całe nasze życie.

Ustaliliśmy, że spotkamy się w Wenecji, na schodach przed dworcem. Byłem przede wszystkim ciekaw, jak się czuje. Herbert natomiast miał precyzyjnie wyznaczony cel: mieliśmy od razu, „nie tracąc czasu na rozrywki” (jak, śmie-jąc się, uprzedził mnie przez telefon), pójść obejrzeć lewą (patrząc od strony placu) elewację Bazyliki Świętego Marka, gdzie jest wmurowany relief, na którym dwa gryfy unoszą w niebo Aleksandra Wielkiego. Dziwny symbol jak na chrze-ścijański kościół! Herbert, ku mojemu zdumieniu, znał po-głoskę, że w bazylice zamiast relikwii świętego Marka (które wykradli dwaj weneccy kupcy, co ukazuje obraz Tintoretta przechowywany w pobliskiej Galleria dell’Accademia) znaj-dują się prochy macedońskiego kondotiera. Ta niezwykła hi-poteza wprawiała go w zachwyt: pogański relief wydawał mu się zjawiskiem wartym głębszego zbadania, ponieważ ujaw-niał, że w rzeczywistości kościół Świętego Marka (który po-czątkowo nie pełnił funkcji bazyliki Wenecji, tylko czegoś w rodzaju kaplicy Pałacu Dożów) był symbolem silnej władzy politycznej, często wchodzącej w spór z Watykanem i posłu-gującej się po bizantyjsku religią jako narzędziem dominacji i legitymizacji: „Przecież Aleksander i jego legenda bardziej byli przydatni dożom niż święty Marek!”. Wygłaszał te sądy mocnym głosem, oparty plecami o jednego z dwóch wiel-kich lwów z granitu stojących przy bazylice i zwróconych łbami w stronę placu. Głaszcząc lwią grzywę, powiedział na koniec melancholijnie: „Dwa lwy, jak tamte dwa przed ratu-szem w moim Lwowie”.

Z Ferrary przysłał mi buńczuczną Odezwę do Włochów (wiele podobnych odezw napisał w ostatnim okresie swego życia: do przywódcy czeczeńskiego Dudajewa, do Reagana itd.) i chciał, żeby została opublikowana w „Corriere della Sera”, ale dziennik mu nie odpowiedział. „To skandal! – pi-sał w niej. – w Padwie wszyscy tłoczą się, żeby oglądać Giotta, a nikt nie ma pojęcia, że właśnie tam, dwa kroki dalej, nie zaszczycony nawet przyzwoitym oświetleniem, znajduje się Altichiero”.

Myśli z tego okresu i ślady jego uwielbienia dla twórcy Ukrzyżowania w Bazylice Świętego Antoniego w Padwie i fre-sków Życie Świętego Jerzego w padewskim Oratorium można odnaleźć w wierszu, który użyczył tytułu jednemu z jego ostatnich zbiorów: Rovigo (1992). Tomik, który zawiera kilka pięknych wierszy napisanych właśnie we Włoszech, jest świa-dectwem przeżywanej niepewności i wyczuwania koniecz-nej zmiany: „Żyłem rozpięty / między przeszłością a chwilą obecną / ukrzyżowany wielokrotnie przez miejsce i czas // A jednak szczęśliwy ufający mocno / że ofiara nie pójdzie na marne”150.

Potem, w październiku 1990 roku, zamieszkał u nas w Mediolanie, gdzie prowadził tryb życia, który komplet-nie rozmijał się z naszym. Spotykaliśmy się pod wieczór, około siódmej, kiedy on „wstawał”, a my wracaliśmy z pracy. Wywłaszczył mnie z gabinetu i siedział w nim jak w no-rze, a raczej wciąż leżał i czytał. Rozmawialiśmy do pół-nocy, a później, kiedy szliśmy spać, on zaczynał rysować i pisać. Z rzadka wychodził z domu i wtedy kupował sobie kolorowe krawaty, papier rysunkowy oraz niezliczoną ilość pędzelków i piórek. Wracając, zatrzymywał się w bramie i uwodził, śpiewając arie operowe, naszą portierkę, śmieszną, otyłą, osiemdziesięcioletnią staruszkę o nazwisku Rossini. Czasami czytał nam wiersze, które właśnie napisał. Guziki

145

(zadedykowane wujowi, który zginął w Katyniu) i Wilki spra-wiały na mnie wrażenie dalszego ciągu naszych długich roz-mów o mordzie w Katyniu i racjach tej części polskiego ru-chu oporu, która nie rezygnowała z walki nawet po wojnie, po pokonaniu Niemców. Chodasiewicz, który wywołał wiele polemicznych sądów, bo uznano ten wiersz za atak na Cze-sława Miłosza (w stosunku do którego Herbert żywił na-miętne uczucie miłości/nienawiści, podczas gdy Miłosz bar-dzo go cenił i obdarzał serdecznymi uczuciami), powstał pod wpływem sprzeczki z nami na temat rosyjskiego poety pol-skiego pochodzenia Władysława F. Chodasiewicza (1886–1939), nieszczęśliwego męża nieszczęśliwej Niny Berbero-wej. My byliśmy zdania, podobnie jak Nabokow, że to jeden z największych rosyjskich poetów XX wieku, a Herbert uwa-żał go po prostu za spryciarza mającego obsesję śmierci, który był gotowy na wszystko, byleby tylko powrócić z pa-ryskiego wygnania do Rosji. Herbert nie brał pod uwagę faktu, że Chodasiewicz miał tylko jedno prawdziwe, nigdy nie zrealizowane marzenie: pojechać do Krakowa. „Już nie zdążę zobaczyć Krakowa – albo śmierć, albo wojna nie po-zwolą mi na to”151.

W lipcu 1998, na dwa tygodnie przed swoją śmiercią, Herbert zatelefonował do mnie bardzo ożywiony, żeby mi powiedzieć, że czuje się znacznie lepiej (chociaż ciężki od-dech w słuchawce i ataki kaszlu jawnie temu przeczyły) i że wkrótce spotkamy się znowu we Włoszech. Prosił tylko o pewną przysługę: miałem mu znaleźć w Wenecji jakiś dom, który mógłby kupić. Była to zarazem prośba o wspól-nictwo w losie: „Wszyscy się tam przeniesiemy i będziemy mieli trochę spokoju”152.

9

otwock

Gdzieś w połowie drogi między Warszawą a Lublinem natra-filiśmy na małą restaurację urządzoną w drewnianym domu z czerwonym dachem. Ponieważ tuż obok był niewielki, za-rośnięty trzciną staw, uznano, że w swoim szyldzie restau-racja może umieścić dużego karpia. Zwłaszcza że specjal-nością tego lokalu był karp po żydowsku, skromna wersja legendarnego gefilte fisz (karpia faszerowanego).

KARP PO ŻYDOWSKU. Przygotowuje się rosół z 1 l wody, 1 utartej cebuli, 1 pokrojonej marchwi, 1 cytryny bez skórki, po-krojonej na plastry, 4 goździków, 2 liści laurowych, kilku ziare-nek pieprzu. Gotuje się wszystko na małym ogniu i przecedza. Dodaje się do rosołu karpia ważącego 1,2 kg, oczyszczonego i po-krojonego na dzwonka, 1 łyżkę doborowego miodu, 100 g rodzy-nek moczonych w ciepłej wodzie i oczyszczonych, 100 g tartych migdałów, 80 g ciemnego pokruszonego chleba. Gotować pół go-dziny, odcedzić i podawać na ciepło lub w galarecie.

W pobliżu restauracji znajduje się jeden z najpiękniejszych polskich barokowych pałaców, otoczony wspaniałym par-kiem: budowlę (nazywaną oczywiście Pałacem) zaprojektował

146 147

Tylman van Gameren, a wzniesiono ją w latach 1693–1703. Jedenaście kilometrów dalej, w pięknym lesistym krajobra-zie, pełnym mokradeł i torfowisk, leży miasteczko Otwock, dziewiętnastowieczne uzdrowisko i miejsce letniego wypo-czynku, z drewnianymi willami i budynkami publicznymi. Klimat otwocki był zawsze szczególnie zalecany chorym na gruźlicę. W 1899 roku w tutejszym sanatorium przebywał przez rok filozof Stanisław Brzozowski i właśnie tam, jak to się wówczas często w kurortach zdarzało, poznał swoją przy-szłą żonę, Antoninę Kolberg.

Zwiedzałem Otwock pięknego wiosennego dnia razem z re-żyserem Krzysztofem Kieślowskim (1941–1996), który dobrze znał wiele uzdrowisk w Polsce, bo jego ojciec chorował po-ważnie na gruźlicę, więc syn spędził dzieciństwo, przemiesz-czając się z jednej miejscowości uzdrowiskowej do drugiej. Krzysztof był także chorowity (ale stale palił bez umiaru) i od dziecka nie pasjonował się kopaniem piłki, tylko czyta-niem książek. W dorosłym życiu również pochłaniał książki zapalczywie, namiętnie. Kiedy go poznałem, zrobił na mnie wrażenie osoby uprzejmej, ale oschłej: na pozór miał dość i świata, i siebie samego. W wywiadach, których nie znosił, wypowiadał się tak, żeby wydać się cynicznym, wyzbytym złu-dzeń („nie sądzę, by istniała jakaś idea, której warto się po-święcać”), istotnie, irytowały go wszelkie opinie, które trąciły zdobytą pewnością. Żył po spartańsku, a dobrobyt, którego niewiele zaznał, wydawał mu się rodzajem moralnej depra-wacji i zniewolenia. Był rodzajem laickiego mnicha, nie ufa-jącego naukom Kościoła, mającego jednak wielką skłonność do metafizyki i przywiązującego wagę do zbiegów okoliczno-ści („konieczność niezaprzeczalnie istnieje, ale nasze działa-nie zależy głównie od przypadków”). Ale przede wszystkim był człowiekiem łagodnym i na swój sposób uczuciowym,

ciekawym świata, otwartym i bądź co bądź niesłychanie kon-sekwentnym. Można to dostrzec we wszystkich jego filmach, gdyż ta cecha ludzka miała dla niego najwyższą wartość, i niestety nie odstąpił od swoich przekonań nawet w skraj-nej sytuacji: kiedy w marcu 1996 roku został umieszczony po zawale w warszawskim szpitalu, nie chciał, by przenie-siono go do szpitala lepiej wyposażonego, odmówił zgody na uprzywilejowane traktowanie, i tak odszedł ze świata bez rozgłosu i w zgodzie z sobą.

Jako reżyser po filmach dokumentalnych zaczął kręcić filmy fabularne. Chciał być bliżej życia swoich bohaterów:

„Nie umiem kręcić rozległych panoram. [...] Bierze się to z mego pogłębiającego się zainteresowania wnętrzem czło-wieka, a nie tym, co go otacza. Im bardziej pociąga mnie czyjeś wnętrze, tym bliżej niego jestem, to oczywiste. Muszę wciąż docierać w głąb, ponieważ to, co mnie ciekawi, mie-ści się w oczach, w ustach, w mimice twarzy, w słowach [...]. Choćby dlatego przestałem robić filmy dokumentalne. Nie pozwalały mi one docierać do wnętrza człowieka. Przecież wnętrze jest tą cząstką, którą człowiek chciałby przesłonić, a wobec tego kamera filmowa, dokumentując, staje się bez-czelna, natrętna, nieuprzejma, bo chce właśnie to ujawniać. A tego nie powinno się robić. Natomiast film fabularny nie narzuca specjalnych ograniczeń i nie mnoży trudności. Przy-bliżam się więc coraz bardziej do człowieka, chociaż używam do tego kamery filmowej”153.

Poznaliśmy się w najprostszy i najzwyklejszy sposób, jaki był możliwy w Polsce w latach osiemdziesiątych: po poka-zie, w jednym z klubów studenckich na przedmieściu War-szawy, jego filmu Amator (1979)154, ukazującego tragiko-miczną i po części autobiograficzną historię. Dyskusja po projekcji przeciągnęła się do późnej nocy i na koniec Kie-ślowski powiedział: „Zadzwońcie do mnie albo odwiedźcie

148 149

mnie na planie, wtedy tę rozmowę dokończymy”. Odtąd spo-tykaliśmy się dość często. On w tym czasie został dostrze-żony przez krytykę i stał się sławny dzięki dziesięciu filmom Dekalogu (1988–1989), których scenariusze napisał razem z nieugiętym adwokatem Krzysztofem Piesiewiczem: De-kalog odniósł sukces u krytyków i publiczności, bo dowiódł, że można przedstawić na ekranie głębsze sprawy, nie zanu-dzając nimi (i że można skłonić widzów do „przypomnienia sobie” dziesięciu przykazań; na biennale w Wenecji biuro prasowe, by uniknąć nieporozumień, dołączyło wykaz przy-kazań do materiałów rozdawanych dziennikarzom). Spojrze-nie Kieślowskiego w Dekalogu było chłodne i bezkompromi-sowe – to spojrzenie dokumentalisty, który nie pozwala sobie na uleganie emocjom. Te dziesięć historii łączy to, że: wszy-scy ich bohaterowie mieszkają w tym samym anonimowym warszawskim bloku. Jest też inny stały element: jasnowłosy młodzieniec, milczący i smutny („Odnoszę wrażenie, że ni-gdy nie jesteśmy zupełnie sami, nawet jeśli nie umiałbym po-wiedzieć, kim jest ta istota, która ciągle jest przy nas: aniołem, przeznaczeniem, zmarłym przyjacielem. Ważne, żeby wie-dzieć lub mieć nadzieję, że ktoś czy coś nam się przypatruje i zawsze jest obok nas, zachowując na pozór milczenie”).

W jesieni 1990 roku, pewny już naszej zażyłej przyjaźni, poprosiłem go o długi wywiad155; udzielił mi go w Paryżu podczas kręcenia Podwójnego życia Weroniki. Zaprosił mnie na obiad do zatłoczonej restauracji obok Gare St. Lazare –

„gdzie żywi się pospólstwo, bo ja jestem jednym z nich”. Po-zwalał sobie na takie wyrażenia trochę populistyczne, jed-nak w jego ustach brzmiały one szczerze: lubił podkreślać, zwłaszcza na Zachodzie, wobec ludzi tam wychowanych, swoje „całkiem inne” pochodzenie klasowe. Kieślowski był w istocie sceptykiem, zmartwionym tym, że świat idzie w złą stronę. Nie można było z nim rozmawiać o byle czym, od

razu, bez ogródek przystępował do rozmowy o głębszych pro-blemach: „Katolicyzm polski jest prościutki: białe–czarne, do-bre–złe. Rzecz jednak w tym, jak ci nasi katolicy żyją na co dzień, czy postępują zgodnie z zasadami, które im od wie-ków wpajano i które akceptują. Polacy niewątpliwie kochają Matkę Boską Częstochowską, święta kościelne i tradycyjne obrządki. Kiedy słyszą, że jest mowa o Dekalogu, oczekują, że zaraz ktoś im powie, jak należy żyć. Ale przecież ja nie wiem, jak należy żyć, nie czuję się na siłach odpowiedzieć na to pytanie. Mój Dekalog nie udziela żadnych odpowie-dzi, nie mówi, co należy robić, a czego nie, ponieważ życie, zwłaszcza dzisiaj, jest zbyt zawiłe, by można dawać proste odpowiedzi, takie powiedzmy, jak: nie zdradzaj żony, szanuj ojca i matkę itd. U nas ludzie przeważnie wolą zamykać oczy i nie widzieć rzeczywistości w całej jej złożoności. Przyka-zania to ideały, do których wszyscy dążymy, chociaż wiemy, że są nieosiągalne. Już nie jesteśmy w stanie – o ile kiedy-kolwiek byliśmy – urzeczywistnić dobra. Wartości stały się nieuchwytne, nie potrafimy zrozumieć, co nas wszystkich łączy. Zapomnieliśmy, kto stoi obok nas. Jesteśmy samotni, kiedy zadajemy sobie zasadnicze pytania dotyczące naszego istnienia, kiedy szukamy sensu naszego życia”.

W roku 1940 utworzono w Otwocku, wśród sanatoriów, getto i zamknięto w nim Żydów. W styczniu 1941 roku znalazł się w nim także inżynier agronom Calek Perechodnik z żoną Anką, która spodziewała się dziecka. Perechodnik urodził się w Warszawie 8 września 1916 roku, „w żydowskiej rodzi nie, bardzo prostej i zwyczajnej, z tak zwanej zamożnej klasy średniej”. I on, i jego brat należeli do syjonistycznej orga-nizacji Bejtar. Calek studiował w Tuluzie, a w Otwocku był właścicielem składu materiałów budowlanych. Pod okupa-cją niemiecką oczywiście wszystko utracił. Kiedy urodziła

150 151

się mała Aluśka, postanowił „dla zabezpieczenia się przed umieszczeniem w obozie pracy” wstąpić do policji w getcie (Ghetto-Polizei), podlegającej bezpośrednio Radzie Żydow-skiej (Judenrat) ustanowionej przez Niemców.

Historia Perechodnika ma bieg i wymiar tragedii grec-kiej: najpierw los zmusił go do pomagania Niemcom w de-portacji do obozu zagłady w Treblince własnych rodaków, łącznie z żoną i córką, do zmagań z własnym ojcem, jakby był jego wrogiem, pogardzania własną matką; a później ci, którym służył, polowali na niego, chcąc go zabić, więc, osa-czony jak zwierzę, ukrył się w komórce na zapleczu sklepu w Warszawie i w tej komórce wsłuchiwał się w spóźnione wyrzuty sumienia; w niej też spisał dla potomnych swoje wy-znania. A kiedy wreszcie w czasie powstania warszawskiego wyszedł na ulicę, po kilku dniach zginął w niejasnych oko-licznościach.

Perechodnik zaczął pisać swoją „spowiedź” 7 maja 1943 roku, w wieku dwudziestu sześciu lat, kiedy w samym centrum Warszawy stłumiono rozpaczliwy bunt w getcie:

„Na tle palącego się getta warszawskiego oglądałem wła-snymi oczyma zmierzch żydostwa polskiego. Widziałem śmierć tych wszystkich, którym w swoim czasie tak bardzo zazdrościłem. Zrozumiałem beznadziejność walki, dotarło do mnie, że wcześniej czy później i ja również będę zmu-szony podzielić los Żydów. Pomyślałem sobie, że w takim razie nikt już nie pozostanie, by opłakiwać i czcić pamięć mojej żony; że nikt już nie przekaże potomności jej cierpie-nia; że może nikt nie będzie się domagał zemsty za jej nie-winne życie, za śmierć miliona Żydów”. Zakończył spisy-wanie swoich przeżyć 23 października 1943 roku. Przekazał rękopis swojemu przyjacielowi Władysławowi Błażewskiemu, żeby go zachował dla przyszłych pokoleń. O tej swojej relacji mówi: „mój testament zemsty” i „to moje drugie dziecko”.

Dla niego i jego poranionej świadomości miał to być rodzaj „zadośćuczynienia” wobec żony, którą wepchnął do pociągu jadącego do Treblinki, miał pełnić funkcję niezwykłego do-kumentu-pomnika: „Wierzę, że miliony ludzi będą czytać te pamiętniki i wszyscy będą Cię żałować [...] pisałem te pa-miętniki ku Twojej chwale, aby Cię unieśmiertelnić, by były dla Ciebie wieczystym pomnikiem”156. Po wojnie rękopis zo-stał przekazany ocalałemu bratu Pejsachowi Perechodnikowi, który mimo że uważał Caleka za renegata, złożył kopię pa-miętnika w formie maszynopisu w Centralnej Żydowskiej Komisji Historycznej, a potem, w 1947 roku wyemigrował do Izraela, gdzie zatarł za sobą wszelkie ślady.

Chociaż Calek Perechodnik nie był człowiekiem wie-rzącym, zdawał sobie dość mgliście sprawę, że pogwałcił ważny i trudny do przestrzegania nakaz zapisany w Talmu-dzie (Traktat Baby Kamy): „Człowiek powinien należeć do prześladowanych, a nie do prześladujących”. Tymczasem on nie tylko stał się wspólnikiem zagłady swojego narodu i własnej rodziny, ale także osądzał napastliwie i niespra-wiedliwie „bierność” większości ludności żydowskiej i „obo-jętność”, z jaką większość Polaków odnosiła się do zagłady Żydów, swoich współmieszkańców; jednak w jego opowie-ści pojawia się cała gama zachowań – tych wszystkich ludzi, którzy znaleźli się w sytuacji przerażonych myszy zamknię-tych w małej klatce (i tylko wtedy, kiedy właśnie to bierze się pod uwagę, można ich ewentualnie osądzać): są więc w jego książce nieliczni „przyzwoici” Polacy (jak kolejarz Wacław), są osoby dwuznaczne, jak Hela, kochanka Wacława (która Żydami pogardza, ale pomaga im za pieniądze), i jest w niej wielu szubrawców, którzy wykorzystują okupację niemiecką, żeby dać upust swojej podłości i dorabiać się na nieszczęściu innych.

152 153

Inna postać, która „splamiła sobie duszę” w tych straszliwych latach, to pisarz Tadeusz Borowski (1922–1951), w ciągu swego krótkiego życia naznaczony grozą obu totalitaryzmów. Był jed-nak przy tym jednym z nielicznych europejskich pisarzy, któ-rzy zdołali dotrzeć do jądra ciemności i opisali swoje doświad-czenie. Urodzony w Żytomierzu (na dzisiejszej Ukrainie), w wieku czterech lat przeżył aresztowanie i wywózkę swego ojca, po czym w roku 1930 wywieziono na Syberię jego matkę. W roku 1932 ojca uwolniono w ramach wymiany uwięzionych komunistów, mógł więc wtedy wyjechać z dziećmi do War-szawy. Młody Borowski po wybuchu wojny kontynuował stu-dia polonistyczne na tajnym uniwersytecie i opublikował swoje pierwsze wiersze. 24 lutego 1943 roku został aresztowany i wy-wieziony do Auschwitz, gdzie otrzymał numer 119198 i został sanitariuszem w szpitalu obozowym. W roku 1944, chcąc być razem ze swoją narzeczoną, zdołał uzyskać przeniesienie do obozu koncentracyjnego na terenie Niemiec. Ponieważ Borow-ski nie był Żydem, miał względne szanse na ocalenie i nawet na jakieś przywileje obozowe, ale za cenę współpracy z machiną zagłady. Instynkt samozachowawczy sprawił, że to zaakcepto-wał, musiał jednak zdobyć się na więcej cynizmu i wyzbyć się uczuć humanitarnych. W jego opowiadaniach znajdują się po-rażające opisy przepięknych zachodów słońca, które zasnuwa dym z kominów pieców krematoryjnych, i wstrząsające roz-mowy o codziennych okrucieństwach, które prowadzili między sobą członkowie Sonderkommand, a które brzmią jak miłe po-gawędki starych przyjaciół w piwiarni. Wszystko wydaje się tak straszliwie normalne i banalne, że czytelnik nie może złapać tchu wobec takiego „zobojętnienia”. A jednak, a może właś-nie dlatego, obraz ukazany przez Borowskiego w jego opowia-daniach157 nie ma równego sobie w „literaturze o Zagładzie”: nikt nie potrafił opisać tak jak on, czym był Auschwitz (takiego zdania był nawet Primo Levi, który te opowiadania przeczytał

po niemiecku, a niedługo przed śmiercią skontaktował się ze mną, myśląc o ich przełożeniu).

Po wyzwoleniu Borowski pozostał przez rok „niezdecydo-wany” w Monachium. Potem zdecydował się wrócić do Polski. Powrót był dla niego jedynym rozwiązaniem: tylko w Polsce miał szansę się pozbierać. W Europie Zachodniej nie znaj-dował zrozumienia dla swojej obozowej obsesji, nie widział możliwości ratunku, uwolnienia się od mrocznej strony swego życia. Jednak po powrocie stał się jednym z najbardziej zapa-miętałych propagatorów ideologii stalinowskiej w Polsce. Od-żegnał się nawet od całej swojej dotychczasowej twórczości lite-rackiej, nazwał ją wręcz „bezspornym przymierzem z ideologią faszystowską”. Poeta Czesław Miłosz, który ukazał go pod kryp-tonimem „Beta” we wnikliwym szkicu o nim w swoim Znie-wolonym umyśle, był zdania, że u źródeł jego „konwersji” leży zawiedziona miłość do człowieczeństwa i świata, która prze-kształciła się w nienawiść i odrazę do człowieka jako istoty fi-zjologicznej, podporządkowanej prawom natury i normom społeczeństwa. Tę właśnie nienawiść spożytkowała partia, na-dając jej przewrotnie pożądany ideologicznie kierunek. Borow-ski ją „widział w obozie filozofów bijących się o ochłapy na śmietniku. Myśli ludzkie nie miały znaczenia; [...] naprawdę liczył się tylko ruch materii”158. Jego życie utknęło w wirze fa-natyzmu, urazów i posępnej obsesji, co spowodowało, że po-pełnił samobójstwo, i to w parę dni po narodzinach córki.

Henryk Grynberg (ur. 1936), autor Żydowskiej wojny159, prze-bywa od wielu lat na emigracji w Stanach Zjednoczonych, ale przyjechał do Polski, żeby udać się do wsi Dobre i do-wiedzieć się czegoś o śmierci swego ojca, a przy tej okazji nakręcić, razem z reżyserem Pawłem Łozińskim, film doku-mentalny160. W 1942 roku jego rodzina ukrywała się w lasach i ojciec, Abram, chodził codziennie do pobliskich wsi z butelką,

154

żeby zdobyć mleko i coś do jedzenia. Pewnego razu nie po-wrócił. Został zabity przez miejscowego Polaka i pochowany razem z tą butelką. Miejscowi chłopi dobrze o tym wiedzieli, ale milczeli. Po pięćdziesięciu latach uporczywe i nieustępliwe pytania pisarza i kamera filmowa, ukazująca bezlitośnie twa-rze i gesty starych ludzi, doprowadziły do ujawnienia prawdy, a przede wszystkim ukazały atmosferę nienawiści do Żydów, która nie ma sobie równych. Jak stwierdził reżyser Łoziński w jednym z wywiadów161, film spełnił rolę zbiorowej psycho-terapii, mieszkańcy tych wsi wydobyli z siebie te zakrzepłe warstwy, które kryli przez wiele lat jako przeraźliwy sekret. Ale wraz z prawdą wyszły na jaw także uprzedzenia zako-rzenione w polskim narodzie: wzgarda dla Żydów i brak so-lidarności z nimi. Jedna z kobiet mówi: „Przecież ten Żyd sam prosił, żeby go zabić. Był taki wykończony...”.

W nieprzebranych lasach Europy Wschodniej ukrywało się w czasie wojny wielu Żydów. Niektórzy potrafili się do-brze zorganizować, jak bracia Tewje, Zus i Asael Bielscy w Puszczy Nalibockiej na Białorusi162, gdzie rozważnie prze-bywali z dala od wsi i nikt o nich nie wiedział. Naczelnym nakazem wewnętrznym Bielskich – wynikającym chociażby z tego, że nie byli tylko grupą uzbrojonych mężczyzn, ale mieli ze sobą także kobiety, dzieci i starców – było dążenie do zachowania człowieczeństwa. Nie uniknęli zemsty, ale nie sprowadzali jej do zwierzęcego bestialstwa, ponieważ mądry rabin i solidarne z nim kobiety wymogli na nich za-chowanie godności. Nie zawsze się to udawało, gdyż trwała wojna, jednak w ciągu trzech lat Bielscy zdołali ocalić 1200 Żydów, mimo śnieżnych zim, bagnisk dokoła i wilków, pod-czas gdy wszędzie dokonywano totalnej zagłady ich narodu.

Po wojnie przywódcy stali się na powrót ludźmi nikomu nie znanymi i nie domagali się dla siebie szczególnego uznania.

Tewje i Zus Bielscy wyjechali do Izraela, a później do Sta-nów Zjednoczonych, gdzie prowadzili małą firmę transpor-tową. O podobnych przykładach żydowskiego zbrojnego oporu i obrony przed zagładą opowiedział Primo Levi w swojej pierw-szej powieści, wprawdzie fabularnej, ale dobrze udokumento-wanej, którą zatytułował: Se non ora quando? (Kiedy, jeśli nie teraz; 1982)163: „W swoich codziennie innych przygodach par-tyzanckich, na zamarzniętym stepie, w śniegu i bagnach, od-kryli nowy rodzaj wolności, nie znanej ich ojcom i dziadom – kontakty z przyjaciółmi i z wrogami, bliski związek z naturą i działanie upajały ich jak wino w święto Purim, kiedy zwyczaj każe upić się tak, żeby już nie odróżniać błogosławieństwa od złorzeczenia”164. Ci żydowscy partyzanci, podobnie jak zbunto-wani walczący Żydzi w getcie warszawskim, są – zdaniem Le-viego – dostatecznym dowodem na to, że istnieje także inny sposób stawiania czoła wrogowi, który chce cię unicestwić.

W Wilnie Abba Kowner (1918–1987), noszący pseudonim „Uri”, razem z dwiema przyjaciółkami, Witką Kempner, która po wojnie została jego żoną, i Rużką Korczak, utworzyli zbrojny oddział Żydów, który przebywał w puszczy i przez sieć kanali-zacyjną przedostawał się do miasta, podejmował poważne dzia-łania dywersyjne, a potem się wycofywał165. To oni jako pierwsi w Europie dokonali aktu sabotażu przeciw nazistom: na po-czątku 1942 roku wysadzili w powietrze na moście kolejowym pociąg złożony z dwudziestu jeden wagonów wypełnionych niemieckimi żołnierzami. Ich walka o przeżycie zmieniła się potem w misję dokonywania zemsty: na przykład już po wojnie kilku członków ich grupy otruło byłych przywódców nazistow-skich zamkniętych w obozie w pobliżu Norymbergi, dosypując arszenik do wydzielanych im racji chleba. W roku 1946 Kow-ner stworzył grupę Nakam (Zemsta), która odszukiwała i ka-rała odpowiedzialnych za Zagładę, walczyła w 1948 roku w Izra-elu o niepodległość, a później założyła tam Muzeum Diaspory.

156 157

10

budapeszt

Restauracja U wuja Kádára (Kádár bácsi), nosząca oficjalnie nazwę Kádár Étkezde, przy placu Klauzàla, w samym sercu budapeszteńskiej dzielnicy żydowskiej, niedaleko wielkiej synagogi przy ulicy Dohàny (którą odnowiono za pieniądze aktora Tony Curtisa, czyli Bernarda Schwartza, syna węgier-skich Żydów), to pokoik z kilkoma poobijanymi drewnianymi stolikami, niewygodnymi krzesłami i przepięknymi szkla-nymi syfonami z wodą sodową. Na ścianach, jak trofea, wi-szą fotografie sławnych klientów, uśmiechniętych, czasami upozowanych, obejmujących się z właścicielem, który ma na sobie nieodłączny, niebywale wytłuszczony fartuch, podobny do fartucha fryzjerskiego. Tylko jeden klient na zdjęciach nie uśmiecha się: Marcello Mastroianni; chyba nie smakowało mu jedzenie. Może była to zupa sólet, która jednak jest jak niezapomniany poemat o zapachach.

SÓLET. Pół kg wędzonego mięsa wołowego i tuzin kaczych i gę-sich udek; 60 dkg suchej białej fasoli; 200 g gęsiego tłuszczu; 2 duże cebule; 2 ząbki czosnku; słodka papryczka; 3 jajka; pie-truszka; sól i pieprz. Gotuje się w 1,5 l wody fasolę, część tłusz-czu i warzywa. Układa się potem w wielkim żaroodpornym

naczyniu podsmażone na tłuszczu i posypane solą oraz papryką mięso i fasolę razem z wodą i jajka w skorupkach. Przykrywa się pojemnik i gotuje na wolnym ogniu przez cztery godziny. Po-daje się mięso ułożone na fasoli i na plastrach obranych ze sko-rupki jajek.

To dietetyczne żydowskie danie166 jadłem po raz pierwszy z pisarzem serbskim Danilo Kišem (1935–1989), który przy-pominał mi smukły grzyb: był wysoki i chudy, z wielką głową zwieńczoną gęstą grzywą włosów. Mieszkał w Paryżu i wykła-dał języki i literaturę serbsko-chorwacką. Urodził się w Subo-ticy, na granicy jugosłowiańsko-węgierskiej. Kiedy miał cztery lata, rodzice w obawie przed prześladowaniami – miały już miejsce pierwsze wystąpienia antysemickie – ochrzcili go w obrządku prawosławnym w cerkwi Wniebowstąpienia w Nowym Sadzie. Opowiadał o swoim pochodzeniu w oso-bliwy sposób, niemal za nie przepraszał: „Jestem bękartem, przybyłym nie wiadomo skąd. Nie jestem pisarzem żydow-skim jak mistrz Singer. Żydzi w moich książkach to tylko literatura, uniezwyklenie, w znaczeniu, w jakim używali tego słowa rosyjscy formaliści (ostranienije). Świat Żydów z Europy Środkowej to świat umarły, miniony świat, i jako taki mieści się w przestrzeni rzeczywistości nierzeczywistej. A więc w przestrzeni literatury. Nie jestem też pisarzem dy-sydentem. Może pisarzem środkowoeuropejskim, jeżeli to cokolwiek znaczy. Gdyby nie mgła mojego pochodzenia, ja-kie bym miał powody do uprawiania literatury?”167.

Znałem już wcześniej jego książki i bardzo mi się podo-bały, a potem w Budapeszcie, w czerwcu 1989 roku, poznałem go z okazji Forum Kulturalnego, które zgromadziło w tym burzliwym roku pisarzy i intelektualistów ze wszystkich kra-jów tej części Europy, która wreszcie, jak się wtedy zdawało, nie miała już granic. Byli tam między innymi Czesław Miłosz

158 159

i Adam Michnik, a także włoski pisarz Giuseppe Pontiggia, z którym chodziliśmy przeglądać książki w dobrze zaopa-trzonych antykwariatach w centrum. Spędziliśmy wspólnie ciekawy wieczór w pokoju hotelowym Kiša, popijając whi-sky z nietuzinkowej pięciolitrowej butelki ze szklaną rączką, którą Miłosz przywiózł ze Stanów Zjednoczonych. Na ko-niec wszyscy byliśmy pijani z wyjątkiem poety noblisty, który rozmawiał i żartował tak przytomnie, jakby pił samą wodę. Tylko Kiš był niepokojąco smutny, jakby nie podzielał opty-mizmu, który nas wszystkich wprowadzał w beztroską eu-forię. Rano, podczas obowiązkowej konferencji prasowej, na spodziewane pytanie, co teraz pisze?, odpowiedział po fran-cusku, wpatrując się nieruchomo w sufit: „Rien. On a déjà fait, on a déjà écrit” (Nic. Wszystko już zrobione, wszystko na-pisane). Mówił bezosobowo, jakby chodziło o kogoś innego.

Następnego dnia umówiliśmy się wczesnym popołu-dniem na zamku w Budapeszcie na Baszcie Rybackiej, wiał silny wiatr i kiedy patrzyliśmy na miasto pod nami, prze-cięte Dunajem, który wciąż zmieniał kolor, zależnie od tego jak przesuwały się chmury, Kiš odezwał się: „Tak Makbet pa-trzył ze swego zamku na Las Birnamski podchodzący pod Dunsinan!”. Spytałem go, dlaczego odpowiedział dziennika-rzom tak lakonicznie. „Bo jestem człowiekiem skończonym – odparł. – Jestem ciężko chory i wszystko już należy do prze-szłości”. Niestety, mówił prawdę: zmarł 15 października tego samego roku, w Paryżu, w wieku pięćdziesięciu czterech lat.

Śmierć towarzyszyła Kišowi nieustannie jak cień i jest klu-czem do całej jego niezwykłej twórczości literackiej. Koniec, unicestwienie, ma w jego biografii dokładną datę, zawiera ją list napisany 5 kwietnia 1942 roku. Ten list był ostatnim znakiem życia, jaki jego ojciec przekazał krewnym, zanim przepadł w obozie koncentracyjnym (czytelnik Klepsydry168 może ten list przeczytać – jest jej zakończeniem). Kiš do tego

tematu wciąż wracał: „Napisałem Klepsydrę, jakbym miał za zadanie napisać studium antropologiczne: zacząłem od kości ludzkiej potraktowanej jak kość dinozaura, czy raczej tyrano-zaura, aby na jej podstawie odtworzyć wygląd całego stwo-rzenia, umieścić wszystkie kości na właściwych miejscach, okryć je ciałem, sprawić, żeby w ciele krążyła krew, odtwo-rzyć głos tego zwierzęcia, jego krzyk, odwiedzić kraje, przez które ten tyranozaur czy ten homo sapiens przeszedł, stwier-dzić co jadł, co pił, kogo spotykał, jak mówił i z kim rozma-wiał, gdzie i z kim spał, co mu się śniło, jakie były warunki klimatyczne w jego czasach. A ta kość to list opatrzony datą 5 kwietnia 1942 roku”169.

Kiš miał wielkie zaufanie do swojej sztuki, do wrodzonej umiejętności wybierania stosownych słów w tej nieustającej walce z widmami śmierci i z upływem czasu. Na trylogię ro-dzinną, która przyniosła mu sławę, składają się trzy książki: Ogród, popiół (1965)170, Wczesne smutki (1969)171 i Klepsydra (1972). W centrum wszystkich tych wydarzeń jest obecność/nieobecność skomplikowanej postaci ojca, Edwarda Sama, widzianej przez pryzmat świadomości jego syna Andreasa. Tego ojca już utraconego, ale wciąż ciążącego synowi, którego Zygmunt Freud bez wahania umieściłby w samym centrum udręki Kiša. Pisarz to zresztą sam wyznaje: „Jeśli chodzi o mnie, to wciąż jestem w mojej prozie wstydliwie wycią-gnięty na kanapie psychoanalityka i staram się za pomocą jego słów dotrzeć do mojej traumy, do źródła mojego niepo-koju, wpatrując się uporczywie w głąb siebie samego”. Cho-ciażby z tej racji, a nie tylko z racji charakterystycznego po-etyckiego stylu, można umieścić Kiša obok Bruno Schulza (Kiš go uwielbiał). Jednak Kiš nie opowiadał o swoim dzieciń-stwie nostalgicznie: „Temat tak zwanego dzieciństwa w mo-ich książkach to w istocie nieporozumienie, rezultat bezrad-ności krytyki”. Jemu natomiast chodziło raczej o „pragnienie

160 161

odnajdywania początkowej czystości, czasami w świecie dzie-ciństwa, czasami w sobie samych”172.

Giorgio Pressburger porównał Kiša do Paula Celana173, a Leonardo Sciascia uważał, że można go uznać za skrzy-żowanie Borgesa z Pirandellem. Ale filozofia Kiša i jego styl przypominają raczej namiętną pasję encyklopedyzowania i te wszystkie śmiałe i pomysłowe starania, by jakoś upo-rządkować chaos świata. W pamięci o przeszłości, w upartym dążeniu do nadania sensu plątaninie faktów i rzeczy, ujaw-nia się wyraziście przegrana naszej tragicznej epoki, bardzo dobrze opisana w Grobowcu dla Borysa Dawidowicza174. Kiš jednak zdołał wspaniale ukazać ten nieład i znaleźć począ-tek tego zawikłanego kłębka: „Moim ideałem była i do dziś pozostaje książka, którą można by czytać w pierwszym od-biorze nie tylko jako książkę, ale także jako encyklopedię: zachowując w niej niespodziewaną i zawrotną zmienność zdarzeń, zgodną z prawem przypadku i porządkiem alfa-betycznym [...], ustalając analogie między nimi i odnajdu-jąc łączące je zasady”175.

Dlatego jego książkami można się cieszyć dopiero wtedy, kiedy przeskakuje się z jednego „hasła” do drugiego w tej niezwykłej „encyklopedii pamięci”, zbudowanej, i to wcale nie arbitralnie, za pośrednictwem wydarzeń złączonych ze sobą mglistym sensem tymczasowości i końca. W tej Ency-klopedii umarłych (1983)176, bo tak brzmi tytuł jego najbardziej przejmującej książki. Zostawiając za sobą ulicę Gül Baby – i ogródek otaczający grób derwisza Gül Paszy, który zmarł w 1541 roku w opinii świętości – przeszliśmy mostem Mał-gorzaty na drugą stronę. Kiedy patrzyłem na zamuloną wodę Dunaju, i wyobraziłem sobie, że jest zamarznięta, przypo-mniał mi się widok Żydów powiązanych w grupy, ustawio-nych tutaj na kruchej tafli lodowej, a potem zatopionych strzałami z karabinu maszynowego Strzałokrzyżowców

węgierskich na służbie nazistów. Tę scenę ukazał Constan-tin Costa-Gavras w swoim dramatycznym filmie Music Box (1989)177, gdzie opowiedział historię wziętej adwokatki z Chi-cago Ann Talbot i jej wstrząsających przeżyć. Nieoczekiwa-nie dowiedziała się ona, że jej uwielbiany ojciec, chłop wę-gierski, który po wojnie wyemigrował do Ameryki, został oskarżony o nazistowską działalność przestępczą w okresie wojny. Ann nie chce uwierzyć w jego winę, ale podczas pro-cesu, w czasie którego podjęła się roli obrońcy, wychodzi na jaw wstrząsająca przeszłość spokojnego starego Węgra o ła-godnych oczach, który uporczywie kłamie. Ann jedzie do Bu-dapesztu i od rodziny wspólnika ojca, a potem jego ofiary, otrzymuje pozytywkę, w której ukryto fotografie i dokumenty potwierdzające jego odrażającą przeszłość.

W tych przeraźliwych latach znalazł się jednak w Budapesz-cie pewien człowiek, który nie mógł patrzeć obojętnie na prześladowanie i mordowanie Żydów. Był nim kupiec wło-ski, faszysta i weteran wojny w Abisynii i Hiszpanii Giorgio Perlasca (1910–1992)178. Od 1942 roku przebywał on w stolicy Węgier jako przedstawiciel firmy SAIB (Società Anonima Im-portazione Bovini) z Triestu. Zdecydował się na niezwykłe oszustwo: udając hiszpańskiego dyplomatę (Jorge Perlascę), kierował, bez wiedzy Madrytu, poselstwem hiszpańskim od początku grudnia 1944 do 16 stycznia 1945 roku, czyli do wkroczenia na Węgry Armii Czerwonej. Mając do pomocy kilka osób, osobiście wystawiał Żydom hiszpańskie „listy protekcyjne” i fałszywe dokumenty, zorganizował i osłaniał osiem „schronisk” dla nich, zdobywał jedzenie, a na dworcu wyprowadzał młodych chłopców z „pociągów śmierci”, które z Budapesztu wysyłał Adolf Eichmann. W tych poczyna-niach pomagał mu inny bohater, postać jak z filmu: Raoul Wallenberg, dyplomata szwedzki, wysłany na Węgry przez

162

króla Szwecji z zadaniem przekupienia nazistowskich władz i uratowania możliwie największej liczby węgierskich Żydów. 18 stycznia 1945 roku, zaraz po wkroczeniu wojsk radziec-kich, przepadł bez śladu. W roku 1987 sowieckie Minister-stwo Spraw Zagranicznych, które przez całe lata twierdziło, że nie ma o nim żadnych wiadomości, zwróciło rodzinie jego rzeczy osobiste, łącznie z paszportem dyplomatycznym, i oświadczyło, ze Wallenberg zmarł w lipcu 1947 roku w mo-skiewskim więzieniu na Łubiance z powodu „zatrzymania pracy serca”179.

Odkrycie działalności Perlaski i jego bohaterstwa zawdzię-czamy Evelindzie Blitstein Willinger, transylwańskiej immu-nolożce mieszkającej w Berlinie, która w 1987 roku prze-czytała jego dziennik i uznała go za jednego z trzydziestu sześciu Sprawiedliwych: „To historia zaczerpnięta z Talmudu, którą opowiadał mi ojciec, kiedy byłam dziewczynką. W każ-dym okresie dziejów istnieje na świecie Trzydziestu Sześciu Sprawiedliwych. Urodzili się takimi i nie mogą popełnić żad-nej niesprawiedliwości. A Bóg z miłości do nich nie unice-stwia świata. Nikt nie wie, kto jest Sprawiedliwym, a tym bardziej nie wiedzą o tym oni sami. Ale umieją dostrzegać cierpienia innych i starają się na nie jakoś zaradzić... Podo-bała mi się ta historia, kiedy byłam dziewczynką, czułam się dzięki niej bezpiecznie. Kiedy stałam się dorosła i do-wiedziałam się o sześciu milionach osób, które zostały wy-mordowane dlatego, że modliły się do Boga w inny sposób niż ich mordercy, spytałam ojca, gdzie było tych Trzydzie-stu Sześciu Sprawiedliwych w tamtych czasach. Dlaczego nie zjawili się na świecie i nie pomogli?”180.

Pod koniec lat osiemdziesiątych Perlasca mieszkał w Pa-dwie i był schludnym starszym panem z laską i zawieszo-nymi na szyi na łańcuszku okularami. Pozostał faszystą, tyle że na swój sposób. Późne wyrazy uznania, jakie otrzymywał

(między innymi: Order Gwiazdy Węgierskiej Republiki Ludo-wej od Parlamentu Węgierskiego, medal i dyplom Sprawie-dliwego wśród Narodów Świata, tytuł honorowego obywatela Izraela, Order Izabeli przyznany mu dekretem króla Hisz-panii) sprawiały mu przyjemność i zdaniem jego żony „wy-raźnie go odmłodziły”. Był zapraszany do wielu szkół, gdzie opowiadał uczniom o swoich przeżyciach. Dzieci z jego dziel-nicowej szkoły podstawowej obdarowały go medalem z napi-sem: „Człowiekowi, do którego chcemy być podobni”. Ale, jak wszyscy Sprawiedliwi, pozostał skromny i unikał pochwał:

„Widziałem, jak zabijano ludzi i nie mogłem tego znieść. Mia-łem okazję coś w tej sprawie zrobić, więc zrobiłem. Wszyscy na moim miejscu zachowaliby się tak samo”.

164 165

11

nowy jork

Wszedłem do olbrzymiego budynku, wąskiego, ale długiego na cały kwartał, na rogu Broome Street i Mercer Street, który zdobił falisty fryz nad ostatnim piętrem i przepiękny spa-dzisty dach z pokrytej patyną miedzi. Zewnętrzne schody przeciwpożarowe wyglądają tu jak ukwiecone balkony. Ja-dłem obiad z Ireną, jej szesnastoletnim synem Robertem i jego kolegą szkolnym Dawidem, Mulatem ze skośnymi oczami, wysokim i chudym. Kilka dni wcześniej na moim miejscu siedział u Ireny Marek Edelman. Opowiedzieli mi, że Dawid był pod wrażeniem bohaterskiego powstańca z war-szawskiego getta i opowiedział w domu o tym spotkaniu u mamy Roberta ze starszym panem z Polski. Jego dzia-dek po matce, który także urodził się w Polsce, poprosił go:

„Kiedy go znowu zobaczysz, pozdrów go od Jehudy, który ra-zem z nim organizował powstanie”.

Mieszkałem na czterdziestym piętrze Diadora Building, przy Tompkins Square na Lower East Side, obok domu, gdzie zmarł z wycieńczenia Charlie Parker, w jedynym wysokim budynku w okolicy, otoczonym małymi domami, z grupą wieżowców w tle. Na obsadzonym drzewami placu pod moimi oknami chłopcy grali w koszykówkę jak nawiedzeni,

piękne dziewczęta leżały na trawnikach i czytały, ich psy lizały lody, Chińczycy grali cudownie na saksofonach, a Hiszpanie bili w kosze na śmieci jak w bębny. Miałem w tej dzielnicy poczucie, że znalazłem się w Polsce. Nawet portier w tym domu był studentem egiptologii z Krakowa, który dorabiał do stypendium, siedząc przy czarnym stoliku w hallu i zaba-wiając się grą na komputerze ozdobionym kolorowymi hie-roglifami. Przez dwa tygodnie niemal zupełnie nie rozma-wiałem po angielsku. Żywiłem się w restauracjach polskich lub ukraińskich, gdzie można było spotkać starszych panów śpiewnie zaciągających jak przed pierwszą wojną. Często ja-dłem w pośpiechu koszerne hot-dogi w zabawnych budach, na których widniał reklamowy slogan: We Answer to a Higher Authority (Jesteśmy odpowiedzialni wobec wyższych władz).

Co najmniej raz dziennie odwiedzałem zagracony sklepik ze starymi winylowymi płytami, należący do zabawnego mło-dzieńca Teda Goldmana, ponieważ powiedział mi z pewno-ścią w głosie, że często bywa u niego mój ulubiony piosen-karz Lou Reed. Czasami można znaleźć coś, czego się nie szuka, i tak trafiłem niespodziewanie do klubu piosenka-rza folkowego Woody Guthriego (1912–1967). Wcisnęli mi wiele swoich płyt, których nie znałem, ale dzięki nim odkry-łem też, że druga żona Guthriego, tancerka Marjorie Mazia, była córką wielkiej poetki piszącej w jidysz Alizy Greenblatt (1885–1975), urodzonej w Besarabii, która w 1900 roku wyemi-growała razem z rodziną do Filadelfii. Miała poglądy socjali-styczne, była aktywistką syjonistyczną i w latach 1935–1966 wydała pięć tomików wierszy i swoją autobiografię, zatytu-łowaną Baym Fentster fun a Lebn (W oknie życia). Guthrie skomponował muzykę do wielu wierszy teściowej, a piosenki, których część tworzy cykl Hanukkah Songs, znajdują się te-raz w Woody Guthrie Archives (przy West 57th Street na

166 167

Manhattanie), zarządzanym przez córkę Guthriego Norę181. Jej brat Arlo (przezwany przez ojca „dibuck” – od dybuka), także piosenkarz, jest znany głównie z ballady The Alice’s Restau-rant Massacree (1967), na podstawie której Arthur Penn na-kręcił swój film182: „Możesz mieć wszystko w restauracji Alicji / Wejdź śmiało, to za rogiem / Pół mili od dworca / Możesz mieć wszystko w restauracji Alicji”. Budynek kościoła wyłą-czonego z kultu, w którym mieściła się restauracja, stojący przy Great Barrington (Massachusetts), zakupił w 1991 roku za 300 000 dolarów Arlo i przekształcił go w kościół wielo-wyznaniowy, a sam został w nim kapłanem. W tym „Guthrie Center” celebrowano chrzciny i bar micwy, śluby i pogrzeby w obrządkach wszystkich religii. „Świątynia”, poświęcona na nowo na początku lat dziewięćdziesiątych, jest nie tylko sie-dzibą niejasnej religii synkretycznej, ale również pomnikiem pamięci sławnych rodziców Arla, który mówi, że „zawdzięcza im wszystko, co wie o wierze”. Opowiada też anegdotę o tym, jak jego siostra Cathy została w dzieciństwie ranna w pożarze:

„Mama pobiegła z nią do szpitala, a tam na pytanie pielęg-niarki, jaką religię ma wpisać w kwestionariuszu, odpowie-działa: »wszystkie«. A kiedy pielęgniarka upierała się, że to nie jest możliwe, Marjorie kazała jej wpisać: »żadna«. Ojciec Cathy Woody przyjechał dwadzieścia minut później i nie po-rozumiewając się wcześniej z Marjorie, powtórzył to samo”183.

Na żółtej ścianie domu, w którym mieszkałem, znajdował się awangardowy portret kobiety z Montparnasse’u, namalowany przez Arbita Blatasa (1908–1999). Blatas urodził się w Kow-nie, wówczas stolicy guberni na Litwie, i w roku 1926 prze-niósł się do Francji, gdzie w wieku dwudziestu jeden lat stał się najmłodszym przedstawicielem Szkoły Paryskiej. Po wy-buchu wojny wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i oże-nił się ze śpiewaczką, mezzosopranistką, a zarazem reżyserką

Reginą Resnik. W latach sześćdziesiątych przeniósł się do We-necji, gdzie zaprojektował i osobiście namalował wiele deko-racji do Teatro della Fenice. 25 kwietnia 1980 roku odsłonięto na Campo del Ghetto Nuovo w Wenecji pomnik jego autor-stwa upamiętniający Zagładę. Blatas nadał mu nazwę Ostatni pociąg: te jego sześć płaskorzeźb to może najbardziej udana próba ukazania grozy odjazdu w niebyt. Ojciec Blatasa był więźniem Dachau. Kiedy Amerykanie go wyzwolili, popro-sił: „Musicie odnaleźć Picassa, on wie, gdzie znajduje się mój syn”. I tak się stało.

Ja jednak w Nowym Jorku szukałem malarstwa mego za-skakującego „sobowtóra”, Marka Rothki, który popełnił sa-mobójstwo 25 lutego 1970 roku, podcinając sobie żyły ku-chennym nożem. Kiedy patrzę na jego zdjęcia bez wąsów (zwłaszcza na fotografię Hansa Namutha z 1964 roku i Pa-nicalego z roku 1966), nie daje mi spokoju nasze niepraw-dopodobne podobieństwo: te same zakola, te same okulary, ta sama masywna sylwetka. Nie wiadomo, co o sobie sądzić, kiedy jest się sobowtórem człowieka, który się zabił. W do-datku podobieństwo się na tym nie kończy: w katalogu wy-stawy Rothki184 umieszczono zdjęcie jego syna Christofera z lat dziecięcych, zrobione w Rzymie w 1966 roku: siedzi na ławce z niedawno urodzonym lwiątkiem na kolanach. Ja chodziłem do ogrodu zoologicznego z moją ciotką, miesz-kającą w stolicy, w roku 1964. Pamiętam korpulentnego fo-tografa w marynarskiej koszulce, który trzymał na smyczy małego lewka, pozującego do zdjęć z dziećmi. Mam więc identyczne zdjęcie: na tej samej ławeczce, ale chyba z in-nym lwiątkiem, chociaż wyglądającym tak samo, co każe się domyślać, że fotograficzne lwiątka były specjalnie wyse-lekcjonowaną odmianą oswojonych lwów. Dzięki temu daw-nemu zdjęciu moja córka, kiedy była w szkole podstawowej,

168 169

zarobiła trochę pieniędzy, bo robiła jego kserokopie i sprze-dawała innym dzieciom obrazek swego ojca, jeszcze tak ma-łego jak one, z lwem na rękach!

Mark Rothko (litewski Żyd Marcus Rothkowitz) malował swoje obrazy jako plansze, które stanowią przegrody ze świa-tła i koloru i odznaczają się fizyczną uchwytnością: pulsa-ting concreteness of real flesh and bones. Pierwszą jego wystawę zwiedziłem razem z moim ojcem w Wenecji, w 1970 roku, na XXV Biennale. We wspaniałych salach Ca’Pesaro jego dwadzieścia sześć wielkich obrazów wyeksponowano bez za-rzutu, można więc było odnieść wrażenie, że jego prawdzi-wym arcydziełem-testamentem nie jest sugestywna kaplica ekumeniczna w Houston (ośmioboczna, zaprojektowana przez architektów Barnstone’a i Aubry’ego, mieszcząca czternaście jego plansz), otwarta w rok po jego śmierci, ale właśnie to przestronne wejście do pałacu weneckiego, z wielkim trójdzielnym oknem, ścianami podzielonymi pi-lastrami i posadzką z weneckiego lastrico, wyglądającego jak marmurowy obraz Jacksona Pollocka. Zresztą tryptyk Har-vard Murals (1963) był chyba także podzielony pilastrami: pionowymi przerwami, a nie, jak bywa znacznie częściej, poziomymi przegrodami jednolitego koloru. Malarstwo na wystawie weneckiej, które ukazywało jak totem Koniec, było ogromnym obrazem Untitled (Black on Grey) z 1970 roku: przejściem z szarej strefy życia w mrok śmierci; a może: pustym już teatrem z nieprzeniknioną czarną kurtyną; lub też: bezgwiezdną nocą nad wielkim zamarzniętym jezio-rem. Rothko często wyrażał przeświadczenie, że w sztuce

„musi się ujawniać zakłopotanie śmiercią – aluzja do śmier-telnej kondycji człowieka. [...] Sztuka tragiczna, sztuka romantyczna itd. zawsze mieszczą w sobie świadomość śmierci”185.

W bałaganiarskim Katz’s Delikatessen, pod numerem 205 przy East Houston Street, spotkałem zabawną panią Sally, dawną przyjaciółkę Jerzego Kosińskiego, tego osobnika dość zagadkowego i bohatera głośnego literackiego skandalu. Wło-ski krytyk Beniamino Placido tak go opisuje: „Mały, czy ra-czej wielki polski Żyd, bardzo przystojny, bardzo wysoki, ale też bardzo zły. Duch demoniczny, piekielna posępność, bez śladu poczucia humoru. Ma w sobie upodobanie do sady-zmu, które przebija ze wszystkich jego książek jako coś bez reszty naturalnego. Owszem, jest chytry, jest brutalny, ale nigdy wulgarny”186.

Kosiński urodził się w Łodzi w 1933 roku i zdołał wy-emigrować do Stanów Zjednoczonych 20 grudnia 1957 roku. Wyjeżdżając, miał za sobą studia socjologiczne i kilka pu-blikacji na koncie, ujawniających klimat polityczny tamtych czasów i wymuszoną na młodym naukowcu konieczność dostosowania się do programu kulturalnego partii187. Kosiń-ski początkowo wypełniał też zadanie wyznaczone mu przez amerykańskie instytucje akademickie, które mu pomagały. Napisał pod pseudonimem Joseph Nowak188 dwa zbiory ese-jów na temat komunistycznego systemu politycznego. Po-tem zaczął przejawiać ekstrawagancję i agresywność. Pu-blikując pierwszą powieść, chciał prawdopodobnie wyzbyć się całej traumy swego dzieciństwa, a także złości i upoko-rzeń, jakie nagromadziły się w nim w ciągu ośmiu lat ży-cia w Nowym Jorku. Zachowywał się jak ktoś, kto chce, by go zauważono, więc zaczyna rozpychać się łokciami, depcze innym po nogach, a w końcu ta maska, którą sobie założył, staje się nieodłączną częścią jego życia (choć niekoniecznie jego pisania). Emigrant polityczny z większą łatwością uzy-skuje uznanie swojej indywidualności za granicą niż u sie-bie w kraju. A dla pisarza, który nie chce być utożsamiany z celami politycznymi opozycji, wszystko staje się znacznie

170 171

bardziej zawiłe. Odczuł to na własnej skórze na przykład Witold Gombrowicz, który rzeczywiście przerysował pewne aspekty swego usposobienia, przybierając świadomie „po-stawę” prowokacyjną i niemile arystokratyczną (co zauwa-żył chociażby Borges).

W Stanach Zjednoczonych maska Kosińskiego przez parę lat nie budziła zastrzeżeń. Wydostał się błyskawicznie z anonimowości, stał się postacią światowca odrzuconą przez bardziej ekskluzywne kręgi Nowego Jorku. Jednak wkrótce odniósł sukces dzięki jednej z najbardziej wstrząsających po-wieści o drugiej wojnie światowej, noszącej tytuł Malowany ptak (1965); jest to historia na wpół biograficzna o porzuco-nym dziecku, które krąży po polskich wsiach okupowanych przez Niemców, źle traktowane przez prymitywnych chło-pów, fanatycznie antysemickich, co powoduje, że w końcu traci mowę. W Polsce powieść uznano za szkodliwą, obra-żającą naród, więc razem z innymi jego książkami umiesz-czono ją na indeksie; dopiero w 1989 roku Malowany ptak został przełożony z angielskiego i wydany przez oficynę wy-dawniczą Czytelnik w Warszawie.

Przez dwa lata, od 1973 do 1975 roku, Kosiński był nawet prezesem amerykańskiego Pen Clubu. Poszczęściło mu się także w dziedzinie kinematografii: w roku 1979 film Wystar-czy być, adaptacja jego opowiadania pod tym samym tytułem (1971)189, z Peterem Sellersem i Shirley McLaine, zapewnił mu popularność na całym świecie, a jego charakterystyczna twarz, pobrużdżona zmarszczkami, która zaczęła się poja-wiać na łamach gazet, stała się do tego stopnia znana, że w 1982 roku Warren Beatty zaangażował go do swego okrop-nego filmu Reds (Czerwoni) (1981)190, powierzając mu rolę Zinowiewa. Co do tej jego popularności, Czesław Miłosz opowiadał, że tuż po otrzymaniu literackiej Nagrody Nobla znalazł się razem z nim w kawiarni w Berkeley; w pewnej

chwili kelnerka rozpoznała autora Wystarczy być i podeks-cytowana, poprosiła go o autograf. Kiedy Kosiński ze skry-wanym uśmiechem pisał jej jakieś miłe zdanie na papiero-wej serwetce, młoda kelnerka zwróciła się także do Miłosza i z uprzejmości spytała: „A pan czym się zajmuje?”. Zasko-czony Miłosz odpowiedział: „Jestem poetą”. Na co kelnerka z widocznym współczuciem odpowiedziała mu: „No tak, dzi-siaj wszyscy piszemy wiersze!”.

Znane postaci, zwłaszcza jeśli umierają w zagadkowych okolicznościach, pobudzają ludzką wyobraźnię i zmieniają się w legendę. Fragmenty ich życia bywają wtedy układane w jakiś symboliczny ciąg. Nawet ich przywary zaczyna się oceniać inaczej. Po tragicznej śmierci Kosiński nagle zaczął się cieszyć w Polsce „rozgłosem”, gdyż Polacy mają szcze-gólną zdolność gromadzenia prędzej czy później wszyst-kiego, co polskie, dla dobra Matki Ojczyzny, by podsycać wielki patriotyczny obrządek wspólnej przynależności.

Jeśli to prawda, że w godzinach poprzedzających śmierć, zwłaszcza śmierć gwałtowną, dochodzi do podsumowania całego życia, to świadectwa na temat ostatnich dni Kosiń-skiego są bardzo zaskakujące, zwłaszcza w odniesieniu do jego związków z Polską. Otóż jego ostatnie dni były pełne Polski, tej Polski szczególnej, która jest naznaczona stygma-tem śmierci. A jedna z polskich postaci wręcz zdominowała, jak obsesyjne widmo, ostatni kwiecień jego życia. Postacią tą był poeta Jan Lechoń, który także odebrał sobie życie w No-wym Jorku, trzydzieści pięć lat wcześniej. Kosiński na dzień przed swoją śmiercią zatelefonował do księgarni nowojor-skiej gazety wydawanej w języku polskim, „Nowego Dzien-nika”, i zamówił sobie na 3 maja wiersze Lechonia191. Część polskich przyjaciół pisarza twierdzi, że Kosiński w swoich ostatnich dniach czytał Dziennik Lechonia i ta lektura pogrą-żyła go w głębokiej depresji192.

172 173

Jan Lechoń (1899–1956) nazywał się naprawdę Leszek Serafinowicz i był jednym z najbardziej kontrowersyjnych poetów polskich XX wieku. Przedwcześnie dojrzały artysta (w wieku czternastu lat miał już wydane dwa tomiki wier-szy) był jednym z inicjatorów buntu w sztuce polskiej prze-ciw narzucaniu jej obowiązków patriotycznych, a swój bunt ujął w skrócie w takich oto słowach wiersza: „A wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę” (Herostrates). Był zwią-zany z grupą poetycką Skamander, ale chodziło w tym raczej o wspólne przesiadywanie w warszawskiej kawiarni Pod Pi-kadorem niż o rzeczywiste powinowactwo estetyczne; sławę zapewniły mu dwa zbiory wierszy193, w których swoje znuże-nie życiem wyraził w tonacji rozpaczy metafizycznej („Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”, „Śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci”). Lechoń był do głębi neu-rotyczny. Chwiejny psychicznie, już we wczesnej młodości próbował popełnić samobójstwo (w 1921 roku zażył truciznę i cudem został odratowany). Co wszakże nie znaczy, że nie był przywiązany do życia194. W roku 1930 wyjechał do Fran-cji jako attaché kulturalny i spędził tam dziesięć lat, pisząc bardzo mało, w przekonaniu, że jest „skończony jako po-eta”. W czasie wojny przeniósł się do Stanów Zjednoczo-nych, gdzie wrócił do pisania, ale czuł się coraz bardziej od-izolowany i zawiedziony. Trzy tomy jego Dziennika, chociaż brak im wartości literackiej, są wymowną kroniką podąża-nia w stronę ostatecznego samounicestwienia, egzystencji naznaczonej przygniatającym poczuciem utraty natchnienia, zapomnienia u czytelników, triumfu karierowiczów partyj-nych. Wszystko to pokrywał pozorami „normalności” i do-piero samobójcza śmierć ujawniła prawdę o jego powolnym popadaniu w depresję. Jak napisał Tymon Terlecki: „Lechoń zmarł nie przez coś konkretnego, tylko przez siebie, przez to, co było w środku niego, a nie na zewnątrz”195.

Można założyć, że coś podobnego działo się również w Kosińskim przed jego śmiercią. Chociaż nie należy, my-śląc o tym, pomijać oskarżeń, które zatruły ostatnie dziewięć lat jego życia. 22 czerwca 1982 roku tygodnik „The Village Voice” opublikował artykuł Geoffreya Stokesa i Elliota Fre-monta-Smitha, którzy oskarżali Kosińskiego o to, że zama-wia swoje powieści u innych i że nie są one napisane od razu po angielsku, jak również o to, że jego Wystarczy być to plagiat powieści Kariera Nikodema Dyzmy196 polskiego pi-sarza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza (1898–1939), i w końcu o to, że na początku swego pobytu w Stanach Zjednoczo-nych był płatnym agentem CIA. Artykuł stał się początkiem gwałtownej kampanii prasowej przeciw Kosińskiemu, mają-cej na celu uwydatnienie jego dwulicowości i zdemaskowa-nie dwuznaczności postaci jego książki, czego sam Kosiński stał się teraz ofiarą. Bronił się słabo: „Moja wiarygodność po-lityczna i moralna została zniszczona. Mój antykomunizm może się obecnie wydawać tylko konsekwencją finansowa-nia mnie przez CIA. Zaatakowano samo sedno mego życia, mego życia duchowego”. Oznajmił, że nie wniesie oskarże-nia przeciw dwu dziennikarzom, ponieważ „zanadto sobie ceni ten artykuł Konstytucji, który zapewnia wolność słowa”. Usunął się ze sceny.

Odkrył natomiast swoje korzenie żydowskie i polskie i za-czął zajmować się z pasją sprawą stosunków między Pola-kami a Żydami: napisał esej Speaking for My Self, dla an-gielskiego wydania polskiego kwartalnika filozoficznego

„Dialectics and Humanism”197; został jednym z założycieli Institute for Polish-Jewish Studies w Oksfordzie, a w roku 1989 założył własny instytut Jewish Presence Foundation. W styczniu 1988 odwiedził po raz pierwszy Izrael, a w kwiet-niu tego samego roku, po trzydziestu jeden latach nieobec-ności, przyjechał do Polski. Wyglądało na to – jak twierdzą ci,

174 175

którzy mieli z nim w tych latach bliższe związki – że uwol-nił się od Ameryki i od tej maski, którą nosił całe lata. Za-czął się starać o publikację swoich książek w Polsce. Pomogła mu w tej nowej sytuacji polska wokalistka jazzowa Urszula Dudziak, z którą związał się uczuciowo, co doprowadziło do kryzysu w jego małżeństwie z Katheriną von Fraunhofer (jego byłą sekretarką, z którą ożenił się dwadzieścia jeden lat po rozwodzie z pierwszą żoną, miliarderką Mary Hay-ward Weir). Urszula Dudziak – o przepięknym głosie, nazy-wana w Nowym Jorku „The Yma Sumac of Jazz” – oświad-czyła: „Bardzo kochałam Jerzego Kosińskiego. Jego śmierć była dla mnie totalną katastrofą. Może dlatego odsunęłam się trochę od muzyki. Teraz staram się zbudować swoje ży-cie od nowa. Przeglądałam niedawno katalog wystawy foto-graficznej jemu poświęconej otwartej w Łodzi. Przeczytałam wspomnienia jego przyjaciół i znajomych. Odniosłam wraże-nie, że prawda o Kosińskim nie wyszła na jaw. Zachował się tylko ten jego obraz, który sam na swój temat stworzył z po-mocą żony i przyjaciół. I takiego ludzie go pamiętają. A on był całkiem inny. [...] Naprawdę kochał życie. Mało kto wie, jak bardzo cierpiał, kiedy musiał występować publicznie, lub po prostu przebywać między ludźmi. [...] Literatura była dla niego niezwykle ważna. Zdarzało się, że kiedy pisał, wstrzy-mywał oddech”.

Oddech Kosińskiego zatrzymał się ostatecznie w plasti-kowym worku, podczas kąpieli w wannie, w nocy z 2 na 3 maja. Poprzedzającego tę noc dnia uczestniczył w prezen-tacji książki senatora stanu Maine Williama Cohena i po-szedł obejrzeć najnowszy film Petera Greenawaya Wyli-czanka (1988)198, którego bohaterki zabijają swoich przyjaciół, topiąc ich. Wdowa po Kosińskim oznajmiła, że „Jerzy cho-rował na poważne schorzenie serca i na depresję spowodo-waną niemożnością pisania, a nie mógł znieść myśli o tym,

że będzie ciężarem dla mnie i dla przyjaciół”. Wielu z nich, a przede wszystkim bardzo z nim zżyty fotograf Czesław Cza-pliński, w dalszym ciągu twierdzi, że była to śmierć zagad-kowa. Ale Dziennik Lechonia i tom jego smutnych wierszy, nigdy nie zabrany z księgarni, wiele w tej sprawie mówią.

Nicole Krauss jest bardzo piękna, ma ogromne oczy i ła-godny uśmiech, który z nagła gaśnie. Mieszka przy Park Slope, na stokach wspaniałego Prospect Park na Brooklynie z mężem, pisarzem Jonathanem Safranem Foerem. W tej dzielnicy, będącej rajem dla dzieci, mieszka wielu pisarzy, którzy bardzo dbają o swoją wspólnotę. Dave Eggers na przy-kład, autor znakomitej powieści autobiograficznej o przygo-dach dwu małych sierot Wstrząsające dzieło kulejącego geniu-sza (2000)199, prowadził tutaj lekcje kreatywnego pisania dla dzieci z Brooklyn Free School, podobnej do „Szkoły-Miasta Pestalozziego”, także zorganizowanej demokratycznie, bez egzaminów i odrabiania zadań.

Nicole Krauss napisała znamienną powieść Historia miło-ści; 2005)200, opatrzoną dedykacją: „Moim dziadkom, którzy nauczyli mnie, że nie musi się ginąć”; jest to historia osiem-dziesięcioletniego polskiego Żyda Leopolda Gursky’ego, który jako jedyny z całej rodziny ocalał z Zagłady i mieszka samot-nie w Nowym Jorku. W młodości napisał w jidysz książkę, zatytułowaną Historia miłości, zadedykowaną Almie, jedynej kobiecie, którą kochał całe życie. Rękopis przekazał przyja-cielowi, a sam w końcu schronił się w Ameryce, gdzie z cza-sem odkrył, że Alma miała z nim syna, a ponieważ sądziła, że on zginął, wyszła za mąż za kogoś innego. Ten „sekretny syn” nazywał się Isaac i był głośnym pisarzem, autorem opo-wiadań o naiwnych aniołach. Gursky, który pisanie miał we krwi („Chciałem opisać świat, bo życie na świecie nie opisa-nym wydawało mi się zbyt samotne”), napisał książkę, która

177

już samym swoim tytułem ujawniała filozofię, jaką się od dzieciństwa kierował: Słowa na wszystko (później, kiedy wy-darzyły się sprawy niewyobrażalne, Alma napisała do niego list, w którym zadała mu pytanie: „Kiedy nauczysz się, że nie ma słów na wszystkie rzeczy?”). Rękopis Historii miłości znalazł się tymczasem w Chile, gdzie jeden ze starych przy-jaciół Gursky’ego, Zvi Litvinoff, napisał powieść od nowa po hiszpańsku i gdzie już po jego śmierci wydała ją jego żona Rosa. Ta powieść zmieniła bieg życia wielu osób, między in-nymi pewnej sympatycznej i niezwykłej nowojorskiej dziew-czyny, której rodzice dali na imię Alma, ponieważ zakochali się w sobie dzięki tej książce. Kiedy po śmierci ojca Alma zo-stała sierotą razem z zabawnym braciszkiem „ Birdem” (chło-piec uważał, że musi zostać „jedną z tych trzydziestu sześciu świętych i sprawiedliwych osób, od których zależy istnienie świata”), poszukiwała uporczywie początku tej powieściowej historii i sporządzała obsesyjne wykazy faktów i osób, pró-bując nadać światu jakiś ład.

Prawda leży w sumie tych spraw, które Gursky wymyślił, żeby żyć dalej. Nie dopowiedziana myśl całej tej historii spro-wadza się – jak twierdzi Nicole Krauss – do tego, że Miłość jest ślepa, natomiast Literatura okazuje się bardzo precyzyjna. Źródłem natchnienia do napisania przez nią Historii miłości był pisarz i rysownik, polski Żyd Bruno Schulz, który dopo-mógł jej znaleźć klucz do wyrażenia tego „w połowie” i „po-środku” leżącego między bogami a światem.

12

erywań

Budynek lotniska w stolicy Armenii ma formę stożkowej pi-ramidy zwieńczonej kulą z wieńcem okrągłych okien. Panuje tu nieodłączny zapach Związku Sowieckiego: ciężki zaduch butwienia, kurzu i potu. Musisz stanąć w kolejce do kontroli paszportowej i na początek natrafiasz na smutnego Ormia-nina w szarym mundurze, o dziesięć numerów na niego za dużym, który zdawkowo rzuca okiem na okładkę twojego do-kumentu, a potem wchodzisz do wąskiego przejścia z lustrem nad głowami, gdzie wąsata rosyjska milicjantka wpatruje się może dziesięć minut w każdy szczegół twojej twarzy i w każdą stronicę twojego paszportu, szukając nerwowo nie wiadomo czego w starym komputerze (to na pewno oznacza, że twoje dane osobowe, złożone swego czasu w ambasadzie armeń-skiej, zostały przesłane do centrali w Moskwie). Za ogromną szybą dziesiątki Ormian o śniadych twarzach przyglądają się jak ciekawe wszystkiego ryby zachowaniu pasażerów.

Miasto zostało zbudowane na żyznej równinie u podnóża góry Ararat, na której rosną drzewa rodzące słodkie i omszałe brzoskwinie oraz pachnące morele, a także rzędy poskręca-nych krzewów winorośli. W oddali, na „wzgórzu jaskółek” (Zi-zernagapert) rysuje się druga budowla w formie piramidy, tym

178 179

razem pionowo przeciętej, która ma upamiętniać tereny utra-cone w 1919 roku (powierzchnia Armenii wynosiła wówczas 350 tysięcy kilometrów kwadratowych, dzisiaj wynosi 30 ty-sięcy). W tym gmachu znajduje się mauzoleum ludobójstwa Ormian (zbudowane w roku 1968, gdzie symboliczną rolę pełni liczba 12: wzniesiono 12 bloków z 12 marmurowymi ta-blicami dla 12 Sprawiedliwych, czyli dla świadków (jednym z nich był Niemiec Armin Wegner, który wykonał zdjęcia tra-gicznej masakry) niepojętego unicestwienia narodu ormiań-skiego dokonanego przez Turków: półtora miliona zabitych pozostawiono bez pochówku, jedenaście milionów ludzi roz-proszyło się po świecie, dwa tysiące dwieście kościołów zrów-nano z ziemią201.

Góra Ararat, na której być może osiadła Arka Noego, wy-pełnia cały horyzont swoim zawsze zaśnieżonym szczytem; tkwi tu niezmiennie, wciąż obsesyjnie obecna jak Fudżijama na melancholijnych japońskich drzeworytach. Góra jak po-mnik, leżący już na ziemi tureckiej, ale stale upamiętniający męczeństwo Ormian; wręcz wydaje się, że przez mgłę prze-świtują sterty zwłok buntowników zmasakrowanych przez legiony rzymskie, jak na pełnym okrutnych szczegółów ob-razie Vittore Carpaccia Ukrzyżowanie i apoteoza męczenni-ków z góry Ararat (1515), znajdującym się obecnie w Galleria dell’Accademia w Wenecji.

Po wyjściu z lotniska wstępuje się w czasy prawdziwie zamierzchłe. Wszędzie kręci się pełno zwierząt. Na trawni-kach rozdzielających pasma ruchu pasą się spokojnie krowy. Owce i świnie, konie i indyki zdobią wielobarwnym łańcu-chem obrzeża szos. Przy szosach siedzą też w kucki starcy sprzedający grzyby i miód albo dzieci wyciągające w stronę samochodów bukiety żółtych kwiatów.

Tutejsza dzielnica żydowska i synagoga znajdowały się w dolinie o nazwie Aykestan. Nieliczni żyjący tu jeszcze Żydzi

są wszyscy w podeszłym wieku. Spotykają się w smutnym lokalu, obwieszonym plastikowymi ozdobami, aby wspólnie spożyć paklà (zupę z bobu), nic sobie nie robiąc ze związków tej rośliny ze zmarłymi (Pitagoras twierdził, że w ziarnach bobu kryją się dusze zmarłych) ani z ludowym przesądem, że bób sprowadza ślepotę, a nawet przyprawia o melancho-lię i nostalgię.

PAKLÀ. 800 g świeżego i młodego bobu z całymi strąkami, 2 wiel-kie ząbki czosnku, 7 łyżek stołowych oliwy, sól. Po dokładnym umyciu strąki nacina się nożem wzdłuż, nie wyłuskując z nich ziaren bobu. W naczyniu o niskich krawędziach podsmaża się czosnek na oliwie, dodając bób i trochę osolonej wody, po czym przykrywa się naczynie i gotuje jego zawartość na małym ogniu.

Jezioro Sevan, leżące na wysokości 2000 metrów n.p.m., ota-czają łąki i lasy: wygląda jak cząstka Szwajcarii zrzucona na spadochronie na środek pustyni graniczącej z Azerbejdża-nem. Na małym pagórku przy wiosce Naradouz, nad samym brzegiem jeziora, znajduje się kilka starych grobów z czer-wonego kamienia: tym stelom nie przeszkadza mocny wiatr, a zdobią je charakterystyczne khachkar (kamienne krzyże ormiańskie, które przedstawiają drzewo życia, w kwiatach i w pąkach). Gromadzą się tu dziwni osobnicy, którzy pró-bują przyciągnąć uwagę nielicznych przejeżdżających tędy kierowców, wysuwając w stronę szosy biodra, przechylając głowę do tyłu, lekko uginając nogi i rozkładając możliwie naj-szerzej ramiona, z rozwartymi kciukami i palcami wskazu-jącymi. We Florencji taki gest to ordynarna pogróżka, która znaczy: „Tak ci rozerwę tyłek!”. A tu znaczy: „Taką rybę ci sprzedam”. Przepiękne kolory wody (zieleń, błękit i granat), która odbija cały ośnieżony łańcuch górski, szpeci posowiecki śmietnik: szkielety betonowych słupów ze stertami gruzu

180 181

dookoła, zniszczone dźwigi i stosy spróchniałego drewna. Zardzewiałe rury porozrzucane nad brzegiem jeziora wy-glądają jak amputowane palce miejscowego boga. W jesieni 1991 roku, kiedy odeszli Rosjanie, wszystko się tu nagle za-trzymało. Współpraca ze Związkiem Sowieckim (Armenia otrzymała monopol na wyroby z plastiku i przemysł elektro-niczny) okazała się pułapką: zamówienia odwołano i produk-cja stanęła, pozostawiając wszędzie, jak zwłoki prehistorycz-nych zwierząt, pordzewiałe żelastwo i resztki betonowych konstrukcji, od których w nocy zawiewa upiorną nierealno-ścią i śmiercią.

Miasto Giumri (byłe Leninakan) zostało bezpowrotnie zniszczone w 1988 roku trzęsieniem ziemi, w którym zgi-nęło trzydzieści tysięcy osób. Wygląda teraz jak ziemskie piekło: zrujnowane domy, zniszczone ulice, góry śmieci, po których wałęsają się wygłodniałe bezpańskie psy, sterty gruzu porośnięte chwastami. Mimo to po tych ulicach, po tym cuchnącym błocie, przechadzały się jak zjawy z surreali-stycznego przedstawienia eleganckie panie na wysokich ob-casach, dzieci w strojach do Pierwszej Komunii, mężczyźni osłaniający się od słońca kolorowymi parasolami, rosyjscy żołnierze w pasiastych koszulkach wyglądający jak gondo-lierzy i staruszki ciągnące za sobą na smyczy dziwne, nie widywane gdzie indziej pieski. Przez pustynię rozpoczyna-jącą się tuż za miastem przejechała nagle ścigająca się grupa rowerzystów w typowych strojach wyścigowych, a jakiś pan w wyświechtanym fraku chciał się gdzieś zabrać autostopem, ale zaraz zniknął we wstecznym lusterku.

Królestwo ormiańskich cieni, leżące w odległości kilku ki-lometrów od świetnie zachowanej hellenistycznej świątyni w Garni (77 po Chr.), to zbudowany na wysokości 1600 me-trów n.p.m. klasztor w grotach (1214), zwany Sourp keghart (Świętą włócznią), bo rzekomo zachował się w nim fragment

włóczni rzymskiej, którą przebito bok Chrystusa. Jego archi-tekturę wznoszono od góry w dół, a nie od fundamentów w stronę nieba. Dokoła centralnej budowli, posadowionej na szczycie, wykuto w skale dziesiątki kaplic. Od central-nego otworu u góry, wdzierając się jak termity, kując ma-łymi dłutami, schodzono coraz niżej i formowano przestrzeń wewnętrzną. Na narożnikach umieszczono cztery kolumny (nie są to w istocie kolumny, tylko płaskorzeźby bądź rzeź-bione kamienne bloki ciągnące się od posadzki do sufitu): każda jest inna, „gdyż Ormianie nie lubią symetrii”, jak wy-jaśnił nam mnich. W kamieniu wykuto wszystko: ołtarze, symbole, ławy, krzyże. Efekt jest bajeczny: jakby się oglą-dało zamek z piasku od wewnątrz. Z głębi skały wydostają się wodne smużki i zapach wilgoci. Dźwięki rozchodzą się po ścianach, jakby się toczyły po falistych nalotach wapien-nych. Ten kościół we wnętrzu góry przetrwał wiele najazdów, bo był niewidoczny. Przetrwał także kościół w Goszawank, z 1213 roku, bo ma wokół ołtarza wnęki z elementami de-koracji muzułmańskiej, ormiańskiej, perskiej i żydowskiej. Napastnicy, kiedy odnajdowali tu coś ze swojej religii, nie porywali się na zniszczenie kościoła, mówią mnisi. W rze-czywistości ma tu przypuszczalnie miejsce zjawisko synkre-tyzmu, skoro znajdujemy się na granicy Armenii z Gruzją, na obszarze migracji różnych narodów i cywilizacji. A każda z nich zostawiała po sobie jakieś ślady.

Mowa ormiańska jest bardzo melodyjna, brzmi jak ła-godny śpiew. Naturę tej mowy doskonale usłyszało ucho tak wrażliwe jak ucho Osipa Mandelsztama: „Język ormiański jest nie do zdarcia. To kamienne buty. Oczywiście słowo jest jak gruba ściana, a półsamogłoski to warstwy powietrza. Czyżby jednak cały jego czar tkwił tylko w tym? [...] Doznałem przypływu radości, wymawiając zabronione dźwięki, którymi Rosjanin pogardza, które są dla niego tajemnicą i których

182 183

może nawet gdzieś tam w głębi duszy się wstydzi. W żeliw-nym czajniku bulgotał piękny wrzątek i nagle rzucono do niego szczyptę czarnej herbaty. Takie to sprawy mam z or-miańskim językiem”202. Ta ziemia i ten język były dla Man-delsztama ostatnim rajem, zanim wchłonęła go w siebie na zawsze sowiecka noc: „Nigdy więcej już nie ujrzę / Krótko-wzrocznego ormiańskiego nieba. / Nie popatrzę już, mrużąc oczy, / Na podróżny namiot Araratu. // To ostatni raz już otwieram / W bibliotece garncarskich pisarzy / Puste ciało pięknej ziemi – księgi, / Z której pierwsi ludzie się uczyli”203.

Na szczycie skalistego wzgórza wznoszącego się w cen-trum Erywania stoi przysadzista budowla z szarego bazaltu, przypominająca bunkier, którą zbudowano w 1957 roku. Nosi nazwę Matenadaran (co w antycznym ormiańskim znaczy:

„biblioteka”). Tu ma siedzibę Instytut Dawnych Rękopisów, przechowujący 16 tysięcy tekstów i dokumentów, które stano-wią pamięć tego znakomitego narodu będącego już na gra-nicy wymarcia. Tu tętni serce Armenii, jak mi powtarzają. Na placu przed budynkiem biblioteki stoi skromny posąg mnicha Mesropa Masztoca, który wynalazł w 405 roku al-fabet ormiański, kiedy „nie zobaczył we śnie zjawy sennej ani wizji na jawie, lecz w pracowni swego serca ujrzał rękę, która w oczach jego duszy rysowała litery”. Kultura zbudo-wana na istnieniu Księgi – pierwsze dzieło literatury ormiań-skiej to przekład Biblii – ma ze swej natury szczególny i głę-boki szacunek dla słowa pisanego. Także w liturgii Ewangelia (jako wyraz objawionego Słowa Bożego, jako przekaz Słowa wcielonego) zajmuje miejsce wyjątkowo ważne: owiewa się ją kadzidłem, nigdy nie ujmuje gołymi rękami, tylko przez drogocenną haftowaną tkaninę (podobnie postępują Żydzi: nigdy nie dotykają Tory inaczej, jak tylko małą metalową rączką o nazwie jad). Rękopisy sporządzano z niezwykłym mistrzostwem w szkołach kościelnych (vardapetaran) lub

w klasztorach. Kopiści i tłumacze mieli świadomość, że do-konują pracy uświęconej. Księgi często zawierają na wstępie polecenie dla czytelników, aby odnosili się do stronic z sza-cunkiem, aby ich nie przewracali brudnymi rękami, nie zo-stawiali w wilgotnych pomieszczeniach i nie dopuszczali do kapania na nie wosku ze świec. Na początku księgi zareje-strowanej pod numerem 2178 (pochodzącej z 1391 roku) ko-pista napisał: „Dla głupca rękopis nie ma zgoła wartości, dla mądrego ma nie mniejszą cenę niż sam świat”.

Uratowanie starej księgi równało się uratowaniu siebie i swego narodu. W bibliotece w Erywaniu zachowała się (pod numerem 7729) Księga kazań z Muş, która w 1204 roku wpadła w ręce Seleukidów i została wykupiona dosłownie na wagę złota (27 kilogramów), a później ocalona w 1915 roku przed Turkami przez dwie kobiety, które uciekając, zakopały połowę księgi w pobliżu kościoła, a drugą połowę rozdzieliły między siebie. Obecnie znowu scalona, króluje w całej swo-jej wspaniałości w jednej z gablot centralnej sali obok najcen-niejszych ksiąg, takich jak Ewangelia Łazarza (z 887 roku).

Przetłumaczono też, poczynając od połowy V wieku, wiele klasycznych dzieł greckich, zarówno chrześcijańskich, jak i pogańskich. Tłumacze, którzy byli czczeni jak święci (Ko-ściół ormiański obchodzi uroczyście dzień Najświętszych Tłumaczy), przekładali obce teksty z absolutną wiernością, między innymi dzięki szczególnej dwutorowości klasycz-nego języka ormiańskiego (zwanego Grabar, od grel – pi-sać). W ten sposób ocalały – i to tylko w tłumaczeniu or-miańskim! – dzieła Arystotelesa (jedna z wersji Kategorii), Jamblicha, Filona Żyda, Dionizego Areopagity, Teona z Alek-sandrii czy Euzebiusza z Cezarei (Kronika).

Ale najbardziej zaskakujące było odkrycie w ostatnich la-tach pełnego przekładu ważnego traktatu filozoficznego Ze-nona O wszechświecie, który uchodził za zaginiony. Mrukliwy

184 185

Zenon, urodzony w Kition na Cyprze (336–264), jeden z mi-strzów szkoły stoickiej, jest znany chociażby ze swego za-bawnego twierdzenia, że tak jak gorzkie figi stają się słodkie, jeśli wymoczy się je w wodzie, tak też człowiek staje się lep-szy, jeśli nie stroni od wina. Diogenes Laertios sporządził wy-kaz 26 dzieł Zenona, które rozważały najrozmaitsze tematy: O państwie, O życiu zgodnym z naturą, O instynkcie, czyli o natu-rze człowieka, O namiętnościach, O obowiązku, O prawie, O wy-kształceniu helleńskim, O znakach, O sztuce, O sposobach wyra-żania, Pięć problemów homeryckich... I traktat O wszechświecie, jaki napisał także jego imiennik i poprzednik, Zenon z Elei, podobnie jak wielu innych filozofów antycznej Grecji. Zda-niem Laertiosa, Zenon w swoich rozważaniach O wszechświe-cie utrzymuje, że „natura jest siłą, która sama z siebie wpra-wia się w ruch”, a ponadto twierdzi, że nie ma różnicy między opatrznością a naturą. Do tego dzieła Zenona – wspomina La-ertios – jego uczeń Kleantes z Assos (331–232), sporządził dwu-tomowy komentarz, który nosił tytuł O filozofii przyrody Ze-nona, ale on także zaginął. Z traktatów Zenona pozostały więc w sumie tylko drobne fragmenty, głównie w świadectwach204. Z dzieła O wszechświecie nie zachowało się nic.

Z kasy pancernej Instytutu Dawnych Rękopisów w Erywa-niu wyłonił się tomik oprawiony w brązową skórę, ze stroni-cami pożółkłymi ze starości, który zawiera wierny przekład na język ormiański traktatu stoickiego filozofa. Można przypusz-czać, że swego czasu dzięki sprawnie działającej „wymianie międzynarodowej” oryginał został wypożyczony z Grecji i cier-pliwie przełożony na język bardzo słabo przypominający grekę w jakimś zagubionym w górach klasztorze, gdzie go zacho-wano i ocalono od zniszczenia. Trzeba poczekać, żeby został z kolei przełożony na język bardziej dostępny. A potem może uda się odtworzyć na tej podstawie oryginał grecki, co bę-dziemy zawdzięczać archaicznemu językowi ormiańskiemu.

Armenia, to „królestwo krzyczących kamieni”, co dosko-nale zrozumiał Mandelsztam, jest miejscem, gdzie doszło do pierwotnego, jakby geologicznego złączenia świata jude-ochrześcijańskiego ze światem greckim: pełno tutaj prze-pięknych, prastarych, już zrujnowanych kościołów, które są jak różowe kamienie toczące się w stronę Morza Śród-ziemnego i ciągnące za sobą smugę bezcennych, utraconych wspomnień. Ta smuga kończy się na północ od Aleppo, na tajemniczych „martwych miastach”.

Do erywańskiego sanktuarium Księgi wysłał mnie Gio-vanni Semerano, fenomenalny filolog, którego teorie zraziły włoskie środowisko akademickie, skazując go do późnego wieku na milczenie. Cztery opasłe tomy jego dzieła Le ori-gini della cultura europea (O pochodzeniu kultury europej-skiej; 1984–1994)205 w końcu jednak stały się jakby uzdra-wiającym wstrząsem elektrycznym, który pozwolił zobaczyć świat tworzony ze słów inaczej, gdyż słowa nieoczekiwanie nabrały odmiennego znaczenia niż to, jakie się im zazwyczaj przypisywało, i ukazały świat w świetle jaśniejszym i praw-dziwszym. Języki Mezopotamii, całej cywilizacji sumeryjskiej, akadyjskiej i babilońskiej, dały, zdaniem Semerana, początek naszym językom i pozwalają nam zrozumieć wywodzące się z nich słowa: „tamte cywilizacje wciąż są dla nas jak wyga-słe gwiazdy, przesyłające nam w dalszym ciągu swoje świa-tło, lub jak muszla, w której można usłyszeć echa niedo-siężnych otchłani”.

Wyobrażałem sobie jednak Semerana jako człowieka po-dobnego do postaci z powieści Bohumila Harabala Zbyt głośna samotność, czyli jako intrygującego, sympatycznego mola książkowego, wciąż pochylonego nad swoimi notat-kami. Tymczasem Semerano już w rozmowie przez telefon okazał swobodny dystans do swoich prac i wielką skrom-ność. Do swoich niezliczonych przeciwników odnosił się

186 187

z rozbawieniem i śpiewnie powtarzał, że nikt nie jest pro-rokiem we własnej ojczyźnie. Zaprosił mnie też od razu na swoją prelekcję.

Okazał się oryginałem rzutkim i eleganckim, z muszką godną dandysa, gorzkim i ironicznym w sposobie mówie-nia. Bez spodziewanego wprowadzenia od razu zaczął cią-gnąć fascynującą serię etymologicznej interpretacji ważnych słów: „Europa”, z asyryjskiego EREBU – zmierzch i greckiego EREBOS – ciemność; „Azja”, od asyryjskiego ASU – wschód słońca. A kiedy już objaśnił etymologię może trzydziestu określeń – od Ta m i z y do G e r m a n i i, od r ę k i do m i-s t e r i u m (to słowo pochodzi od MUSHU – noc), dzieląc się wynikiem wielu lat swoich cierpliwych i upartych poszu-kiwań, stwierdził na koniec: „Tak oto wyglądają antyczne od-niesienia do początków naszej zachodniej cywilizacji. Jeśli to wszystko jest zrozumiałe historycznie, to kiedy sięga się po słowniki etymologiczne, od razu pojawiają się niespo-dzianki, nie wie się na przykład, że grecką nazwę Aurora (doryckie AOS, eolskie AUOS, attyckie HEOS) trzeba iden-tyfikować z akadyjskim ASU – która wschodzi...”. A najbar-dziej zaskoczył słuchaczy taką oto konkluzją: „Ciągłe przy-woływanie Orientu, ponieważ z Orientu przychodzi światło, pozostało przez tysiąclecia instynktowną potrzebą odzyska-nia pewnej części nas samych [...]. Moja praca, trzymająca się rygorystycznie tysiącletniej historii, chce być trudem na rzecz braterstwa między narodami, które są do siebie wrogo nastawione na skutek uprzedzeń rasowych (a przyczyną wiel-kich tragedii historycznych zawsze była niewiedza). [...] Nikt nie może powiedzieć, że nie kochałem chwalebnych dni Hel-lady, bowiem to, co napisałem, ma dopomóc w powrocie do nich z odnowioną świadomością”.

Jego najgłośniejszą książką była L’infinito: un equivoco mille-nario (Nieskończoność. Tysiącletnie nieporozumienie; 2001)206,

którą wydaliśmy wspólnymi siłami. Semerano z uśmiechem żartował, że „wymusi posłuszeństwo na Anaksymandrze”.

„Człowiek pojawia się z nieskończoności i do nieskończo-ności powraca” – tak zawsze tłumaczono jego najgłośniej-szą sentencję. Ale APEIRON pochodzi od semickiego APAR i od akadyjskiego EPERU, słów, które w połowie krajów Me-zopotamii, a później także w hebrajskim, znaczyły PROCH, BŁOTO. A zatem: „Człowiek jest prochem i w proch się ob-róci”. Jest to odkrycie tak pasjonujące, że Semerano odbył kie-dyś na jego temat zapalczywą dyskusję z moją siedmioletnią córką, którą pewnego razu zabrałem ze sobą do Florencji, bo nasz profesor chciał ją poznać. Po tym kiedy już Semerano objaśnił jej cierpliwie i przejrzyście kwestię słowa „apeiron”, dziewczynka ośmieliła się zarzucić mu, że w kurzu są także roztocza, czego on chyba nie wziął pod uwagę...

W czasie tych odwiedzin polecił mojej córce przeczyta-nie, a mnie czytanie bez przerwy, „najpiękniejszej książki świata”, jaką jest epos Gilgamesz. Uważał króla Uruku Gil-gamesza za pierwszego Sprawiedliwego, ponieważ „sprawie-dliwymi są ci, którzy rzucają wyzwanie śmierci i próbują ją pokonać”. To właśnie z tej przyczyny Semerano w pewnym momencie swego życia zajął się badaniami nad Etruskami, a książkę im poświęconą zatytułował: Il popolo che sconfisse la morte (Naród, który zwyciężył śmierć. Etruskowie i ich ję-zyk; 2003). Chciał podważyć przekonanie, że język etruski jest niezrozumiały i zagadkowy, dowodząc tego chociażby na przykładzie Złotych płytek z Pyrgi, których przekład umieścił w aneksie. Jest zdania, że etruski to śródziemnomorski koiné i że Etruskowie przybyli do Italii przypuszczalnie z greckiej wyspy Lemnos. Swoje rozważania o ich poczuciu śmierci wy-wiódł od fresków z Grobowca Augurów w nekropolii Mon-terozzi w Tarkwinii (520 przed Chr.), na których przedsta-wiono groteskową postać, nazwaną przez Semerana czule

188 189

poliszynelem, odpędzającą zapewne pośmiertne zjawy. Roz-szyfrowanie Etrusków było dla niego jak gdyby odkryciem tajemnicy śmierci i dowodem na to, że dzięki stanowczości i wiedzy można rzucić światło na wszystko.

Semerano nie był tylko filologiem z zawodu. Filologia była dla niego, jak dla Giambattisty Vico, postawą mentalną, która pozwala na wysłuchanie i skomentowanie głosu innych ludzi, dawno zmarłych, ale także współczesnych, możliwie najwierniej, bez sprzeniewierzania się im. Był oczywiście świadom, i stale to powtarzał, że żadna teoria nie wyjaśnia wszystkiego i że żadna nie jest nietykalna. Jego wywody nie miały w sobie nic autorytarnego. Opierały się na odwiecz-nym, rzemieślniczym doświadczeniu, które uczy, że musi się cierpliwie cyzelować swoje poszukiwania dotyczące zna-czenia słów i świata. Semerano przebadał kolejno i systema-tycznie rozmaite pułapki i uproszczenia kryjące się w naj-ważniejszych sformułowaniach włoskiego języka. Tak długo badał dane słowo, aż wyczuł „zapach jego korzeni”. Zamiło-wanie do tych „głęboko skrytych zapachów” było dla niego pracą filologa. Podsuwał lingwistom, filozofom, historykom, geografom i wszystkim poszukiwaczom niedosięgłych zna-czeń słów (a takimi powinni być pisarze i poeci) najstarsze iskry rozpalające płomienie idei, które ogrzewają wieczną refleksję nad sensem rzeczy. Uznawał swoją pracę za misję etyczną i próbę odpowiedzi na te pytania, które w sprawie

„rzeczy ostatecznych” wszyscy sobie zadajemy.Jego teorie i metoda prowadzenia badań miały wielu za-

gorzałych przeciwników. Pewnego razu, mówiąc o wielkiej książce bliskiego mu historyka Santa Mazzarina (1916–1987), zatytułowanej Fra Oriente e Occidente (Między Wschodem a Zachodem; 1947)207, w której Mazzarino wskazywał Jonię jako miejsce, gdzie można najlepiej zrozumieć Wschód i Za-chód w ich wzajemnym stosunku, a po tym stwierdzeniu

poświęcił sześćdziesiąt stron na historię nazwy Azji i cią-gnął swój wywód dalej w sposób czasami całkiem oderwany od tematu, żeby móc wymienić zaskakującą mnogość fak-tów, spostrzeżeń i teorii, Sermerano wyjął z teczki swoją obszerną recenzję książki historyka Arnalda Momigliana208 i przeczytał: „Mazzarino w pełni panuje nad swoją argu-mentacją i nie zostawia miejsca na drobiazgowe uwagi kry-tyczne, ale właśnie dlatego trzeba tu stanowczo powiedzieć, że taka metoda badań jak jego jest nie do przyjęcia, gdyż nie odziedziczył on po Giambattiście Vico surowości myślenia, tylko kaprysy kombinatorskiej erudycji”. K a p r y s y k o m-b i n a t o r s k i e j e r u d y c j i – tak także brzmiały oskarże-nia, jakie niejednokrotnie wysuwano wobec Semerana. Ale przecież w tym kryje się jego siła i fascynujący wdzięk. Ci dwaj badacze, jeden z Katanii, drugi z Apulii, umieli spo-żytkować swoją erudycję z korzyścią dla badań nad światem starożytnym właśnie dlatego, że ich badania odznaczały się cechami absolutnie oryginalnymi i niekonformistycznymi. Jeśli gdzieś kończyły się źródła, nie wahali się iść dalej, bu-dując sugestywne hipotezy, proponując niespotykane skoja-rzenia i spięcia interpretacyjne, zrywając nawyki i piętnując akademickie lenistwo, które posługuje się filologią jako cia-snym schronieniem urzędników wiedzy, a nie jako ożyw-czym pobudzeniem wyobraźni.

Semerano uznawał teorię o języku indoeuropejskim, która jeszcze dzisiaj obowiązuje w wielu katedrach filolo-gii, a także panuje w opinii powszechnej, za mistyfikację do głębi rasistowską. Jego ostatnia książka, zatytułowana pole-micznie La favola dell’indoeuropeo (Baśń o języku indoeuro-pejskim; 2005)209, która ukazała się na parę miesięcy przed jego śmiercią, miała „Przedmowę umoralniającą, ale nie za-nadto”, która dziś brzmi jak coś w rodzaju testamentu: „Te nasze wywody stawiają sobie za cel zwalczenie kłamliwych

191

ideologii znajdujących ujście w rasizmie, nie różniących się niczym od tamtych, które w starożytności podzieliły Indoeu-ropejczyków i archaiczne narody nieindoeuropejskie na nas, Aryjczyków, władców świata, i Semitów, »ludność niższą et-nicznie«. [...] Przewrotne etymologie mistyfikatorów ośmie-liły się zagnieździć w miejscu należnym Historii. Do nas dociera tylko echo tamtych lokalnych walk między plemio-nami, którym zawdzięczmy pierwsze światła naszej kultury. To wieczny kompleks Kaina. Ale w późniejszych stuleciach przenieśliśmy te spory daleko stamtąd i podburzyliśmy prze-ciwko sobie całe kontynenty. Jeśli tak zwani Władcy Ziemi mieliby zwyczaj wstępować do wielkiej świątyni Historii, w świecie przelewano by mniej krwi i wylewano mniej łez”.

13

baku

W „mieście, gdzie dmie wiatr”, tysiąc razy otaczanym warow-nymi murami i tysiąc razy zdobywanym, chociaż wszystko się w nim rozsypuje i chociaż jego ostatni właściciele pa-noszyli się w nim przez pięćdziesiąt lat ze swoim złym gu-stem i zachęcali lokalnych satrapów do nieumiarkowanej gigantomanii, oddycha się tą niepowtarzalną wschodnią at-mosferą, podobną do atmosfery Halabu lub starego Bag-dadu. Powiada się, że Baku jest tyglem wielu ras (Azerowie, Turcy, Per sowie, Ormianie, Rosjanie, Gruzini, Żydzi, Osetyj-czycy), ale na ulicy jedne od drugich niczym się nie różnią. Całe miasto otacza to osobliwe morze (Morze Kaspijskie), które nawet jeśli jest upstrzone niezliczonymi wieżami naf-towymi, powoduje, że Półwysep Apszeroński przypomina Za-tokę Neapolitańską. Najeżony wieżyczkami Pałac Szirwan-szachów i przysadzista Baszta Dziewicza są wspomnieniem dawnych dziejów, ale i tak ze wszystkich tutejszych gma-chów najbardziej zdumiał mnie stary budynek dworca cen-tralnego, Baku Sabunczyńska, przy placu Jafara Jabbarlego: wygląda jak świątynia, jak synagoga we Florencji czy dawna synagoga na Oranienburger Strasse w Berlinie, czy wreszcie Szpital Rapaporta we Lwowie. Ten styl mauretański, pełen

192 193

sterczyn, łuków i kopuł, urzeka swoją surową powagą prze-mieszaną z kapryśną obfitością.

Zapach ropy naftowej (od roku 1873 Baku przeżywało boom naftowy, co dało impuls do jego rozwoju urbanistycznego i przemysłowego; utworzono tu osobną gubernię, znaną pod nazwą Czarne Miasto) wciąż jest zmieszany z dziwnym za-pachem soli morskiej i butwiejących alg, który jednak nie jest tak mocny jak w naszych nadmorskich miastach, a dzieje się tak pewnie dlatego, że wielkie masy wody spływające Wołgą z Uralu wyraźnie powodują mniejsze zasolenie tego jeziora, zwanego Morzem Kaspijskim, które ma głębokość 28 metrów.

Można ze zdziwieniem stwierdzić, że w niewielu miejsco-wościach urodziło się tyle osobistości nieprzeciętnych, genial-nych, a przy tym wagabundów. Matematyk Lotfi Asker Za-deh (prawdziwe nazwisko: Aliaskerzadeha) urodził się w Baku 4 lutego 1921 roku, jego ojcem był azerski muzułmanin, a mat-ką rosyjska Żydówka. Młodość spędził w Iranie, gdzie naj-pierw uczył się w Alborz High School, a potem studiował na uniwersytecie w Teheranie. W roku 1944 przeniósł się do Stanów Zjednoczonych i tam od roku 1959 wykładał na uni-wersytecie w Berkeley. Sprawy, które badał i odkrył, mają dla nas, dyletantów, posmak czegoś niesłychanie poetyckiego i su-gestywnego: mam na myśli jego „teorię zbiorów rozmytych” (1965) i „teorię logiki rozmytej” (1973). Lotfi Asker Zadeh jest znany na całym świecie jako twórca „logiki rozmytej”210, któ-ra jest specyficzną ewolucją pewnych intuicji Kabały. Otóż Za-deh spostrzegł, że jedną z najbardziej zaskakujących zdolno-ści ludzkiego mózgu, do dziś nie odtworzoną przez sztuczną inteligencję, jest zdolność streszczania informacji. Streszcze-nie z samej swej natury jest jednak tylko przybliżeniem; ludz-ki mózg wykorzystuje tę tolerancję nieścisłości w ten sposób, że dokonuje kodyfikacji cech relewantnych (istotnych), zamy-kając je w zbiorach rozmytych, a następnie nadając im nazwę.

Głównymi elementami myśli ludzkiej nie są zatem liczby, ale „nazwy” zbiorów rozmytych. Z kolei Zadeh, najwyraźniej nie dość zadowolony z uzyskanych wyników, stworzył metodę tak zwanych obliczeń miękkich (Soft Computing; 1991).

LOGIKA ROZMYTA. O pojęciu mówi się „rozmyte”, kiedy do-tyczy ono pewnej klasy obiektów, których nie da się dostatecznie precyzyjnie zdefiniować (jak na przykład: piękny, młody, przy-jaciel, bliski), tymczasem pojęcia inne (jak: żonaty, mężczyzna, brat) nie są rozmyte. Mówiąc najogólniej, pojęcia rozmyte są bar-dziej złożone od pojęć, które rozmyte nie są. Pojęcie „przyjaciel” na przykład jest bardziej złożone niż pojęcie „brat”.

Pojęcia i sytuacje zbyt złożone i nieprecyzyjne, kiedy musimy się posługiwać takimi tradycyjnymi narzędziami, jakimi dyspo-nują badacze czy analitycy, mogą być badane za pomocą od-niesień lingwistycznych, w których słów i zdań języka natural-nego używa się w miejsce liczb. Korzystając z tego, odniesienia lingwistyczne wyrzekają się precyzji na korzyść znaczenia. Pod-stawowymi narzędziami są zmienne lingwistyczne, to znaczy te wszystkie zmienne, których wartości nie są wyrażone za po-mocą liczb, ale za pomocą słów lub zdań w języku naturalnym.

„Logika rozmyta”, a w jeszcze większym stopniu rozumowa-nie przybliżone starają się stosować systemy logiki dualistycz-nej i wielowartościowej, które są ograniczające i upraszczające, w taki sam sposób, w jaki istoty ludzkie rozumują i dyskutują, skoro w „logice rozmytej”, w odróżnieniu od dedukcji „klasycz-nych”, można nie przerywać rozumowania nawet wtedy, gdy przesłanki, od jakich wychodzimy, są nieprecyzyjne i niejasne.

„Logika rozmyta” stanowi doskonałe narzędzie pomocne w posługiwaniu się wieloznacznością i niejasnością języka na-turalnego, a ponadto narzuca strukturę formalną, która pozwala jej na dokonywanie później przedstawień numerycznych.

194 195

Pojechałem do Baku, aby podziwiać luksusowe wille miej-scowych bogaczy z początków XX stulecia i cudzoziemców osiedlających się tam na skutek cudownego odkrycia ropy naftowej, ale również aby dowiedzieć się więcej na temat in-nej, jeszcze bardziej zagadkowej postaci niż Zadeh, a mia-nowicie na temat Lwa Nussimbauma (1905–1942), lepiej znanego jako Essad Bej lub Kurban Said211. Syn zamożnej i osobliwej rodziny żydowskich nafciarzy pochodzenia rosyj-skiego, spędził młodość w komfortowych warunkach. Matka, Berta Słucka (1875–1912), Żydówka białoruska, była bolsze-wicką rewolucjonistką i przyjaźniła się blisko z młodym agi-tatorem Stalinem, który nawet przemieszkał kilka miesięcy w jej rodzinnym domu w Baku. Wyszła za mąż za „kapita-listę” Abrahama Nussimbauma (1875–1941), który zginął po-tem w obozie zagłady w Treblince, może dlatego, że wdarł się do wyższych kręgów władzy. Kiedy Bertę zadenuncjowano i zdemaskowano, popełniła samobójstwo, połykając kwas siarkowy. Syn napisał błyskotliwą biografię sowieckiego dyk-tatora: „Stalin. Kariera fanatyka” (1931), w której oświadczył:

„Ten człowiek zabrał mi dom, zabrał matkę, zabrał wszystko”.Lwa Nussimbauma wychowywała guwernantka nie-

miecka; uczył się najpierw w liceum rosyjskim w Baku, a po-tem studiował na uniwersytecie w Berlinie, na Wydziale Orientalistyki. Wybrał Berlin chyba pod wpływem guwer-nantki (ale też dlatego, że po rewolucji bolszewickiej mu-siał gdzieś uciec z Rosji razem z ojcem, który stracił wtedy cały majątek), ale zajmowanie się orientalistyką jest zaję-ciem naprawdę szczególnym. Chodziło w ostateczności o to, że młody Lew, kiedy kręcił się po Baku między tymi wszyst-kimi wystawnymi pałacami emirów, został wręcz naznaczony ich pięknem i wdziękiem, którymi, zwłaszcza na początku XX stulecia, emanowały. Orient wdarł się w niego tak głę-boko, że w czasie studiów w Berlinie poszedł do ambasady

tureckiej i dokonał radykalnej przemiany: przyjął wiarę mu-zułmańską, zmienił nazwisko (na Essad Bej), zamówił so-bie portret w fezie, a dla dopełnienia tych poczynań obrał sobie nową tożsamość (bez reszty muzułmańską), którą za-chował do końca swego awanturniczego życia. Został wtedy pisarzem, autorem esejów i wnikliwych analiz świata islam-skiego, ale również powieści oraz biografii Lenina i Stalina, cara Mikołaja II i Rezy Pahlaviego.

Essad Bej był oczywiście radykalnie antysowiecki, ale też, co na pozór wydaje się niezrozumiałe, sympatyzował z fa-szyzmem. Bliska mu była w istocie pozycja tych syjonistów, którzy w Mussolinim, przed jego sprzymierzeniem się z Hi-tlerem, widzieli nie tylko przeciwnika swoich angielskich wrogów, ale także źródło politycznej inspiracji. Ci prawicowi Żydzi, którzy stali się zajadle antyarabscy dopiero w okresie drugiej wojny, zaczytywali się wówczas w książkach Essad Beja: widzieli w nim Żyda antykomunistę, bez reszty zafa-scynowanego światem islamskim, wrogiego nowoczesności i kulturze zachodniej, człowieka, który w 1933 roku osiadł we Włoszech, był przyjacielem filozofa Giovanniego Genti-lego i cieszył się poparciem włoskich wyższych sfer państwo-wych. W 1936 roku Essad Bej opublikował książkę „Allah jest wielki. Upadek i zmierzch świata islamskiego”, napi-saną razem z syjonistą Wolfgangiem von Weislem (1896–1974), który był skarbnikiem i drugą znaczącą figurą w partii rewizjonistycznej Zeeva Władimira Żabotyńskiego (1880–1940)212. Faszyzm cenił i odwzajemniał przychylność tych sy-jonistów wyznających niejasne idee: w latach trzydziestych przy państwowej szkole morskiej w Civitavecchia213 zorga-nizowano kurs przygotowawczy do życia marynarskiego, na który uczęszczali młodzi Żydzi należący do młodzieżo-wego ruchu nacjonalistycznego Bejtaru, związanego z par-tią Żabotyńskiego. Kierownikiem tego kursu był Zvi Kolitz

196

(1913–2002) – młody Żyd litewski, światły syn znanej rodziny rabinów, urzeczony faszystowskimi praktykami i dogłębnie antykomunistyczny. W roku 1936 wydawca Tevel z Tel Awiwu opublikował pierwszą biografię przywódcy faszyzmu w ję-zyku hebrajskim: „Mussolini, jego osobowość i życie”. Napi-sał ją Zvi Kolitz, przyszły członek Irgunu i późniejszy autor głośnych scenariuszy filmowych i musicali na Broadwayu, a zwłaszcza słynnego monologu apokryficznego Josela Ra-kowera rozmowa z Bogiem, który wszedł do zbioru opowia-dań Kolitza The Tiger beneath the Skin (Tygrys pod skórą; 1947)214 – pierwszej opowieści o zagładzie Żydów i ich pró-bach buntu napisanej przez człowieka, który tych wydarzeń nie przeżył osobiście, ponieważ przebywał wtedy w Nowym Jorku, więc Zagładę znał tylko z obcych świadectw. Mimo to zdołał wczuć się w nią tak głęboko i opowiedzieć na jej te-mat historie tak niewiarygodne, że zmylił nawet tych, któ-rzy ją przeżyli, gdyż wydają się relacjami napisanymi przez kogoś, kto w tamtych czasach znajdował się gdzieś w Euro-pie Środkowej.

Nietrudno sobie wyobrazić, że włoskie prawa rasowe (1938) były dla tych Żydów ciężkim ciosem. Essad Bej znaj-dował się we Włoszech, ponieważ wcześniej udało mu się uciec z hitlerowskich Niemiec. Przygnębiony rozwodem z drugą żoną Eriką Loewendahl (1911–1990), córką wiel-kiego przemysłowca produkującego obuwie, która porzu-ciła go dla pisarza René Fülöpa-Millera, i dotknięty rzadką i nieuleczalną chorobą (syndrom Raynauda), osiadł w Posi-tano, gdzie w 1942 roku zmarł i został pochowany. W Po-sitano napisał swoje arcydzieło: powieść Ali i Nino215, którą wydał pod pseudonimem Kurban Said w roku 1937 w Wied-niu i która od razu zdobyła międzynarodowy rozgłos. Ta hi-storia miłości między muzułmańsko-azerskim Romeo (Ali) a chrześcijańsko-gruzińską Julią (Nino) rozpoczyna się od

podstawowego pytania: „a my, ludzie z Baku, jesteśmy Eu-ropejczykami czy Azjatami?”. Ali nie ma przesądów raso-wych ani religijnych: zakochuje się w pięknej chrześcijance, ma za przyjaciół Ormian, Turków, wyznawców Zaroastra. Jest zakochany w muzułmańskim Oriencie, ale jest również nieodparcie urzeczony współczesną Europą chrześcijańską. Umrze, walcząc w obronie tureckiego Baku przed ostatecz-nym rosyjskim atakiem.

W Baku, gdzie tę powieść uznaje się za narodowy epos, wszyscy kategorycznie zaprzeczają, a nawet się złoszczą na samo domniemanie, że Essad Bej i Lew Nussimbaum to ta sama osoba. Wobec tego, z racji politycznego oportuni-zmu, wciąż przypisuje się autorstwo jego powieści miejsco-wemu poecie, nacjonaliście Yusifowi Vesirowi (1887–1943). Skądinąd, ponieważ autorzy żydowscy mieli zakaz publiko-wania w języku niemieckim, Essad Bej uzgodnił ze swoją przyjaciółką baronową austriacką Elfriede von Bodmershof von Ehrenfels (1894–1982), która pasjonowała się ezotery-zmem i była żoną barona Omara Rolfa von Ehrenfelsa (1901–1980), konwertyty na islam, że prawa autorskie do jego ksią-żek zostaną zastrzeżone na jej nazwisko. Tak że do dzisiaj w Niemczech panuje przekonanie, że Kurban Said to pseudo-nim pięknej baronowej i że to ona jest autorką Alego i Nino.

198 199

14

gdańsk

W mieście zalanym żarem tego nadzwyczaj upalnego lata 1957 roku i tkwiącym w zaduchu spowodowanym setkami martwych ryb, które pływały w morzu i zalegały plaże, od-straszając letników, pojawił się dziwny żydowski chłopiec, Dawidek Weiser. Przyjechał z Rosji z dziadkiem krawcem, na mocy „odwilżowych” ustaleń między nowym sekretarzem PZPR Gomułką a władzami sowieckimi, które pozwalały pewnej ilości polskich Żydów powrócić do ojczyzny i osie-dlać się w miastach, z których wysiedlono Niemców. Da-wid Weiser był niezwykle podobny do mojego przyjaciela Gabriela Sacerdotiego. Wszystkie dzieci traktowały go nie-chętnie i nieufnie. Nie chodził na lekcje religii i wszystko wskazywało na to, że jest obdarzony jakimiś magicznymi zdolnościami: potrafił zmieniać wyniki meczów piłkarskich, objaśniał kształty chmur, uwalniał motyle złapane przez pro-fesora od przyrody, ratował węże przed śmiercią z rąk rolni-ków, a przy grocie za miastem unosił się w powietrzu przy dźwiękach fletu. Spowodował, że zakochała się w nim je-dyna dziewczyna z ich małej grupy, Elka, która później wy-emigrowała do Niemiec, do głębi przejęta przeżytym zdarze-niem. Ale przede wszystkim sprawnie odnajdywał pozostałą

z wojny amunicję, a potem wysadzał ją w powietrze z dodat-kiem fantazyjnie kolorowego prochu strzelniczego. Organi-zował zawody w strzelaniu do starych znaczków pocztowych z obliczem Hitlera i do sylwetki znienawidzonego profesora od przyrody (fanatycznego aktywisty rządzącej partii i nie-złomnego materialisty) przerobionej z sylwetki Stalina.

Pewnego dnia Dawidek Weiser tajemniczo zaginął. Mili-cja poruszająca się na oślep przesłuchała jego bliskich przy-jaciół i innych uczniów, którzy ujawniali tylko część prawdy i robili, co mogli, żeby zatrzeć ślady jego zniknięcia. Kim był Weiser, bohater powieści Pawła Huelle Weiser Dawidek (1987)216? Może rodzajem Mesjasza, a może tylko tworem fantazji i autosugestii grupki znudzonych chłopców w czasie wakacji? Jedno było pewne: jego pojawieniu się towarzyszyły dziwaczne zjawiska atmosferyczne, takie jak niesłychany żar letni i wielka kometa, rozświetlająca duszne noce, a także wy-łonione nie wiadomo skąd apokaliptyczne postacie, takie jak Żółtoskrzydły, wariat, który uciekł z zakładu dla obłąkanych i mówił jedynie cytatami biblijnymi, prorokując katastrofę.

Gdańsk jest miastem, które w ciągu stuleci coraz bardziej gmatwało się nie tylko w swoich geograficznych granicach. Między zatoką nad szarym Morzem Bałtyckim, zachodnią od-nogą ujścia Wisły, równiną na wschodzie i łagodnymi wzgó-rzami na zachodzie utworzyło się miejskie skupisko, chaotycz-ne i barwne, ciągnące się od portu w Gdyni aż po plaże Sopotu i Oliwy, znanej ze swoich wspaniałych organów katedralnych. Miasto było niemieckie, ale jednocześnie polskie. Stawało się miejscem krwawych starć i rozdzierających je podziałów, któ-rych początki rysują się zagadkowo i niejasno. O Gdańsku po raz pierwszy, około 997 roku, mówił kronikarz, autor Żywota Świętego Wojciecha, nazywając je „urbs Gydannycz”. Od tamte-go czasu miasto zmieniało nazwę kilka razy, tak że w końcu miało dwie wymienne nazwy równocześnie: Danzig i Gdańsk.

200 201

W 1308 roku rycerze zakonu niemieckiego zwani Krzyżakami podstępem zajęli Gdańsk, dokonując rzezi jego słowiańskich mieszkańców. U jego bram, nad prawym ramienim Wisły, zbu-dowali potężną warownię Malbork, która z daleka wygląda jak ciemny hełm zrzucony z nieba nad brzeg rzeki.

W Gdańsku rozkwitł w średniowieczu ożywiony handel: stąd wypływało zboże do Anglii, z Anglii natomiast, zdaniem Jana Kotta, przybyły tu później po raz pierwszy na europejski kontynent tragedie Szekspira. Pośrodku miasta wzniesiono potężny kościół Najświętszej Marii Panny, największą ceglaną katedrę w Europie. I to w niej spoczął tryptyk Sąd Ostateczny, który Hans Memling namalował między 1466 a 1473 rokiem na zamówienie florentczyka Angela di Jacopo Taniego, przed-stawiciela banku Medyceuszy w rejonie hanzeatyckim. Kiedy w kwietniu 1473 tryptyk transportowano z Brugii do Włoch na pokładzie galeonu „San Matteo”, zrabowali go kaprzy z Gdań-ska, którymi dowodził Paweł Beneke. Obraz został następnie ofiarowny przez nich kościołowi marackiemu. Miasto zostało za ten czyn „wyklęte” przez papieża Sykstusa IV. Sąd Osta-teczny sprawił miastu niemało kłopotów, bo z powodu swego piękna był stale obiektem pożądania. Na wiosnę 1717 roku, kiedy Gdańsk okupowały oddziały rosyjskie, Piotr Wielki ro-bił, co mógł – nieskutecznie – żeby tryptyk wywieźć. Udało się to dopiero Napoleonowi w 1807 roku (w roku 1817 zwró-cono go miastu, ale wcześniej był przez dwa lata przechowy-wany w Berlinie). Naziści uczynili z niego symbol „germań-skości” Gdańska, wywożąc go w czasie odwrotu i ukrywając w grocie w Turyngii (dopiero w 1956 roku Rosjanie zwrócili go Polsce). Historia tego dzieła, wciąż przerzucanego w różne miejsca, przypomina historię miasta, które je gości. Toteż jeśli się przyjrzeć uważnie tryptykowi – jego dwu skrzydłom: Pie-kłu i Bramie do Raju – można odkryć także coś symbolicznie niepokojącego, co przypomina atmosferę powieści Huellego:

a mianowicie aurę Gdańska jako miasta wybranego na prze-jawy apokalipsy i cuda różnej natury. Otóż na obrazie, po prawej stronie Michała Archanioła, anioł i straszliwy czarny demon, trochę upiększony skrzydłami motyla, wyszarpują so-bie namiętnie człowieka. A tymczasem obok tej sceny nastę-puje symetrycznie Zbawienie i Potępienie w nastroju zdumie-wającej normalności. Memling wyczuwał, że koniec świata to „zdarzenie oziębłe” i że wcale nie muszą mu towarzyszyć dźwięki trąby.

W roku 1919 komisja międzynarodowa ówczesnych alian-tów uznała Gdańsk za „wolne miasto”, funkcjonujące pod nadzorem Wyższego Komisarza Ligi Narodów, umieszczone jednak na obszarze celnym Polski. Było to dyplomatycznym unikiem, który zamiast zapewnić pokój, stworzył przesłankę do następnej wojny, która okazała się jeszcze bardziej za-ciekła i brutalna. Po tym postanowieniu na wsiach wokół miasta od razu doszło do prowokacji, plądrowania i straj-ków, stanowiących diaboliczne laboratorium dla rozmaitych nikczemnych organizacji politycznych i niepokojącą próbkę tego piekła, które rozpętało się tutaj dwadzieścia lat póź-niej. Freikorpsy utworzone z żołnierzy rozwiązanej armii wilhelmiańskiej i wykolejeńców najgorszego rodzaju stano-wiły więc zapowiedź SS i Bojówek Itala Balbo. Przepaść dzie-ląca Polaków i Niemców pogłębiła się, wzmagając nienawiść. Gdańsk stał się w ten sposób pretekstem do rozpętania dru-giej wojny światowej. Wielu Europejczyków zadawało sobie wtedy pytanie, czy warto „umierać za Gdańsk”, myśląc krót-kowzrocznie, że wystarczy dać miasto na pożarcie Hitlerowi i zaspokoi się w ten sposób jego wściekły głód podboju.

Kpiącym i zdecydowanie antynacjonalistycznym piewcą tra-gicznej epopei tego miasta był Günter Grass, Niemiec po-chodzenia kaszubskiego. Kaszubi, niewielka autochtoniczna

202 203

grupa słowiańskiej ludności Pomorza, która mówi dziwnym dialektem języka polskiego z naleciałościami germańskimi (uznawanym też za odrębny język), ucieleśniają w sobie skomplikowane przeciwieństwa Gdańska, miasta, wokół któ-rego zawsze grawitowali. Grass rozliczył się z miejscowymi problemami, opowiadając w swojej najgłośniejszej powieści, Blaszanym bębenku, historię małego, monstrualnego Oskara Matzeratha, niejako poprzednika Dawidka Weisera. Matze-rath jest dzieckiem, które, jak Piotruś Pan, nie chce rosnąć, gdyż zdaje sobie sprawę, jak wygląda świat dorosłych. Pozo-staje dzieckiem dzięki temu, że osobliwie zaczarował swoją wolę i zdał się na szaleństwo. Zdobywa tym samym prawo protestu przeciw porządkowi, a raczej przeciw wszystkim porządkom przeszłym, teraźniejszym i jakimkolwiek, jakie są do pomyślenia, by móc wyśmiewać, prowokować i osta-tecznie potępić wszystkich. Jego prawdziwym ojcem nie był Matzerath znad Renu, ale urzędnik pocztowy Jan Broński, kuzyn matki. Więc i on, jak Dawidek Weiser – który był Ży-dem i pochodził ze wschodnich terenów dawnej Polski – jest postacią w tym mieście jak gdyby „obcą”.

Po drugiej wojnie Gdańsk wrócił do Polski, a Niemców wysiedlono, gdyż wszystkim przypisano przewinienia nazi-stowskie. Przesiedlono tu, jak i do innych rejonów zabranych Niemcom, tych Polaków, którzy utracili domy i posiadłości na wschodnich terenach Polski, wcielonych do Związku So-wieckiego. Ze wschodu powróciło też wielu Żydów. W Gdań-sku już nie słyszało się niemieckiego, tylko mieszany dialekt z okolic Lwowa i litewskich wsi. Miasto stało się jeszcze bar-dziej niespójne społecznie i etnicznie. Zrodziły się w nim pierwsze niezależne robotnicze związki zawodowe. W grud-niu 1970 roku wysłano wojsko dowodzone przez generała Ja-ruzelskiego (który przy tej okazji nabrał doświadczeń przy-datnych przy wprowadzaniu jedenaście lat później stanu

wojennego), by strzelało do strajkujących robotników. Na całym Wybrzeżu zginęło wówczas około pięćdziesięciu osób, wśród nich młody Zbigniew Godlewski, którego ciało strajku-jący ponieśli w pochodzie na zdjętych z zawiasów drzwiach, a następnie uwiecznili go w Balladzie o Janku Wiśniewskim, która stała się hymnem robotników całej Polski. Represje nie stłumiły pragnienia sprawiedliwości i wolności.

W sierpniu 1980 roku, wówczas jeszcze młody, wąsaty i przedsiębiorczy Lech Wałęsa wdrapał się przez ogrodzenie do okupowanej przez robotników Stoczni im. Lenina, któ-rej bramę uwieńczono kwiatami i portretem Jana Pawła II, i stanął na czele strajkujących. Urodzony w 1943 roku w Po-powie, został w roku 1967 przyjęty do stoczni jako elektryk. W 1970 został członkiem Komitetu Strajkowego w swoim za-kładzie pracy w styczniu 1971 roku podczas strajków na Wy-brzeżu reprezentował robotników podczas spotkania z sekre-tarzem PZPR Edwardem Gierkiem. W 1978 zaangażował się w działalność Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Wielokrotnie był aresztowany i wypuszczany na wolność. Na te lata przypadają też jego pierwsze kontakty z intelektuali-stami Komitetu Obrony Robotników (KOR). Deklarujący re-ligijność Wałęsa okazał się sprawnym pośrednikiem i szcze-rze przekonanym zwolennikiem unikania bezpośredniego zderzenia z władzami. W swojej autobiografii Droga nadziei (1989) Wałęsa wspomina, że robotnicy wykorzystali swoje do-świadczenia z lat siedemdziesiątych i dążyli nie tylko do we-wnętrznego zorganizowania się, ale też do utworzenia sieci powiązań ze światem spoza fabryk, choćby ze studentami i z parafiami, w których tworzono wtedy ośrodki wspólnot al-ternatywnych wobec władzy komunistycznej: „Rok 1980 był dojrzałym owocem naszej robotniczej mądrości: nie wyszli-śmy z fabryk, tylko prowadziliśmy strajki i pertraktacje z wła-dzą na naszym wolnym terenie. Gdyby wkroczyli z bronią

204 205

w ręku, usiedlibyśmy na ziemi i musieliby wynieść ze stoczni siłą 1500 robotników”217. Podczas szesnastu miesięcy Solidar-ności (sierpień 1980 – grudzień 1981) Wałęsa włożył wiele wysiłku w to, żeby utrzymywać zgodę między różnymi od-mianami niezależnych związków zawodowych, które rozkwi-tły w sposób zbyt szybki, bez struktur, budując demokrację entuzjastycznie, choć częstokroć nieudolnie. Ale jego chary-zmatyczna osobowość i sprawność w działaniu sprawiły, że sytuacja nie załamała się znienacka i nie przyniosła tragicz-nych konsekwencji. Internowany w dniu ogłoszenia stanu wojennego, 13 grudnia 1981 roku, został zwolniony dopiero w roku następnym, ale wciąż jeszcze przebywał w areszcie domowym. W roku 1983 otrzymał pokojową Nagrodę Nobla.

W 1989 roku pogarszające się warunki ekonomiczne i społeczne zmusiły władze do zwrócenia się o pomoc do Wałęsy – który w istocie nigdy nie usunął się z politycznej sceny – jako niekwestionowanego przywódcy Solidarności. Zorganizowano w Warszawie obrady Okrągłego Stołu (luty–kwiecień 1989), aby przedyskutować podział władzy z opozy-cją, wciąż dotąd nielegalną. Uzyskane porozumienie dopro-wadziło do wyborów, w których Solidarność mogła ubiegać się o ograniczoną liczbę miejsc w parlamencie. W komisjach wyborczych głosowano niemal wyłącznie na listy Solidar-ności. Polska odzyskała w ten sposób realną wolność i nie-zależność od Związku Sowieckiego, demokrację i związki zawodowe oraz rozpoczęła proces oficjalnego wyzwalania się, który w krótkim czasie pociągnął za sobą inne kraje ko-munistyczne, a w końcu także ZSRS. Ale w Polsce zgoda między zwycięzcami trwała krótko; w grudniu 1990 roku, po konflikcie, który podzielił Solidarność, Wałęsę wybrano wprawdzie na prezydenta, bo w wyborach ogólnokrajowych zwyciężył swojego dawnego sprzymierzeńca, Tadeusza Ma-zowieckiego, ale w ciągu pięciu lat roztrwonił większą część

kapitału politycznego uzyskanego dzięki strajkom i postawie opozycyjnej w stanie wojennym. Wałęsa padł ofiarą wątpli-wych doradców (poczynając od proboszcza kościoła św. Bry-gidy w Gdańsku, antysemity księdza Henryka Jankowskiego), ale także swojej egocentrycznej egzaltacji, często ujawniają-cej się w tych, którzy szybko wyrywają się z „dołów” i stają się pierwszoplanowymi „bohaterami”. Większość wspierają-cych go współpracowników, od intelektualistów poczynając, a na robotnikach kończąc, odsunęła się od niego na skutek jego coraz bardziej populistycznej i demagogicznej postawy. W roku 1995 przegrał wybory prezydenckie z Aleksandrem Kwaśniewskim i podobnie następne wybory – w 2000 roku.

Miałem okazję spotkać się z Wałęsą w lecie 1981 roku, to-warzysząc jednemu z najlepszych, najbardziej inteligentnych Polaków, jakich poznałem: Jackowi Kuroniowi (1934–2004). Zetknąłem się z Kuroniem po raz pierwszy w roku 1979 na ulicy Puławskiej obok kina Moskwa, na schodach kamienicy, gdzie odbywały się potajemne wykłady Uniwersytetu Latają-cego. Widząc go w półmroku, pomyślałem, że może jest to agent milicji po cywilnemu, a on to samo pomyślał o mnie. Kiedy potem wyjaśniliśmy sobie to nieporozumienie, nabrali-śmy do siebie sympatii. Wyczuwało się w nim wytrawnego pe-dagoga. W młodości zaangażował się w działalność komuni-styczną, a po roku 1956 pozostał w kierownictwie tak zwanego Hufca Walterowskiego w ZHP (jego członkowie uważali się za ideowych komunistów), który, łącząc socjalistyczny rewi-zjonizm i katolickie wartości społeczne, umiłowanie przyrody i etos conradowski, stał się kuźnią wielu przyszłych dysyden-tów. Kuroń zerwał całkowicie z władzami komunistycznymi w roku 1964, kiedy przyszło mu do głowy, żeby napisać ra-zem z przyjacielem, historykiem mediewistą i synem by-łego ministra spraw zagranicznych, Karolem Modzelewskim List otwarty do partii, w którym skrytykowali biurokratyczne

206

wynaturzenia partii rządzącej, wyzyskiwanie przez nią robot-ników, brak wolności słowa i badań naukowych. To oskar-żenie partii „od wewnątrz” było zapowiedzią buntu wobec niej robotników i władze potraktowały je bardzo poważnie: w dwu procesach, które toczyły się przy drzwiach zamknię-tych, w roku 1965 i na początku 1966, autorów Listu skazano na trzy lata więzienia. We Francji i we Włoszech Kuroń i Mo-dzelewski byli uważani za trockistów, więc ich list został prze-łożony i rozpowszechniony. W przededniu roku 1968 Kuro-nia skazano ponownie i wyszedł na wolność dopiero w roku 1971. Napisał wtedy proklamację, która nawoływała do samo-organizacji społecznej i odrzucenia przemocy. Dla realizowa-nia tego programu założył w Warszawie we wrześniu 1976 wspólnie z trzynastoma innymi osobami Komitet Obrony Ro-botników (KOR)218. W rok później KOR przekształcił się w Ko-mitet Samoobrony Społecznej (KSS-KOR), to znaczy w praw-dziwą i równoległą do władzy strukturę, która utorowała drogę związkowi zawodowemu Solidarność. Kuroń został doradcą Solidarności i był nim od lata 1980 roku aż do stanu wojen-nego. Aresztowano go 13 grudnia 1981 roku i spędził dwa i pół roku w więzieniu bez procesu. Potem, w 1989 roku, był jedną z głównych postaci Okrągłego Stołu, przy którym za-siadały opozycja i władza. Został ministrem pracy w pierw-szym niekomunistycznym rządzie premiera Tadeusza Mazo-wieckiego i był nim w rządzie Hanny Suchockiej (1992–1993). Wyróżnił się działalnością na rzecz najbiedniejszych, skrzyw-dzonych przez bezlitosną wolnorynkową ekonomię, i docze-kał się wielkiej popularności. Był kandydatem na prezydenta w wyborach w 1995 roku, otrzymał jednak tylko 9% głosów i powoli zaczął się wycofywać z życia politycznego. Na koniec, chociaż już chorował, wspierał ruch No Global.

Kuroń był nie tylko intelektualistą, ale także człowiekiem czynu. Z jego autobiografii Wiara i wina (1989)219 można

wnioskować, że był namiętnym marzycielem, ożywionym humanizmem o silnym zabarwieniu religijnym. Ale jako polityk był realistą i uparcie poszukiwał mediacji, którą dla niego (w przeciwieństwie do wielu rodaków) nie miała nic wspólnego z gadulstwem i kompromisem. Miał rację Le-szek Kołakowski, który z okazji jego siedemdziesiątych uro-dzin stwierdził, jak bardzo zdumiewającą rzeczą jest to, że Kuroń mimo tego wszystkiego, co musiał przejść, nie jest zdolny do nienawiści i że jest zawsze przekonany o możli-wości porozumienia się z adwersarzem, jako że każdy czło-wiek jest sam w sobie wartością.

208 209

15

wenecja

W zbiorach Galleria dell’Accademia w Wenecji, w jednej z bocznych salek, znajdują się wspaniałe małe obrazy Fran-cesca Guardiego (1712–1793), malarza jeszcze nie dość zrozu-mianego i nie dość docenionego. Jego postacie, tylko lekko naszkicowane, wyprzedzają o całe stulecie impresjonistów. Weduty Wenecji, zawsze mgliste i niezdrowe, przypominają obrazy Canaletta, które ukazują w smutnych kolorach upa-dek miasta, często już poznaczony ruinami, który po nie-wielu latach odcisnął się także na jego polityce. W muzeum Poldiego Pezzoliego w Mediolanie na przykład znajduje się wspaniały niewielki obraz Guardiego zatytułowany Gondola na lagunie: wszystko na nim jest szaro-błękitne, z ledwo ró-żowiejącym światłem miasta na krawędzi horyzontu, który oddziela widmowe niebo od jednobarwnego morza.

Odkryłem Guardiego dzięki poecie rosyjskiemu, Josifowi Brodskiemu, który w 1989 roku spędził w Wenecji wiele czasu, otrzymawszy fundusze na napisanie o tym mieście książki. Pewnego pięknego, ale bardzo wietrznego popołu-dnia poszliśmy zobaczyć Guardiego i szybko przeszedłszy sale muzeum (z jednym obowiązkowym przystankiem przed Burzą Giorgiona), zatrzymaliśmy się wreszcie i pochylili nad

Pożarem składu oliwy na San Marcuola (1789). Skład palił się 28 grudnia 1789 roku, a jego pożar siedemdziesięcioośmio-letni malarz naszkicował pośpiesznie na arkuszu papieru220. Na podstawie tych szkiców zrobionych w terenie Guardi na-malował potem dwa obrazy. Pierwsza wersja, wyrazistsza, ale z płomieniami mniej intensywnymi i widzami bardziej bier-nymi, znajduje się dziś w Starej Pinakotece w Monachium. Obraz przechowywany w Wenecji jest podzielony na cztery równoległe poziome strefy. Patrząc od dołu ku górze, na-przód widzi się tłum przechodniów odwróconych plecami, w trójgraniastych kapeluszach i pelerynach, wyżej ciągnie się pas ognia, jeszcze wyżej domy objęte już pożarem, a nad nim niebo przesłonięte gęstymi, czarnymi chmurami. Niebo zajmuje połowę obrazu. „To prawdziwe arcydzieło! – stwier-dził Brodski – wygląda jak płonące getto w Warszawie, a my tu, podobnie jak tamci, tylko stoimy i bezczynnie patrzymy”.

Brodski mówił dość dobrze po polsku, bo jego pierwszą narzeczoną była polska studentka z leningradzkiego uniwer-sytetu, która po powrocie do Polski nakłoniła jednego z mo-ich przyszłych profesorów, Ryszarda Przybylskiego, by stał się „miłosnym posłańcem”. Poza tym, jak mi powiedział, zależało mu na znajomości języka polskiego, bo w tym ję-zyku młody Rosjanin w latach sześćdziesiątych mógł zna-leźć przekłady literatury światowej ocenzurowanej w Rosji.

Wkrótce potem Brodski opublikował w rosyjskim czaso-piśmie paryskiej emigracji „Kontinient” poemat Fin de siècle (1989). Te pełne rozpaczy wersy napisał dwa lata po otrzy-maniu Nagrody Nobla. W sytuacji zmierzchu swego już kończącego się życia, końca stulecia i końca świata Brodski odrzuca jakikolwiek wyższy ład wyjaśniający istniejącą struk-turę wszechświata. Skłania ludzi do zgody na kruchy ulotny porządek, który na nim panuje: „Wiek już się kończy, wcze-śniej skończę ja. Nie znaczy / to przeczuć, ale wpływ niebytu

210 211

raczej / na byt, mówiąc inaczej, // wiek, amator zwierzyny, gdy poluje liczy / na mur i mięsień sercowy [...]”221.

Jego przyjaciel i tłumacz, Giovanni Buttafava, krępy i sym-patyczny pan z gęstymi wąsami, który także zmarł przed-wcześnie, tak skomentował te słowa Brodskiego: „Zawiera się w tym, można uznać, lekcja moralności: kto odchodzi stąd bez histerii lub euforii, może w ten sposób przezwy-cięża przeznaczenie. Ważne jest tylko to, by zachować wier-ność swemu powołaniu, swemu poczuciu, że jest się n a-r z ę d z i e m j ę z y k a. Ważne, by starać się straceńczo, do końca, o tym mówić”.

Tego programu Brodski trzymał się istotnie aż do ostat-nich dni swego życia. Od wielu lat jego los zależał właśnie od

„mięśnia serca”, które wyposażono w kolejne by-passy. Jednak robił dobrą minę do złej gry. Kiedy go poznałem, zdumiało mnie, jak wiele alkoholu pogodnie w siebie wlewa, zawsze z nieodłącznym papierosem w ręku. Miał twarz pręgowanego kota, na której wciąż gościł gorzki uśmiech. Wszędzie szki-cował rysuneczki grubych kotów i fruwających muz (w Ro-sji wydano album z rysunkami, które powybierano z jego rękopisów) i mówił jak nawiedzony. Poezja naprawdę była dla niego misją. Brodski pozostawił przepiękne wiersze na-pisane po rosyjsku, niezwykłe eseje napisane po angielsku, ale przede wszystkim wielką naukę o uzdrawiającej wartości literatury: „Ponieważ nie mamy właściwie w czym upatrywać nadziei na lepszy świat, a wszystko inne tak czy owak nas za-wiodło, musimy utrzymywać, że literatura stanowi dla spo-łeczeństwa jedyną formę zabezpieczenia moralnego; że za-pewnia stałe antidotum wobec zasady człowiek człowiekowi wilkiem”222. Oczywiście, te słowa mogą brzmieć nietrafnie w tym naszym świecie, w którym uznana literatura to taka, która staje do wyścigów o poczytność i chce zabawiać czytel-ników, a poezja to często tylko narcystyczne wdzięczenie się.

Ale Brodski czuł, że należy do wspólnoty pisarzy, którzy toczą nieprzerwanie dialog z przeszłością, którzy odczuwają po-trzebę stawienia czoła „sprawom wyższym”. „Lubię autorów, u których dostrzegam mocne potrzeby metafizyczne: Don-ne’a, Marvella, Miłosza, Kawafisa...223 – stwierdził. W mowie na bankiecie noblowskim powiedział najzwyczajniej: „dużo trudniej zwyciężyć człowieka, który czyta poezję, aniżeli tego, który tego nie czyni”224.

Jego życie ujawniło prawdziwość tego stwierdzenia. Było także, co Brodski lubił podkreślać, „triumfem zbiegów oko-liczności”. Z Leningradu, gdzie się urodził 24 maja 1940 roku, brały początek symboliczne odgałęzienia w stronę Szwecji i Wenecji. Morze Bałtyckie jak gdyby niwelowało odległość („Kiedy kichniesz, zaraz dostajesz ze Szwecji telegram: „Na zdrowie”) i pośredniczyło między tym nadzwyczaj inteligent-nym, melancholijnym chłopcem żydowsko-rosyjskim a Na-grodą Nobla. Podobnie jak to jego miasto z morza i z lodu, gdzie woda i niebo stykają się ze sobą, które posłało go, jak przeznaczenie, do Wenecji, by jej poświęcił trzy ze swoich naj-piękniejszych sonetów: Laguna (1973) i Strofy weneckie I i II (1982). A także obszerny esej Znak wodny (1989): „Powtarzam: Woda równa się czasowi, a pięknu dostarcza sobowtóra. Bę-dąc po części wodą, służymy pięknu w ten sam sposób. Gła-dząc wodę, to miasto poprawia wygląd czasu, upiększa przy-szłość. Na tym polega jego rola we wszechświecie”225.

Inny zbieg okoliczności doprowadził do spotkania z poetą, zdaniem Brodskiego, dla niego najważniejszym, obok „aku-szerki jego poezji” Anny Achmatowej – chodzi tu o Wystana Hugha Audena. To dzięki jego wierszom Brodski – jak sam twierdzi – został poetą: „Zawdzięczam mu niemal wszystko: metrum, formę. Poezja rosyjska używa najczęściej dwu ro-dzajów metrum, a oba są raczej monotonne. Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy przeczytałem Audena. Zrozumiałem, że

212 213

forma jest tak samo ważna jak treść. Niektóre z jego wierszy, przeczytane w 1962 roku, zachęciły mnie do tego, by go na-śladować [...]. Utożsamiałem się z nim. Odnajdywałem wiele zbieżności. Instynktowny wybór, przeznaczenie? Kto wie! Była też zbieżność biograficzna: Auden w wieku 33 lat wy-jechał z Anglii, ja z Rosji. Identyczne nawyki, nawet te naj-gorsze. Często wydaje mi się, że jestem nim (czy mnie za to zamkną w domu wariatów?)”.

Brodski w młodości zajmował się wszystkim: kiedy w wieku piętnastu lat porzucił szkołę, był tokarzem w ja-kiejś wielkiej fabryce w Leningradzie, palaczem obsługu-jącym piece w publicznej łaźni, asystentem w kostnicy i theatrum anatomicum, dorywczym robotnikiem w misji geologicznej na Syberii. Włóczył się po Rosji i Azji Środko-wej, wspiął się nawet na lodowiec w Pamirze, bez zapasów jedzenia i sprzętu alpinistycznego. W końcu, w 1963 roku, został aresztowany za pasożytnictwo i skazany na przymu-sową pracę226. Brodski był jedynym przypadkiem Rosjanina, którego skazano tylko dlatego, że pisał wiersze. Także to ra-dykalnie go różniło od innych pisarzy w jego kraju. Nie tylko zresztą to, ponieważ, przynajmniej w prozie, porzucił wła-sny język i stworzył niebywałą, fascynującą hybrydę: wier-sze pisał po rosyjsku w stylu angielskim, a prozę po angiel-sku z rosyjską konstrukcją zdań. Brodski miał mentalność prawdziwie kosmopolityczną i lubił się ubierać tak, żeby wy-glądać na Amerykanina. Ale czuł się jak u siebie wszędzie tam, gdzie byli poeci, których lubił: od Saby (którego tłuma-czył) po Miltona, od Herberta po Goethego, od Horacego po Dantego. W swoim przemówieniu na otwarciu Pierwszych Targów Książki w Turynie (18 maja 1988), zatytułowanym Jak czytać książki, przeczytał listę poetów, których polecał, a którzy pisali w różnych językach. Słuchając, jak z zapałem wymienia, swoim charakterystycznym, „nosowym” głosem,

nazwiska kolejnych poetów, odnosiło się osobliwe wrażenie, jakby prezentował swoich przyjaciół. A poczucie przyjaźni miał prawdziwie rosyjskie.

Kiedy mogę, płynę w Wenecji na cmentarz San Michele, na tę małą wyspę umarłych na północnej lagunie. Poeta litew-ski Tomas Venclova, przyjaciel Brodskiego i tak jak on wielbi-ciel Guardiego, tak ten cmentarz opisuje: „Trawa i kamienie. Ta sama wyspa. / A oto błąkający się słyszy zdumiony: / jak w krzewach gromadzi się cisza, / jak wydrążone kule odpo-wiadają kulom, / jak wapień wnika w fale, / aż świadomość obudzi się z odrętwienia / już nie będąc ukłuciem bólu, ale też / nie będąc ani wodą, ani stateczkiem, ani drzewem”227.

Brodski chciał być pochowany na San Michele, w pobliżu Igora Strawińskiego, Siergieja Diagilewa, a siłą rzeczy także w pobliżu Ezry Pounda i jego towarzyszki życia Olgi Rudge (którą poznał dzięki Susan Sontag). W zaniedbanym sek-torze ewangelickim znajduje się zwykły, porośnięty trawą grób. Odwiedzający, zgodnie z rosyjskim zwyczajem, zosta-wiają na jego grobie papierosy i zapalniczki, długopisy, ka-myczki i listy. W pobliżu jest też grób Maura Martiniego (1956–2005), mojego wielkiego przyjaciela, inteligentnego i nieprzewidywalnego, jednego z najoryginalniejszych znaw-ców historii i literatury rosyjskiej. Odwiedzaliśmy wspólnie Brodskiego w Wenecji, a potem, dopóki Mauro żył, nie za-pominaliśmy nigdy popłynąć razem na cmentarz i zanieść mu na grób czerwone róże. Po powrocie, jakby to było do-pełnienie ustalonego obrządku, szliśmy wzdłuż Fondamenta dei Mendicanti, obok Ospedale, aż do Campo S. Giovanni e Paolo, gdzie siadaliśmy, by wypić na jego cześć szprycer w starej kawiarni-lodziarni Rosa Salva, mając przed sobą nad kanałem piękne okna domu Ennia Conciny, światłego i ma-łomównego naukowca zajmującego się sztuką i architekturą wenecką i bizantyjską228.

214 215

Mauro był wenecjaninem, człowiekiem szorstkim i me-lancholijnym, o wielkiej kulturze i szerokich zainteresowa-niach: był wolnym duchem, nie ulegającym jakiejkolwiek ideologii czy dyscyplinie akademickiej lub kulturalnej229. Wy-kładał na uniwersytecie w Trydencie, chociaż sam nigdy nie uzyskał dyplomu. Studiował historię współczesną na uni-wersytecie we Florencji, zajmował się dramatycznymi sto-sunkami polskiej partii komunistycznej z partią sowiecką w latach trzydziestych. Kiedy złożył pracę dyplomową, nad którą pracował całe lata w archiwach połowy Europy, nie sta-wił się na jej obronę („posiadanie dyplomu nie ma sensu”, wyjaśnił zaskoczonym profesorom i przyjaciołom). Pojechał tak jak ja do Polski (gdyż pod koniec lat siedemdziesiątych w Związku Sowieckim było nie do pomyślenia zajmowanie się tego rodzaju badaniami).

W Polsce dużo czytał i dużo pił, a także pomagał opozycji: podjął się odważnie przywiezienia z Berlina Wschodniego do Warszawy w wielkich torbach na sprzęt sportowy roze-branych powielaczy potrzebnych do drukowania podziem-nych książek i gazet. Ale jego pasją była Rosja. Odczuwał szczególne powinowactwo z rosyjskim światem, z wspaniałą wrażliwością odnosił się do rosyjskiej mentalności i języka. Nie było w tym ani śladu rojeń o ojczyźnie zrealizowanego tam socjalizmu, ani tym bardziej jakiejś niedorzecznej dosto-jewszczyzny z drugiej ręki, sprowadzającej się do udręczonej duszy rosyjskiej i jaśniejących ikon. Kochał przede wszyst-kim literaturę rosyjską, którą słusznie uznawał za najwięk-szą, jaką kiedykolwiek napisano. Był też zafascynowany tra-giczną sytuacją w Rosji, która była problemem dla Zachodu i źródłem miłości/nienawiści do samych Rosjan. Jego reflek-sje na temat Rosji brały początek nie tylko z rozczarowania młodego komunisty, ale też z arcydzieła historiografii idei, ja-kim jest „Rosja a samoświadomość europejska” (1961) Petera

Grotza230, której autor poszukiwał ciągłości między tysiąclet-nią Rosją a obecną władzą sowiecką, węzła ujawniającego jedną z najbardziej złożonych anomalii historii europejskiej:

„Europa – i w tym tkwi aspekt jej ciągłości – zawsze miała wiele kłopotów ze zdefiniowaniem natury i rodzaju swoich odniesień do azjatyckiej części własnego kontynentu”.

Mauro Martini był jednym z duchowych kontynuatorów myśli Nicoli Chiaromontego (przez pewien okres kierował na-wet redakcją nowej serii pisma „Tempo Presente”). Potrafił się wiele nauczyć z książek Angela Marii Ripellina, Franca Ven-turiego i Vittoria Strady, ale głównie z myśli tych polskich in-telektualistów, którzy mimo że byli ofiarami systemu sowiec-kiego, kochali i badali bez uprzedzeń kulturę rosyjską. Byli to: Gustaw Herling231 (którego wiele opowiadań Mauro z zapa-łem przełożył), skrupulatny badacz „słowianofilstwa” Andrzej Walicki232, Adam Pomorski (z którym spędziliśmy wiele po-południ na rozmowach o roli Fausta w kulturze rosyjskiej)233, Ryszard Przybylski (który jak poetycki prestidigitator opowia-dał nam o swojej przyjaźni z Anną Achamtową, wyjmując jed-nocześnie z blaszanego pudełka na ciastka smutne fotografie podarowane mu przez wielką poetkę przed śmiercią) i Wik-tor Woroszylski. Mam wciąż przed oczami piękne i wymow-ne zdjęcie Maura, z nieodłączną połówką toskańskiego cyga-ra w ustach, zrobione podczas jednej z dyskusji na Biennale Dysydenckim (Wenecja, 1977): stoi uśmiechnięty obok Her-linga i brodatego Andrieja Siniawskiego (Abram Terc). Bar-dzo lubił esej Siniawskiego W cieniu Gogola (1975)234, w któ-rym autor wskazywał na tego pisarza jako na punkt zwrotny, bo w przeciwieństwie do tradycyjnej krytyki rosyjskiej Go-gol umieszczał w centrum wszystkiego zjawisko śmiechu, tak jak Bachtin umieszczał w centrum wszystkiego karna-wał: „Śmiech Gogola to śmiech twórczy, dobry, który tkwi u źródeł wszystkiego, zwłaszcza u źródeł sztuki. Śmiech jest

216 217

najwyższą formą magii, tutaj jest to śmiech Boga, który stwo-rzył świat”. Andriej Siniawski natomiast uważał Gogola za osobliwego wschodniego maga: „Chciałem pokazać na jego przykładzie magię sztuki, która wywodzi się z oryginalnych źródeł... Ale w historii ludzkości magia jest źródłem zarówno sztuki, jak i religi... W tle za Gogolem tkwi siła magicznego słowa, które w swojej pierwszej fazie objawia się artystycz-nie, a w drugiej przybiera formę egzorcyzmu, powtórzenia, skłonności do przekonywania, a nawet przymuszania innych [...]. W tym arcydziele, jakim są Martwe dusze, dobry mag sta-je się magiem złym... W moim poczuciu każdy artysta jest magiem dobrym. Kiedy dobry mag staje się magiem złym, zostaje mówcą, moralistą, kaznodzieją...”235.

Aby zarobić parę kopiejek, ale przede wszystkim aby zaspo-koić swoją ciekawość, Martini podróżował wzdłuż i wszerz Związku Sowieckiego jako przewodnik turystyczny agencji Italtour. Zawsze znajdował czas, żeby wstąpić do księgarni i bibliotek albo spotkać się potajemnie z którymś opozycjo-nistą. Z upodobaniem jeździł też do Samarkandy, tej nie-wydarzonej rekonstrukcji własnej przeszłości zniszczonej przez trzęsienia ziemi i wojny; Samarkanda stała się dla niego symbolem narodu, któremu przeznaczone było wy-buchnąć jak oszalała galaktyka, i wyzwolić w tym wybuchu przemoc i mafię, ale zarazem wolność i nowe, nie znane dotąd możliwości.

Jedną z książek, które nas do siebie zbliżały, była Moskwa – Pietuszki Wieniedikta Jerofiejewa. „Dlatego, że ukazuje inną Rosję, gorzką i ironiczną, bez złudzeń i bez buty, która znaj-duje pocieszenie w kobietach i w alkoholu, i dlatego, że opo-wiada znakomitym językiem o tragikomicznym losie ludz-kim”. Mauro był jednym z tych nielicznych przyjaciół, którzy, jak mądrzy mistrzowie, obdarowują nas życzliwie tym wszyst-kim, co sami wiedzą, więc wydaje nam się, że bez nich nie

bylibyśmy tym, kim jesteśmy. Nie znosił jednak zwierzeń w tym tonie i mówił, parskając śmiechem, że jego przyjaźń to tylko „skurwysyństwo jako ostatnie stadium kurestwa”236.

BOTWINJA. Tnie się na paski 1 kg szpinaku, szczawiu i bo-twinki. Gotuje się 5 minut z dodatkiem 2 łyżek masła. Następ-nie dodaje się 4 obrane ogórki, pokrojone w kostkę, 1 koper wło-ski drobno pokrojony, 50 g trybuli i 50 g posiekanego estragonu, wlewa 2 szklanki wina, dodaje łyżkę cukru, sól i pieprz i gotuje się jeszcze pół godziny, dolewając trochę wody. Zupę podaje się na zimno z dodatkiem soku z chrzanu.

Poznałem Wisławę Szymborską podczas pewnej ryzykownej podróży z Katowic do Krakowa. Jechaliśmy niesprawnym autem naszego wspólnego przyjaciela Jerzego Illga, który prowadził samochód dość brawurowo. Wracaliśmy z tego brzydkiego przemysłowego miasta, które nas gościło, bo tam miejscowy uniwersytet nagrodził tytułem honoris causa Sta-nisława Barańczaka (ur. 1946), wieloletniego emigranta i wy-kładowcę na Harvardzie, a także tłumacza na angielski wier-szy Szymborskiej i współtwórcę zabawnych limeryków, które lubiła wymyślać. Ocaleliśmy cudem pomimo burzy z pio-runami, obiadu złożonego z karpia w śmietanie i ciepłego piwa, i przebitych dwu opon, gładkich jak buzia dziecka. Dzięki tym przygodom doskonale pamiętam, kiedy to było: 5 czerwca 1995 roku. A więc krótko przed tym, jak Szym-borskiej przyznano literacką Nagrodę Nobla (1996), ale prze-cież, zważywszy na to wszystko, co się z nami w czasie tej podróży działo, przychodzi mi do głowy, że do tego jej wy-jazdu do Sztokholmu mogło wcale nie dojść.

Ta drobna i pozornie krucha pani usadowiła się spraw-nie na niewygodnym tylnym siedzeniu, kuląc się jak kot, żeby nie przeszkadzać kierowcy swoim godnym brytyjskiego

218 219

domu królewskiego kapeluszem w pastelowym kolorze, któ-rego jakimś cudem nie zmoczyła ulewa, tak że nawet nabra-łem podejrzeń, że jest z plastiku. Oczywiście już wtedy, tylko na podstawie jej wierszy i opowieści przyjaciół, miałem ją za osobę zdolną do każdego „estetycznego żartu”. Miała prze-nikliwy głosik, czasami wręcz zdawało mi się, że śpiewa, i nieprzerwanie wymyślała, może dla stłumienia strachu z powodu szaleńczej jazdy naszego kierowcy, żarciki, kpiny i szyderstwa. Wyglądała jak dziewczynka ożywiona podróżą samochodem i awanturniczymi nadprogramowymi zdarze-niami. Była bardzo miła, a do siebie odnosiła się wciąż iro-nicznie: ujawniało to jej charakter, cięty i ostry jak jej wier-sze. Zastanawiałem się, jakim słowem mógłbym ją określić, i przyszło mi do głowy, że jest „ujmująca”. Od razu zdałem sobie sprawę, że wdaję się w niebezpieczną grę, bo rzucam jej uprzejmie wyzwanie. Szymborska jest mistrzynią w do-bieraniu właściwych słów: takich, które doskonale wyrażają przedstawiany koncept i nie pozostawiają mętnych niedopo-wiedzeń. Zawsze była gotowa – i to samo zalecała innym – dobrze przypatrywać się słowom: „W gruncie rzeczy chodzi przecież o te same słowa, które spoczywają martwo w słow-nikach lub żyją bezbarwnie w potocznym języku. Jak to jest, że w poezji lśnią tak radośnie, jakby były bez reszty nowe i dopiero przed chwilą wynalezione przez poetę?”.

Moje pochopne nazwanie Szymborskiej „ujmującą” pod-sunęły mi oczywiście jej pierwsze wiersze, a w szczególno-ści zbiorek Sól (1962), gdzie jej poezja miała rytm dziwnej, nieoczekiwanej melodii, jakby naśladowała dziecięce wyli-czanki. Trudno o coś bardziej mylącego, bo na tamtej karu-zeli i w gładkich rymach kręciła się bezlitosna wizja naszego życia: brak wyrozumiałości dla cierpień kobiecych, duszna dokuczliwość powodowana reżymem politycznym, który nie jest terrorem, udzielającym przynajmniej poczucia tragicznej

godności, tylko drobnymi podłostkami, służalczością mającą pomóc w robieniu kariery, bezinteresowną niegodziwością. Ta na pozór usypiająca melodyjność stawała się hymnem oskar-żającym marność takiej wegetacji, a oschłe i kłujące słowa układały się w gorzki, ale łagodny śpiew. Czy tak wygląda pro-sta poezja?! Zdaniem niektórych krytyków właśnie ta tonacja zapewniła autorce tak niezwykły sukces, co potwierdziło się również we Włoszech. Szymborska bowiem już od pierwszych wierszy ujawnia, że opanowała technikę wyrafinowanego zwo-dzenia czytelników i że ma zdolność przekształcania lichości naszej egzystencji we wzniosłą poezję. A ponadto, że umie bardzo świadomie „bawić się rymami”: „Wydawałoby się, że wszystko jest bardzo proste: jedne słowa rymują się ze sobą, inne nie. Ale ileż razy można powtarzać ten sam rym czy zestaw rymów? Żeby rym mógł oddziaływać, musi zawsze brzmieć świeżo, jakby został »dziś wymyślony«. Niestety jed-nak, nie istnieją lub niemal nie istnieją rymy, których nikt jeszcze nigdy nie użył, które nie spowszedniały i nie są wy-tarte. Wobec tego porzucenie rymów jest czymś nieuniknio-nym, bo nie można powtarzać się w nieskończoność. Dlatego po rym sięga się na nowo chyba tylko w chwili, kiedy chce się przesłać czytelnikowi sygnał, że »teraz się zabawi«, lub mówi mu się: »tu chodzi o rozrywkę«. I wtedy można bez wstydu odkurzyć rymy nawet mocno zużyte, ale przydatne do uzyska-nia efektu ubocznego, drugorzędnego, do przyłożenia w wier-szu ironicznej i żartobliwej pieczęci”237.

Jednym z jej najpiękniejszych i najgłębszych wierszy jest z pewnością Koniec i początek (1993)238, który Brodski przełożył na angielski w grudniu tego samego roku do „Times Literary Supplement”, twierdząc, że jest to „jeden ze stu najlepszych wierszy naszego stulecia”: „Po każdej wojnie / ktoś musi po-sprzątać. / Jaki taki porządek / sam się nie zrobi. // Ktoś musi zepchnąć gruzy / na pobocza dróg, / żeby mogły przejechać /

220 221

wozy pełne trupów. // [...] Fotogeniczne to nie jest / i wymaga lat. / Wszystkie kamery wyjechały już / na inną wojnę”. A po-tem następuje bardzo gorzkie zakończenie, mówiące o nie-uchronnej konieczności niewracania do tego, co się wydarzyło:

„Ci co wiedzieli / o co tutaj szło, / muszą ustąpić miejsca tym, / co wiedzą mało. / I wreszcie tyle co nic. // W trawie, która porosła / przyczyny i skutki, / musi ktoś sobie leżeć / z kło-sem w zębach / i gapić się na chmury”.

Szymborska z nieprzepartą ochotą szuka w poezji roz-rywki. Tak, że swoją pasją do wyklejanek czasami nawet za-raża poezję. Jest wtedy jak te zabawne kolaże, których używa zamiast kartek, a które są właśnie miniaturową poezją. Tak oto manipuluje słowami i wierszami. Stąd już niewielki krok do tworzenia limeryków, epitafiów, kalamburów i dystychów.

Pierwszy jej wiersz, który przeczytałem i przełożyłem sobie na własny użytek, posługując się często słownikiem (w którym jednak nie oddałem bogatej wieloznaczności jej słów), był to wczesny utwór noszący tytuł Czwarta nad ranem ze zbiorku Wołanie do Yeti (1957), uznanego za jeden z wyrazistszych sygnałów ożywienia politycznego i artystycznego po latach stalinizmu. Był to smutny protest człowieka cierpiącego na bezsenność: „Godzina z nocy na dzień. / Godzina z boku na bok. // [...] Godzina pusta. / Głucha, czcza. / Dno wszystkich innych godzin...” Wykorzystując stosowną chwilę, wyzna-łem jej, że nauczyłem się tego wiersza na pamięć, bo wyda-wało mi się czymś nadzwyczajnym w tej burzy politycznej, którą nazwano „polskim Październikiem”, że ktoś uskarża się na pojawiającą się w nocy bezsenność. Wybuchła dono-śnym śmiechem i powiedziała mi, że wybrałem sobie wła-śnie jeden z jej najładniejszych wierszy. To naturalnie nie było prawdą: w tym wierszu brakuje jeszcze tej doskonało-ści, jaką cechują się tomiki Wszelki wypadek (1972) i Ludzie na moście (1986).

Poezja Szymborskiej nabrała bowiem z czasem wielkiej siły filozoficznej i ujawniła, że za potocznymi wyrażeniami, na po-zór prostymi i codziennymi, i za lekką, subtelną ironią kryje się nieustępliwa duma myślenia i poczucie wielkiej odpowie-dzialności za słowo poetyckie („każde słowo się waży”, przy-pomniała Szymborska na zakończenie przemówienia noblow-skiego). Jest to poezja, która z ironią zbudowała sobie dojrzałą wizję krytyczną i samokrytyczną, pozbawioną moralistyki, ale zawsze gotową ukazywać własne wątpliwości. Ciągłe wątpliwo-ści i przekonanie, że pytania są ważniejsze od odpowiedzi, stały się najbardziej wyrazistą cechą jej poetyckiego dyskursu. Zna-komicie ukazuje to Głos w sprawie pornografii (1983)239, wiersz przeczytany przez Szymborską na wieczorze „NaGłosu” – nie-zależnego „pisma mówionego”, tworzonego przez krakow-skich pisarzy i poetów, których zmuszano do milczenia jesz-cze w rok po zniesieniu stanu wojennego: „Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie. / Pleni się ta swawola jak wiatropylny chwast / na grządce wytyczonej pod stokrotki. // Dla takich, którzy myślą, święte nie jest nic. / Zuchwałe nazywanie rze-czy po imieniu, / rozwiązłe analizy, wszeteczne syntezy, pogoń za nagim faktem, dzika i hulaszcza, / lubieżne obmacywanie drażliwych tematów, / tarło poglądów – w to im właśnie graj”.

Szymborska ukazuje rzeczywistość oczyszczoną, wyzbytą blichtru i nadmiaru, oświetloną światłem, które jest wreszcie jasne i wyraźne. Przejawy tej czystej, niemal „kartezjańskiej” wizji poezji można znaleźć w krótkim wierszu zatytułowa-nym Wszystko (2002): „[...] słowo bezczelne i nadęte pychą. / Powinno być pisane w cudzysłowie. / Udaje, że niczego nie pomija, / że skupia, obejmuje, zawiera i ma. / A tymczasem jest tylko / strzępkiem zawieruchy” 240.

Jej proza (recenzje, listy do czytelników, felietony) mogą się wydawać mniej ważkie od jej wierszy, ale mimo to są za-wsze świętem inteligencji i ironii.

223

Dzięki tamtej przygodzie samochodowej zasłużyłem so-bie na kilka zaproszeń na słynne i zabawne loteryjki, które Szymborska organizowała u siebie w domu: wygrywało się przeróżne wesołe drobiazgi, nikt nie wracał do domu z pu-stymi rękami.

Zaprosiłem Szymborską do odwiedzenia Wenecji. Przyje-chała razem z grupką przyjaciół, wśród których był także tam-ten kierowca (między gondolami nie mógł już być niebez-pieczny!), ale był zbyt wielki upał (kapelusze, które sobie przywiozła, nie mogły temu zaradzić) i prawie wcale nie wy-chodziła z hotelu. Ale i tak wróciła do domu bardzo zado-wolona.

16

kielce

1 lipca 1946 roku dziewięcioletni chłopiec, Henryk Błasz-czyk, syn szewca Walentego, zamieszkały w Kielcach przy ulicy Podwalnej 8, nie zawiadamiając rodziców, udał się do znajomych rodziny mieszkających 25 kilometrów od Kielc we wsi Pielaki. Wydarzenia te zrekonstruowała Bożena Szay-nok w książce Pogrom Żydów w Kielcach 4 lipca 1946241. Jeden z gospodarzy z tej wsi przesłuchiwany zeznał, że widział go około 19 tego samego dnia, jak bawił się na wsi z dziećmi. Tymczasem w Kielcach zaniepokojeni rodzice zaczęli go szu-kać i ktoś ze znajomych rzucił domysł, że może się utopił. Około północy zawiadomiono o jego zaginięciu komisariat milicji, a także posterunek straży kolejowej. Rozlepiono rów-nież trzy ogłoszenia o jego zaginięciu. Dwa dni później oj-ciec szukał syna bez skutku w podkieleckich wioskach.

3 lipca wieczorem mały Henryk pojawił się w domu oko-ło 20. Został przepytany przez gospodarza domu Antoniego Pasowskiego, w obecności ojca, który tak rzecz przedstawił: „[...] Pasowski zapytał syna, gdzie był. Syn odpowiedział, że był na ulicy Herbskiej i tam jakiś nie znany mu pan dał pacz-kę do odniesienia do jakiegoś domu, którego adresu nie po-dał. [...] Za drogę syn [...] dostał 20 złotych. Drogę wskazywał

224 225

synowi ten pan [...], potem wsadził go do piwnicy. [...] Jeść mu nie dawano. Pasowski pytał, czy to nie byli Cyganie albo Żydzi. Syn odpowiedział, że nie rozmawiali po polsku i dla-tego byli to na pewno Żydzi. Na moje pytanie, jak się wydo-stał z piwnicy, syn odpowiedział, że był tam mały chłopczyk [...], który mu podał stołek okienkiem [...] i uciekł. Wtedy Pa-sowski Antoni powiedział, bym zameldował natychmiast mi-licji, bo to na pewno Żydzi”. Także drugi sąsiad, który od-wiedził Błaszczyków, Jan Dygnarowicz, zasugerował małemu Błaszczykowi, że sprawcami jego „porwania” mogli być Ży-dzi. Około 23 ojciec udał się na komisariat milicji i zamel-dował, że jego syn się odnalazł i że był „przetrzymywany” przez Żydów. Polecono mu, aby przyszedł następnego dnia złożyć oficjalne wyjaśnienia.

4 lipca 1946 roku rano, około godziny 8, Walenty Błasz-czyk wraz z synem i sąsiadem Dygnarowiczem udali się na komisariat przy ulicy Sienkiewicza. Kiedy szli ulicą Planty, według relacji ojca, Henryk pokazał dom pod numerem 7, w którym mieszkali Żydzi, i powiedział, że tam siedział.

Milicja otoczyła dom. Około 9.30 mały Błaszczyk wszedł do środka z milicjantami, ale nie mógł ustalić miejsca, gdzie, według swojej relacji, był przetrzymywany. Wyszło natomiast na jaw, że budynek nie jest podpiwniczony.

Jeden z ocalałych świadków żydowskich wspomina: „Mi-licjanci [...] poczęli krzyczeć i pytać się zamieszkałych w tym domu Żydów, gdzie jest dziecko polskie, które zostało za-mordowane [...] Milicjanci zaczęli szukać po całym domu, ale nikogo nie znaleźli”.

Żołnierze strzelali na schodach do Żydów i bili ich kol-bami karabinów. Było tam także wielu cywili, mężczyzn i ko-biet, którzy bili Żydów i rabowali.

Wokół domu znajdowało się już od tysiąca do trzech ty-sięcy osób. Po południu uczestników pogromu było już około

piętnastu tysięcy. Ludzie rzucali kamieniami w okna i w Ży-dów próbujących uciec.

Wydarzenia na ulicach wokół domu były pełne sadyzmu i zezwierzęcenia: rannych bito i dobijano. Wojsko otoczyło rejon pogromu kordonem i nie pozwalało nikomu wcho-dzić, ale zostawiało wolną rękę tym, którzy już byli w rejo-nie masakry.

O 12.30 około sześciuset robotników z Huty Ludwików w czasie przerwy obiadowej ruszyło do miasta, przerywając słaby i nie reagujący kordon porządkowy żołnierzy. Uzbro-jeni w kamienie i kije rozpoczęli nową fazę pogromu, w któ-rej zginęło około dwudziestu Żydów. Robotników podburzał ich kolega Andrzej Błaszczyk, brat ojca „porwanego dziecka”.

Nawet jeżeli po południu sytuacja wokół „żydowskiego domu” była już spokojna, w całym mieście histeria antyse-micka znacznie się wzmogła. Najbardziej bestialskie wydarze-nie nastąpiło przy ulicy Leonarda 15. Grupa atakujących zebrała się pod tym domem, gdyż mieszkała w nim rodzina żydow-ska Fiszów. Kilkakrotnie do ich mieszkania próbowali wtar-gnąć ludzie. Około 15.00 przyjechała milicja, która przeprowa-dziła rewizję, poszukując broni. W mieszkaniu znajdowali się dwudziestoczteroletnia Regina Fisz z trzytygodniowym dziec-kiem Abramem, służąca Polka i Abram Moszkowicz. Rewi-zję przeprowadził milicjant Stefan Mazur. Następnie weszli do mieszkania trzej mężczyźni (Kazimierz Nowakowski, Jó-zef Śliwa i Antoni Pruszkowski), którzy kazali Żydom ubrać się i zabrać „co potrzeba”. Tłum ludzi szedł przez pewien czas za nimi. Mazur zatrzymał przejeżdżający samochód cię-żarowy, załadowali na platformę Żydów i zmusili kierowcę do wyjazdu za miasto. W drodze Regina Fiszowa mówiła, że ma pierścionki i pieniądze, prosząc o darowanie jej życia, i zapew-niła, że więcej do Kielc nie wróci. Kiedy samochód wjechał do lasu, wysadzili ich i obrabowali ze wszystkiego, co posiadali.

226 227

Żydzi próbowali uciekać. Moszkiewicz biegł z dzieckiem na ręku. Regina upadła na ziemię i Mazur ją zabił. Moszkiewicz, widząc, że nie zdoła uciec, porzucił dziecko, a po chwili usły-szał, że do niego strzelili. Kiedy wrócił do Kielc, został po świeżo odniesionych ranach rozpoznany na ulicy Alexandra i pobity do nieprzytomności. Mordercy zostali aresztowani 7 lipca i po sądzie doraźnym skazani na śmierć.

W Kielcach tego tragicznego dnia doliczono się 36 zabi-tych i ponad 40 ciężko rannych. Wśród zabitych, oprócz Re-giny i jej dziecka Abrama, była też trzydziestopięcioletnia ko-bieta w szóstym miesiącu ciąży. Zginęło ponadto w czasie wydarzeń na ulicy Planty dwu Polaków.

8 lipca na cmentarzu żydowskim w Kielcach pochowano 40 osób, 2 kolejne zmarły w Łodzi.

9 lipca (5 dni po pogromie) rozpoczął się w sądzie wojsko-wym pierwszy proces głównych winowajców zabójstw i po krót-kiej rozprawie, 11 lipca, skazano na śmierć dziewięć osób, a trzy otrzymały różne wyroki; jedna dożywocie, jedna 10 lat, a jedna 7 lat. W kolejnych procesach (przeciw cywilom i funkcjonariu-szom milicji i wojska) nie było już wyroków śmierci.

Ale co się stało z „porwanym dzieckiem”, które było pre-tekstem do rozpętania pogromu? Henryk (Henio) Błaszczyk milczał przez pięćdziesiąt lat. W roku 1996 po raz pierwszy zdecydował się opowiedzieć swoją historię przed kamerą fil-mową Andrzeja Miłosza, brata Czesława242. Powiedział, że w jesieni 1945 roku, po powrocie ojca z Niemiec, gdzie był osadzony w obozie pracy przymusowej, rodzina przeniosła się do Kielc ze wsi. Byli bardzo biedni i ciągle dokuczał im głód. Henryk nie pamięta, w jakich okolicznościach tamtego dnia wyjechał na wozie z miasta i pojechał do Bartoszyńskich na wieś Pielaki. Pamięta natomiast dobrze, że był szczęśliwy, że nareszcie może się najeść. Wolałby tam zostać na zawsze, jednak po trzech, czterech dniach wrócił do domu. Ojciec

nawet go nie skrzyczał. Następnego ranka zaprowadził go na komisariat milicji, nakazując, żeby powiedział, że został po-rwany przez Żydów, którzy zamknęli go w piwnicy, i że jakiś żydowski chłopiec pomógł mu uciec stamtąd przez okienko. Kiedy Henio z ojcem znaleźli się w pobliżu komisariatu, cze-kała tam już na nich grupka wzburzonych mieszkańców. Pa-mięta, że po jakimś czasie został zamknięty w ustępie i prze-siedział tam parę dni. Potem wywieźli go gdzie indziej, razem z matką i starszym bratem. Wypuścili ich dopiero w stycz-niu 1947 roku. Potem wiele razy widywał w swoim domu lu-dzi z Urzędu Bezpieczeństwa, którzy pili wódkę z jego ojcem. I ojciec, i matka nakazali mu milczenie, „bo jak nie, to ubeki utną ci głowę”. Dlatego nic nikomu nie mówił. W filmie Miło-sza i Weycherta opowiedział o wszystkim pierwszy raz. W od-powiedziach, jakich udzielał, jest wiele niejasności. Mnóstwo rzeczy także on sam uważa za dziwne. Ale już nie wszystko pamięta i nic więcej nie może wyjaśnić. Zmarł wkrótce po tym publicznym wyznaniu.

Marek Edelman tak wspomina okres tużpowojenny: „Kielce nie były izolowanym przypadkiem. Czuło się napięcie. Żydzi wracali z Rosji, niektórzy może chcieliby znowu wpro-wadzić się do swoich mieszkań. Ale ich mieszkania i sklepiki już były zajęte przez polskich sąsiadów. Wiele przedmiotów, jakie Żydzi zostawili na przechowanie u Polaków, stało się własnością tych ostatnich. Teraz lękali się, że właściciele któ-regoś dnia powrócą i zażądają zwrotu swego mienia. W Ło-dzi miałem znajomego nazwiskiem Fiszke Najman, krawca, który wrócił do Polski z Armią Czerwoną. Nie był nikim waż-nym. Miałem się z nim spotkać pewnego popołudnia. Gdy przyszedłem, leżał w wannie. Strzelili mu w tył głowy, kiedy po powrocie z pracy mył sobie ręce. Jak jechałem pociągiem (do Kielc, po pogromie), to prawie na każdej stacji widzia-łem zabitych Żydów, przykrytych gazetami. To były ofiary tak

228 229

zwanych akcji wagonowych organizowanych przez skrajnie prawicowe siły [...]. Albo inaczej mówiąc, ofiary atmosfery, którą tworzyło NSZ. W tamtych czasach słyszało się, że Hi-tler nie dokończył swojej roboty, bo zostało jeszcze trochę Żydów. I że Żydzi chcą opanować Polskę”243.

Jak dobrze uwidocznił Adam Michnik, korzystając z do-kumentów dochodzeń przeprowadzonych przez dyploma-tów amerykańskich244, biskup kielecki Czesław Kaczma-rek twierdził, że winę za pogrom ponoszą Żydzi, ponieważ współpracowali z reżymem komunistycznym, natomiast bi-skup częstochowski Teodor Kubina odważnie i stanowczo potępił antysemityzm. Tkwił w tych postawach aspekt ściśle polityczny, o czym nie należy zapominać. Krystyna Kersten, która pierwsza w Polsce analizowała ten temat z punktu wi-dzenia historyczno-politycznego, a nie wyłącznie emocjonal-nego, tłumaczy postawę Kościoła polskiego i umiarkowanej opozycji następująco: „Zajęcie pozycji przeciwnej wydarze-niom w Kielcach oznaczało podporządkowanie się kampanii komunistycznej. Wobec tego inteligencja i dzienniki opozy-cyjne właściwie nie mogły znaleźć stosownej formuły dla po-tępienia zaistniałych wydarzeń. To była tragedia. Nie umiano powiedzieć, nawet jeśli miało się do czynienia z prowokacją, że ci, co brali udział w pogromie, bynajmniej nie należeli do KGB lub miejscowych służb bezpieczeństwa, tylko że byli to Polacy z krwi i kości. Ukrywanie tej prawdy w imię kalkula-cji politycznej było w każdym razie sygnałem, że pogrom Ży-dów nie wstrząsnął opinią publiczną, która traktowała Żydów jak ludzi obcych”245.

W rozważaniach politycznych i historiograficznych w Pol-sce zawsze pojawiało się pytanie, nawiasem mówiąc dość prymitywne: komu służył pogrom w Kielcach. Jest oczy-wiście bezsporne, że ci zabici w tamtym okresie historycz-nym zostali wykorzystani przez komunistów do całkowitego

skompromitowania opozycji i Kościoła i do wzmożenia re-presji246. Jednak to nie dowodzi, że pogrom zorganizowali właśnie komuniści (jak również nie oni dokonali wielu mor-derstw na Żydach, jakie miały miejsce w tym okresie): „Prze-moc zastosowana wobec Żydów w Kielcach była tragedią, ale jeszcze bardziej tragicznie brzmiała interpretacja tych wyda-rzeń podawana w następnych dniach. Opozycja nie wypra-cowała żadnej refleksji na temat tego aktu antysemityznu i barbarzyństwa dokonanego w samym środku miasta, tylko ograniczyła się do próby uznania go za prowokację władz sowieckich: pogrom w Kielcach został rzekomo zorganizo-wany przez partię komunistyczną w celu skompromitowania sił przeciwstawiających się narzuconemu reżymowi. Niesły-chane zdziczenie fanatycznego tłumu »przesłaniano« tezą o spisku przeciwko opozycji. Władza ze swej strony posłużyła się wydarzeniami instrumentalnie, aby zataić prawdziwy wy-nik referendum i wykorzystać tę okazję do dokonania rozli-czenia z siłami, które sprzeciwiały się totalitaryzmowi. Walka z antysemityzmem była mistyfikacją i pretekstem. Świat ży-dowski wpadł w pułapkę: musiał stanąć po stronie rządu ko-munistycznego i domagać się przykładnych represji wobec sił opozycji. Nie był zdolny zrozumieć – nie miał takiej moż-liwości – że na temat żydostwa rozgrywa się w Polsce nie-czysta gra. Pogrom praktycznie został pozbawiony znacze-nia, jakie miał, gdyż został tylko wykorzystany w cyniczny sposób, zarówno przez komunistów, jak i przez antykomu-nistów, dla ich odrębnych celów politycznych. A nikogo prak-tycznie nie interesował los Żydów”247.

Po pogromie w Kielcach nie pozostał ani jeden Żyd.

Przebywający wiele lat w Neapolu Gustaw Herling-Grudziń-ski (1928–2000) przyjechał do Polski po pięćdziesięciu latach nieobecności i w dniach od 8 do 13 maja 1991 roku odwiedzał

230 231

kraj, a zwłaszcza swoje strony rodzinne. Herling (we Wło-szech jest znany tylko pod pierwszą częścią swego nazwiska) był pochodzenia żydowskiego, chociaż na ten temat zawsze wypowiadał się z niezmierną rezerwą. Na pytanie, czy jest Ży-dem, zawsze odpowiadał, że jest Polakiem. Możliwe, iż jego przemilczenie tej strony swego życia brało się z faktu, że nie doświadczył osobiście Zagłady, a wobec tego nie chciał uzur-pować sobie nie swojej roli (to znaczy roli żydowskiego pisa-rza, który ocalał). Herling postanowił pojechać także do Kielc i udać się pod ten nieszczęsny dom przy ulicy Planty 7. Po-tem w swoim Dzienniku pisanym nocą opisał jedną scenę z po-gromu, jakby ją widział osobiście – scenę, kiedy młody Żyd wpadł do rzeki (tej samej, w której w młodości pisarz pływał) i w niej został ukamienowany przez podburzony i drwiący tłum, a w konkluzji zanotował: „Cokolwiek się o tym pogro-mie powie jako o prowokacji ubeckiej i enkawudowskiej, nie tłumaczy to szybkości i łatwości, z jaką iskra prowokacji roz-nieciła pożar. Ziemia zdawała się czekać na taką iskrę”248.

W tamtych dniach, jak też w czasie jego drugiego pobytu w Polsce towarzyszyłem mu, dlatego że redagując włoskie wydania jego książek, zbliżyliśmy się do siebie i zrodziła się między nami wielka przyjaźń. Gdy przeszedł zawał serca, rozmawialiśmy przez telefon każdego popołudnia, a kiedy tylko mogłem, jeździłem do Neapolu i odwiedzałem go w jego pięknym domu, otoczonym ogrodem z palmami i le-żącym na wprost morza. Na parterze Herling miał swój nie-dostępny dla postronnych gabinet – rodzaj jaskini z nalotami wilgoci, wypełnionej po brzegi książkami i stertami pożół-kłych kartek. Na jednej półce stały w rzędzie, jak w domowej instalacji-imitacji obrazów Morandiego, pękate i zakurzone butelki po grappie. Na ścianie wisiał piękny, spłowiały por-tret, namalowany przez jego pierwszą żonę Krystynę, uka-zujący pisarza siedzącego z kotem przy biurku.

Herling mieszkał przy via Crispi, w domu żony Lidii Croce (ich córka Marta, w moim wieku, mieszkała na piętrze nad gabinetem, a dwaj synowie rozproszyli się po świecie) – była to pani drobnej budowy, bardzo inteligentna i skromna, czuła i dyskretna, która wyrozumiale znosiła to, że często przecho-dziliśmy w rozmowie na polski. Dzięki ojcu poznała wszyst-kich najważniejszych intelektualistów XX wieku. Obdarzona fenomenalną pamięcią, umiała o nich opowiadać tak, jakby jeszcze żyli. Napawając się atmosferą neapolitańskiej ulicy, odbywaliśmy z Gustawem długie spacery i ożywione roz-mowy, schodząc ulicą San Pasquale do Chiai, przecinając ogrody Villi Comunale (które projektant Alessandro Mendini ożywił w swoim poetyckim, baśniowym kraju), a potem szli-śmy nabrzeżem Caracciolo aż do Mergelliny. Tam siadaliśmy na aperitif w barku przy końcowym przystanku autobusowym. Odkryłem, że zbierają się tam Polki, opiekunki i służące z ca-łego miasta. Mogliśmy, milcząc, wysłuchiwać rozmów tych młodych dziewcząt, które nie miały pojęcia, że w barze jest jeszcze ktoś, kto zna polski. Plotkowały o swoich przygodach miłosnych ze szczegółami nadającymi się wprost do powieści pornograficznej. Język polski oraz zaciekawienie Polską i jej sprawami spowodowały, że staliśmy się sobie niezwykle bli-scy i po niedługim czasie Gustaw zaczął mnie traktować tro-chę jak ojciec, a trochę jak zaufany przyjaciel. Bardzo mnie wzruszył, kiedy dowiedziawszy się o śmierci mego ojca, za-telefonował i powiedział swoim po wojskowemu szorstkim tonem, nie dopuszczającym sprzeciwu, że od tej chwili on przejmuje rolę ojca „na dobre i na złe”.

Gustaw Herling mówił o sobie, że jest już „Polakiem ne-apolitańskim”: pisał więc spod Wezuwiusza po polsku, z czułą wyrozumiałością, ale i surowością dla swego narodu. Przyje-chał do Włoch po raz pierwszy w grudniu 1943 roku z woj-skiem angielskim i uczestniczył w tragicznej bitwie pod Monte

232 233

Cassino: „Była to niewątpliwie wielka bitwa. Chcieliśmy, żeby do niej wreszcie doszło, żyliśmy tą myślą w Palestynie, Iraku, Egipcie, odbywając ćwiczenia na pustyni i nasłuchując wia-domości z Polski. Dzisiaj łatwo twierdzić, że w pięć miesięcy po ugodzie zawartej w Teheranie była to rzecz politycznie zbędna. Tak jak łatwo dzisiaj wydawać stanowcze sądy o po-wstaniu warszawskim. Są jednak procesy, które raz pusz-czone w ruch, a potem często pobudzane, nie mogą się już zatrzymać w miejscu na krok przed swoim urzeczywistnie-niem, bo ryzykowałoby się, że staną się duchową kapitula-cją na wiele lat”.

Ale związki Herlinga z Włochami zaczęły się jeszcze przed wojną, i, szczególnym zbiegiem okoliczności, pozostawały od początku „pod znakiem Benedetta Crocego”. Już w latach uniwersyteckich w Polsce Herling poznał jego poglądy i do-brze je sobie przyswoił. Zachował w pamięci zebranie od-byte późną wiosną 1939 roku, w przeddzień wybuchu dru-giej wojny, w domu na wsi, gdzie grupa około piętnastu osób zebrała się, żeby dyskutować o Historii Europy w XIX wieku (1931) Crocego: „Siedziałem jak trusia w kącie, usiłując nie uronić ani słowa z tego, co mówili znakomici goście [...]. Po tylu latach cóż mogę pamiętać z rozmowy? Nikłe strzępy. Dwa głównie. Twierdzenie Crocego, że w XIX wieku zakwitła, doj-rzała i zapuściła w Europie korzenie »religia wolności«. Oraz jego głębokie przekonanie, że nie udadzą się próby jej wyko-rzenienia, jakkolwiek będą ciągle podejmowane, sprowadza-jąc na Europę katastrofy i nieszczęścia”.

Potem doszło do tego, że poznał neapolitańskiego filozofa osobiście, odwiedzając go w marcu 1944 roku w jego Villi Tritone, gdzie Croce dyskutował chętnie o polityce i kultu-rze z oficerami polskimi i alianckimi, którzy do niego przy-chodzili. Pod koniec wojny Herling, zachęcany właśnie przez Crocego, napisał i wydał drukiem Przewodnik po Polsce dla

dobrych Europejczyków, w którym omawiał położenie swego kraju w sytuacji obojętności aliantów na jego losy. Po wielu wędrówkach między Rzymem (gdzie był jednym z założycieli Instytutu Literackiego i miesięcznika „Kultura”), Londynem (skąd wyrwał się po samobójstwie pierwszej żony, Krystyny Domańskiej), i Monachium (gdzie pracował w radiu Wolna Europa) powrócił do Włoch w 1955 roku i ożenił się z Lidią, jedną z córek Crocego: „W roku 1955 osiedliłem się w Nea-polu. Moim pierwszym napisanym tam tekstem było długie opowiadanie Książę niezłomny. Unosiły się nad nim tercyny Dantego z XVII pieśni Raju: »Porzucisz każdą rzecz, którą kochałeś / najbardziej...«. Poruszyłem tam problem emigra-cji antyfaszystowskiej we Włoszech i opozycji przeciw faszy-zmowi – zresztą raczej słabej”. Mimo że chciał mówić do Po-laków, wszedł od razu w rzeczywistość włoską, wydobywając ostro, jak robił to całe życie, jej drażliwe tematy.

I chociażby dlatego jego związki z kulturą włoską nie były łatwe. Kiedy przyjechał do Włoch, właśnie wybuchły strajki w Poznaniu i redaktor Arrigo Benedetti poprosił go o napi-sanie dla tygodnika „L’Espresso” artykułu, który potem od-rzucił jako „mało obiektywny” (co oznaczało w ówczesnym języku: „zbyt antykomunistyczny”). W latach sześćdziesią-tych i siedemdziesiątych jego twórczość była atakowana i boj-kotowana przez wielu intelektualistów włoskich, nie tylko komunistycznych. Istotnie, jego moralne nieprzejednanie i twarda obrona ideałów socjo-liberalnych nie stawiały go w rzędzie intelektualistów łatwych do wykorzystania przez prawicową propagandę. W katedrach polonistyki nie mó-wiło się o Herlingu, żeby nie „urażać” władz w Warszawie. Te lata milczenia przerwało tylko wydanie przez małą ofi-cynę wydawniczą Silvy w Genui opowiadań Skrzydła ołta-rza (1967). Herling ratował się w tej izolacji, jeżdżąc co dwa miesiące do Paryża, do swoich przyjaciół z „Kultury”. Tam

234 235

był jego świat intelektualny, tam wracał do życia, odnawia-jąc swój zapał bojowy. Postawa kultury włoskiej wobec Her-linga zmieniła się po roku 1989 (wraz z publikacją i sukce-sem jego twórczości w Polsce).

Arcydzieło Herlinga, Inny świat, mówiące o jego przeży-ciach w gułagu, wyszło w Londynie w 1951 roku, a we Wło-szech wydano je po raz pierwszy w roku 1958249. Ta książka za-nadto wyprzedzała świadomość większości Włochów, mylnie o tych sprawach informowanych, łudzących się, że system so-wiecki jest dobry, i przekonanych, że politycznie może lepiej na te tematy milczeć. Wśród nielicznych, którzy tę zawiłość zrozumieli, był pisarz Ignazio Silone, który tak pisał o książce Herlinga: „Książki politycznie polemiczne mają krótki żywot, trwają dopóty, dopóki istnieją okoliczności budzące polemikę. Ale kiedy książka dotyka dna ludzkiego cierpienia, kiedy wi-dzi je współczującymi oczami i wyraża środkami sztuki, to nawet jeśli u początków książki był tylko impuls okazjonalny, będzie ona z całą pewnością żyć dalej i stanowić cząstkę dzie-dzictwa duchowego całej ludzkości, przenoszona z pokole-nie na pokolenie”. Herling, który był właściwie „antykomu-nistycznym socjalistą”, za jakiego miał go chociażby Bertrand Russell, zaprzyjaźnił się blisko z Ignaziem Silonem i z dru-gim „odstępcą”, Nicolą Chiaromontem, założycielami mie-sięcznika „Tempo Presente”, który był wzorcowym ośrodkiem wolności myśli wyzbytej ideologicznego zaślepienia. Herling aktywnie współpracował z tym miesięcznikiem od 1956 do 1968 roku, drukując tam ważne artykuły na temat ZSRS i Eu-ropy Wschodniej. Pisywał poza tym do „Il Mondo” pod re-dakcją Maria Pannunzia, bo to pismo było drugim zdecydo-wanie antykonformistycznym głosem we włoskiej panoramie kulturalnej lat sześćdziesiątych.

Herling zżywał się z językiem włoskim stopniowo i w spo-sób bardzo szczególny: „Włoski jest pierwszym napotkanym

przeze mnie w wędrówce po świecie językiem obcym, do któ-rego mam stosunek bardzo osobisty, oparty nie tylko na gład-kiej i poprawnej znajomości, lecz także na pewnym głębszym wyczuciu. Jest to język posiadający dla mnie dużo, z każdym dniem więcej, uroków. Pisuję czasem drobne rzeczy do pism włoskich i, jak widzę, nie wymagają one znacznych popra-wek przed oddaniem do druku. A przecież pisząc dorywczo i dla zarobku po włosku, mam takie uczucie, jakbym doty-kał tego języka przez grubą rękawiczkę. Nie zaś, jak w przy-padku języka polskiego, bezpośrednio – cienką i unerwioną skórą na nagich dłoniach”250.

Był osobą pod wieloma względami dość zagadkową: w ży-ciu przeżył doprawdy zbyt wiele, by móc otworzyć się przed kimś pogodnie i w pełni. Może klucz, jaki nam pozostawił, abyśmy próbowali zrozumieć go jako człowieka, tkwi w jego ostatniej książce, będącej jedyną prawdziwą powieścią, jaką napisał: w Białej nocy miłości251. To historia w dużym stop-niu autobiograficzna: są w niej, co prawda w postaci fikcji literackiej (ale Herling zawsze podkreślał, że uprawia „fik-cję podobną prawdzie”), elementy jego trudnych stosunków z autorytarnym ojcem, traumy spowodowanej przedwcze-sną śmiercią matki Żydówki, Doroty Bryczkowskiej („Moja matka, którą bardzo kochałem, umarła młodo, miała zaled-wie czterdzieści lat. Zostałem sam z ojcem, który także był Żydem i miał młyn w Kielcach, i od tamtej chwili zaczęło się w moim życiu mnóstwo kłopotów, które sprawiły, że miałem młodość bardzo trudną”), zawiłych uczuć do młodej maco-chy i bardzo bliskich związków z siostrą.

Całą twórczość Herlinga można uznać za dociekanie na temat intensywnego Zła i uznanie go w optyce tragicznie laickiej za mechanizm napędzający świat. W polityce, po-dobnie jak w ideologii, Herlinga interesuje to, co przeja-wia się patologicznie i demonicznie zarówno w kwestiach

237

ducha, jak i w zjawiskach historycznych, a więc terroryzm, nihilizm, faszyzm, sowietyzm. W totalitaryzmie dostrzega rezultat usiłowań, by pozwolić Rozumowi zapanować nad Życiem. Często następstwem tego stają się cierpienia i sa-motność, samobójstwa i zobojętnienie. Herling twierdził, że to widzenie Zła, jakie dzisiaj mamy, zawdzięczamy w dużej mierze Dostojewskiemu, który we wspaniały sposób uka-zał jego moc. Dlatego mamy skłonność niedostrzegania go, gdy mamy do czynienia z pospolitością zabójców. Kiedy do-chodzi do zbrodni w rodzinie, dzienniki zawsze przytaczają opinie zdumionych sąsiadów, uznających zbrodniarza za

„przyzwoitego człowieka, który zajmował się swoimi spra-wami i wszystkim się uprzejmie kłaniał”. Wszelako Han-nah Arendt, o której Herling pisał, kiedy nie była jeszcze we Włoszech dostatecznie ceniona, wykazała w swojej książce Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła (1963), że to właśnie zwykli (wręcz tuzinkowi) ludzie są zdolni do rze-czy monstrualnych. Na przykład wojna w byłej Jugosławii zostawiła po sobie wstrząsające wspomnienia wielu świad-ków, którzy widzieli, jak spokojny sąsiad zmienia się z dnia na dzień w krwiożerczego wroga.

Nie tylko Sprawiedliwi są zwykłymi ludźmi.

17

paryż

Paryż na zmianę albo kochałem, albo nienawidziłem. Cza-sami, przechodząc przez Ogród Luksemburski, mówiłem so-bie, że chciałbym tu przebywać zawsze, nawet zostać kloszar-dem, ale tu być. Moje ulubione miejsce było dość blisko stąd: jest nim plac Saint-Sulpice, ze swoim zagadkowym i potęż-nym kościołem, który wygląda, jakby narysował go Escher. Spędziłem wiele godzin przy stoliku w kawiarni po jego le-wej stronie, przypatrując się ukośnej fasadzie w stylu kla-sycznym (1778), zaprojektowanej i ozdobionej przez Giovan-niego Niccolò Servandoniego, z nie dokończoną południową wieżą, jak w krakowskiej Bazylice Mariackiej. Ta budowla sa-kralna jest nieco szalona: w jej wnętrzu znajduje się dziwny zegar słoneczny, umieszczony po północnej stronie tran-septu, od którego odchodzi miedziany drut biegnący przez całą nawę; umieścili go tam badacze z paryskiego obserwa-torium na prośbę proboszcza, żeby ustalać ściśle dzień Wiel-kanocy, uzależniony od marcowego zrównania dnia z nocą! Aby wejść do Ogrodu Luksemburskiego najspokojniejszą bramą, od strony rue de Vaugirard, trzeba pójść lekko wzno-szącą się rue Ferou. Na skrzyżowaniu z rue Paltine, pod nu-merem 5, znajduje się stara księgarnia, która jest zarazem

238 239

paryską siedzibą małej, ale znaczącej szwajcarskiej oficyny wydawniczej L’Âge d’Homme. W tej księgarni spotykali się uchodźcy ze Wschodu i często przy okazji otwarcia jakiejś wystawy obrazów można tam było skorzystać z zastawionych winem stołów. Właścicielem księgarni był niepospolity osob-nik, urodzony w Skopje syn zegarmistrza antykomunisty, który wyglądał dość mefistofelicznie. Vladimir Dimitrijević, autor między innymi książeczki o kulcie piłki nożnej dla jej miłośników, zatytułowanej „Życie to okrągła piłka”: „Piłka nożna jest królową gier. Ale dlaczego? Moim zdaniem dla-tego, że – jak taniec – przenosi nasze ciało na powrót do tych czasów, które można by nazwać prehistorią naszych ruchów”252. I właśnie dzięki piłce nożnej (Dimitrijević był obiecującym środkowym napastnikiem), po awanturniczej ucieczce z Jugosławii w latach pięćdziesiątych, udało mu się uzyskać pozwolenie na pracę w Szwajcarii, gdzie w Lozan-nie założył dom wydawniczy L’Âge d’Homme i opublikował w nim wiele ważnych książek ze współczesnej kultury sło-wiańskiej, odkrywając przy tym dziwnych, fascynujących my-ślicieli, takich jak turecki Żyd Albert Caraco. Właśnie tam, w jego księgarni, kupiłem francuski przekład książki Wasi-lija Grossmana253 Życie i los, którą Dimitrijević wydał po raz pierwszy po rosyjsku w 1980 roku (ale rękopis był już gotowy do druku w roku 1960), wykorzystując mikrofilm254 wykra-dziony z archiwów KGB (być może przy pomocy fizyka-dysy-denta Andrieja Sacharowa). Na początku lat dziewięćdziesią-tych Dimitrijević niestety zwariował: stał się fanatycznym serbskim nacjonalistą i katalog jego wydawnictwa zapełnił się pokaźną ilością pozycji irytującej i nie nadającej się do czytania propagandy.

Któregoś ranka, kiedy siedzieliśmy z Dorotą na ławce w Ogrodzie i zawzięcie rozprawiali po polsku, przebiegł przed nami starszy pan w wielobarwnym stroju treningowym,

w żółtych butach i z białą opaską na przegubie w miejsce ze-garka. Biegł równo i dystyngowanie, bez śladu zmęczenia, jak człowiek, który uprawia ten sport codziennie. Kątem oka dostrzegł nas i trochę zwolnił bieg. Rozpoznał moją przy-jaciółkę i biegnąc tyłem, jak klaun w cyrku, przywitał się z nią z dziarskim uśmiechem, ukazując wszystkie trzydzieści sześć zębów. Wymienili w pośpiechu parę zdań, a on wciąż biegł w miejscu. Potem wrócił na swój kurs, mocno przy-spieszając i omijając ruchem biodra plastikową przeszkodę. Spytałem, kto to. „Nie poznałeś go? To Émile Cioran”, od-powiedziała mi Dorota. Żółć się we mnie wzburzyła: „Jakże to? Ten nieszczęśnik, który całe lata zamęczał nas swoim pa-sjonującym Zarysem dekompozycji255 i uwodził ideą, że naj-lepszą rzeczą w życiu jest odebranie go sobie, dba o formę jak pierwszy lepszy mydłek, byle się nie postarzeć!”. Po po-wrocie do Włoch sprzedałem wszystkie jego książki handla-rzowi pod domem i za uzyskaną sumę kupiłem sobie stary angielski srebrny nóż do krojenia tortu.

W pewnym momencie, kiedy zamieszanie w moim pary-skim życiu osiągnęło stan alarmujący, zabrałem się do biblio-tecznej kwerendy, bo wyobraziłem sobie, że potrafię napisać niewielką książkę o genialnym i osobliwym kompozytorze Charles’u Valentinie Alkanie (1813–1888)256. Kiedyś w ciszy dusznej nocy usłyszałem przez radio jego Marsz żałobny na śmierć papugi (na trzy oboje, fagot i głosy) i byłem tą mu-zyką wstrząśnięty. Od razu zacząłem szukać jego płyt. Ale było to jak szukanie rzadkich okazów kolekcji miśnieńskiej porcelany. Każdą wyszukaną płytę poprzedzało przewróce-nie do góry nogami całego sklepu (w jakimś wielkim ma-gazynie znalazłem Alkana obok Al Bano), ale jej znalezie-nie było nadzwyczajną przyjemnością, która znacznie rosła przy słuchaniu.

240 241

Charles Valentin Alkan należał do żydowskiej rodziny muzyków Morhange z Paryża. I on, i jego bracia używali jako nazwiska imienia ojca, Alkana (które znaczy: Pan był dobro-tliwy), nauczyciela muzyki. Charles Valentin był cudownym dzieckiem: wstąpił do Konserwatorium w wieku sześciu lat, żeby studiować fortepian u Josepha Zimmermana; w rok póź-niej zdobył pierwszą nagrodę w solfeżu; a kiedy miał dzie-więć lat, Luigi Cherubini opisał jego technikę i sprawność, uznając je za nadzwyczajne. Pierwsza kompozycja Alkana jest opatrzona datą 1828, miał wtedy czternaście lat. Przy-jaźnił się z Franzem Lisztem, Fryderykiem Chopinem, Geo-rge Sand i Victorem Hugo. Już w wieku dwudziestu lat miał opinię jednego z wielkich wirtuozów fortepianu, na równi z Lisztem, który uważał, że Alkan ma najdoskonalszą tech-nikę ze wszystkich pianistów, z jakimi się zetknął. Kompozy-tor spędził całe życie w Paryżu, ale z powodu różnych kłopo-tów osobistych i niespodziewanych przeszkód coraz rzadziej występował publicznie. Miał nieślubnego syna, który także był zdolnym pianistą i nosił nazwisko Élie Miriam Delaborde (1839–1913); był w młodości jego uczniem, koncertował i wy-dał drukiem wiele swoich dzieł. Tymczasem Alkan po roku 1850 pogrążył się w studiach nad Biblią i Talmudem. Jak można wnosić z jego korespondencji z Ferdinandem Hil-lerem, dokonał pełnego przekładu Starego i Nowego Testa-mentu z języków oryginalnych. Wszystko to zaginęło, po-dobnie jak liczne jego kompozycje. Prawdopodobnie zmarł przygnieciony ciężką szafą biblioteczną, która w jego miesz-kaniu przewróciła się na niego, gdy sięgał po tom Talmudu umieszczony na najwyższej półce. Taką wersję podaje Aryeh Leib ben Asher Gunsberg, znany jako „Shaagat Aryeh”, ra-bin Metzu, miasta, z którego pochodziła rodzina Alkana. Al-kan został pochowany w Paryżu na cmentarzu Montmartre, w sektorze żydowskim257.

Podobnie jak Chopin, komponował niemalże wyłącznie na fortepian. Niektóre z jego utworów wymagają biegłości, opanowania zmian tempa, konsekwencji w trzymaniu linii kontrapunktowej. Jego najpiękniejsze kompozycje to Prelu-dia (opus 31), Wielka Sonata Les Quatre Âges (opus 33), dwa cy-kle Etiud we wszystkich tonacjach durowych (opus 35) i mo-lowych (opus 39) i wspaniały Koncert na sam fortepian, który trwa prawie godzinę i stanowi wielkie wyzwanie dla wyko-nawcy. Chociaż na przykład Debussy i Ravel wiele zawdzię-czają jego utworom, przez całe lata po śmierci Alkana jego muzyka była niemal całkowicie zapomniana. Kiedy się go odkrywa, przeżywa się niespodziewanie wielkie pogodzenie ze światem. Przeżył coś takiego w lecie 1993 roku Alberto Arbasino i tak to skwitował: „Nieszczęśni ignoranci! Tyle lat obywaliśmy się bez płyt Alkana. A to geniusz”258.

W listopadzie 1981 roku wolałem schronić się w Paryżu, niż znowu jechać do Polski w roli dziennikarza: sytuacja, jaka się tam wytworzyła, zasmucała mnie, bo widziałem, że wszystko przybiera jak najgorszy obrót (i rzeczywiście, w miesiąc później wprowadzono stan wojenny). Już w Pa-ryżu dowiedziałem się od znajomej Włoszki, że Milan Kun-dera wygłasza wykłady w budynku École des Hautes Études (przy rue de la Tour 44). W małej auli ze ścianami poma-lowanymi na żółto, w obecności może dwudziestu studen-tów pochodzących z różnych stron świata, mówił o histo-rii literatury Europy Środkowej. W tej auli zwrócił moją uwagę starszy pan, wyglądający na siwego anioła o groźnej twarzy, który siedział w ostatnim rzędzie i pedantycznie coś zapisywał w małym czarnym notesie. Przypominał mi ko-goś. Ale dopiero pewnego popołudnia, kiedy poszedłem do kina, gdzie wyświetlano włoski film w języku oryginalnym Irene, Irene259, odkryłem kogo: Petera Del Monte. Więc to ten

242 243

znakomity filmowy prokurator był pod koniec życia moim kolegą z „uniwersyteckiej ławy”! Wielki aktor Alain Cuny chodził na wykłady Kundery, „żeby zrozumieć coś więcej ze świata” (jak mi oświadczył z nikłym uśmiechem, kiedy za-cząłem mu się kłaniać i próbowałem, bez skutku, wdać się z nim w rozmowę).

Kundera mówił dobrze po francusku i widać było, że wśród studentów jest w swoim żywiole (przed 1968 rokiem był wykładowcą literatury na wydziale sztuki filmowej w Pra-dze). Pewnego dnia, po zapalczywej dyskusji na zakończenie ostrego krytycznego wykładu na temat Rosji i jej literatury, zaprosił kilku z nas do siebie: mieszkał w małym mieszkaniu pełnym książek i niezliczonych obrazów. Prawie wszystkie sam namalował: kiedy przyjechali do Paryża razem z żoną Verą, dokuczał im widok zanadto białych ścian. Kundera ku-pił farby i płótna i w parę tygodni zmienił mieszkanie w ga-lerię obrazów (nie były to obrazy zbyt oryginalne, w większo-ści abstrakcyjne, ale zostały dobrze namalowane).

RESTAURACJE. W Paryżu, jak wiadomo, je się świetnie. Najlep-sza restauracja to „Bamboo vert” w chińskim zaułku XIII dziel-nicy, znana z cierpkiej sałatki z mango i meduzy. Wysiada się na stacji metra Tolbiac i idzie na rue de Tolbiac: dokładny adres to rue de Bautricourt, ale wszystko, co podają do jedzenia w tym rejonie, jest interesujące i apetyczne. Na skrzyżowaniu z rue de Choisy znajduje się słynna restauracja viet di phò, nazywa się „Pho 14” i pełno w niej mieszanych par lubiących zupy. Trzeba zapuścić się także do dzielnicy Tori, która zaczyna się zaraz po prawej, i wejść małymi ruchomymi schodami, przy tej sa-mej rue de Choisy, do jednej z wież, gdzie znajduje się długi ko-rytarz z restauracjami na drugim piętrze, a także wietnamski bowling, można więc odnieść wrażenie, że bierze się udział w ja-kiejś scenie z Blade Runner. Cały ten kwartał jest fascynujący:

księgarnie chińskie, herbaciarnie i szeroko znany Frères Tang, największy chiński supermarket we Francji, z działem podrabia-nych pamiątek. Lepiej przyjechać tu przed wieczorem, o zmierz-chu, i zamówić sobie jako aperitif słone lody z gruszek i śliwek, specjalność tajską, którą można także zamówić w postaci na-poju. Inna znakomita restauracja wietnamska to mały „Cyclo”: trzeba przejść rue de Belleville (bardzo ruchliwą, pełną wielkich chińskich samochodów weselnych i dziwnych ludzi) i dochodzi się prawie do rue des Pyrénées. Najlepsze sushi w Paryżu po-dają w „L’orient extrême” na rue Bernard Palissy 4, w VI: kel-nerzy mówią prawdopodobnie po japońsku, ale wyglądają tak, jakby się wywodzili z jakiegoś sztetlu na Bukowinie. Jeśli nato-miast ma się ochotę zjeść rekina, to na boulevard de Belleville, niedaleko stacji metra Ménilmontant, znajduje się restauracja z Martyniki, w której jest też sklep spożywczy.

Najazd Chińczyków na Paryż był mściwym marzeniem pol-skiego pisarza futurysty i rewolucjonisty Brunona Jasień-skiego (pseudonim Wiktora Zysmana; 1901–1938), Żyda, który przeszedł na protestantyzm. Przekład jego książki Palę Paryż, opublikowany w 1928 roku w dzienniku komunistów fran-cuskich „Humanité”, opowiada historię bezrobotnego robot-nika, cierpiącego głód, który z zemsty wrzucał bakcyle dżumy do miejskiej sieci wodociągów, będących wówczas symbo-lem kapitalizmu i mieszczańskiego stylu życia. Tym sposo-bem powodował degenerację mieszczan i otwierał drogę na-jazdowi „towarzyszy z migdałowymi oczami”. Książka jest tak brutalna i okrutna, że władze francuskie usunęły autora z kraju jako persona non grata. Przedostał się do Moskwy, gdzie napisał po rosyjsku pierwszą powieść, ściśle trzyma-jącą się nakazów „realizmu socjalistycznego”260, i został gor-liwym członkiem Związku Pisarzy Sowieckich.

244 245

Drugim polskim futurystą, którego ślady kończą się w Pa-ryżu, był Aleksander Wat (pseudonim literacki Aleksandra Chwata), który urodził się w Warszawie w 1900 roku i ode-brał sobie życie w Antony w roku 1967, wyczerpany cierpie-niami nieuleczalnej choroby bólowej (syndrom Wallenberga) i wieloma ciężkimi życiowymi przejściami. Wdowa po nim, Ola Watowa, mieszkała w małym domu w centrum Paryża, w mieszkaniu, którego ściany wytapetowała aż po sufit wła-snymi fotografiami z różnych okresów życia, a także zdję-ciami krewnych i przyjaciół. Wyglądało to jak pionowy cmen-tarz albo jedna z serii instalacji Christiana Boltanskiego. Ola Watowa, osoba drobna i jasna, siedziała z podkurczonymi no-gami na fotelu i wygłaszała swoje wspomnienia jak dawne kołysanki. Chodziliśmy do niej wiele razy z łagodną Dunką Micińską, autorką wspaniałej pracy o Wacie261, córką jednego z największych polskich filozofów, Bolesława Micińskiego (1911–1943); oboje, ojciec i córka, zmarli przedwcześnie.

Wat to jeden z największych poetów polskich XX wieku: był człowiekiem udręczonym, z gorzkim wyrazem twarzy i natchnionymi oczami. Jak Zeindł Cohen, bohater opowiada-nia Singera Papież Zeindł. Ze strony matki pochodził od Ra-sziego z miasta Tròyes (rabina Salomona Ben Izaaka), wiel-kiego jedenastowiecznego komentatora Biblii, pochowanego w Kutnie, którego genealogia, jak przypomina Singer, „sięga do króla Dawida”262. Wśród jego przodków był także odno-wiciel kabały Izaak Luria. Zamożna rodzina Wata nie miesz-kała już w Warszawie w dzielnicy żydowskiej, prócz jednej babki, która miała mieszkanie przy ulicy Złotej 40, niedaleko Krochmalnej. Ojciec pisarza wykazywał wielkie skłonności mistyczne, odwiedzał chasydów w Górze Kalwarii (Ger, w ji-dysz) i pasjonował się Kierkegaardem; matka należała do ro-dziny bardziej otwartej na świat słowiański. W domu rozma-wiano po polsku i w jidysz (tylko tym językiem ojciec dobrze

władał, chociaż umiał czytać w pięciu innych) i obchodzono główne święta żydowskie: synowie mówili po polsku dosko-nale, co zawdzięczali stałej obecności w domu wiernej słu-żącej Anusi Mikulak, będącej dla dzieci drugą matką, która pochodziła ze wsi i służyła u Watów czterdzieści sześć lat; niestety, to jej wielkie przywiązanie do Żydów skończyło się tym, że naziści zabili ją jako Żydówkę.

Duma z tego, że jest Żydem i Polakiem, a także decyzja, żeby być jednakowo blisko obu kultur, miały znaczną wagę w twórczości Wata i w jego życiu. Tak oto napisał o tym w no-tatkach opublikowanych już po jego śmierci, ale pochodzących z lat pięćdziesiątych: „Nigdy nie czułem się Polako-Żydem, czy Żydo-Polakiem. Nie znosiłem Metysów. Zawsze czułem się i Żydem-Żydem, i Polakiem-Polakiem [...]. Jednocześnie trud-ne do wytłumaczenia, ale prawdziwe. Zawsze byłem dumny (o ile wolno w ogóle być dumnym z przynależności do tej czy innej grupy ludzkiej), że jestem Polakiem, że jestem Ży-dem. A także zrozpaczony, że jestem Polakiem, że jestem Żydem. Fura nieszczęść!”263.

To dwoiste zaangażowanie sprawiło, że przyjął postawę sceptyczną wobec wszelkich form nacjonalizmu. W latach dwudziestych bywał wielokrotnie oskarżany przez syjoni-stów, że propaguje antysemityzm: jego kpiąca, parodystyczna przemowa antysemicka264 wywołała bójkę. Ale w dalszym ciągu bywał głównie w środowiskach złożonych z inteligen-cji żydowskiej265, mimo że w roku 1953 przyjął chrzest ra-zem z żoną Olą.

Jego losy jako człowieka i intelektualisty przetoczyły się tragicznie przez XX stulecie: najpierw doświadczył młodzień-czego futuryzmu i praktyk kabalistyczno-dadaistycznych, potem zaangażowania w komunizm, wreszcie wywózki do stalinowskiego gułagu, choroby, emigracji i na koniec sa-mobójstwa na uchodźstwie. Jego przyjaciel Czesław Miłosz,

246

obawiając się, że Wat zostanie zapomniany, poświęcił parę miesięcy życia, by nagrać z nim długi wywiad, który stał się jednym z najważniejszych świadectw XX wieku i nosi zna-mienny tytuł Mój wiek (1965). Cała opowieść o jego życiu jest przeplatana na zmianę Winą i Karą. Wat z myślą o potom-nych interpretuje wszystkie swoje nieszczęścia jako wyzna-czone mu kary za wcześniejsze winy. Na przykład, z perspek-tywy tego, co uważał za swój młodzieńczy błąd (akceptacja stalinowskiego komunizmu), odczytywał wszystkie niedole, które później na niego spadły. Ale ten klucz, powtarzany w wielu wariantach sugestywnych obrazów-symboli, jest też kluczem otwierającym dostęp do głębszego sensu jego przej-mujących wierszy: „Między serca rozkurczem a skurczem jest / taka chwila gdy jesteśmy w śmierci. / Za krótka ona byśmy ją postrzegli [...] Tymczasem / nicość jest z nami ni-cość za nami nicość wokoło i w nas / wielość nicości. / A to co nazywamy ruchem dzianiem się życiem / to przerwy mię-dzy nicościami, wieloma nicościami, czyżby tożsamymi?”266.

Poezja Wata jest zbudowana głównie na przeżyciach we śnie, z wiernym przytaczaniem nawet gry słów, których sny bywają pełne. Dla niego poezja była autentycznym narzę-dziem poznania. W wielu wierszach, niemal zawsze autobio-graficznych, podkreśla swoje uwielbienie dla Empedoklesa, a za jego pośrednictwem dla „tradycji śródziemnomorskiej” (Wiersze śródziemnomorskie – taki tytuł nosi jeden z jego naj-lepszych tomików, z 1962 roku, napisany po pobycie w Ge-nui) i dla tradycji pitagorejskiej, w której wiedza i religia zgodnie ze sobą współistniały.

Inną obsesją Wata było Zło – siła diabła często płynie z jego zdolności przebierania się za anioła, pojawiania się (jak uto-pia marksistowska) pod pozorami dobra. Ale istnieje również Zło absolutne, w całej swojej pełni wcielone w obozy zagłady, w których utraciło życie wielu jego krewnych. W wierszu bez

tytułu, napisanym w kwietniu 1946 roku, Wat uzyskuje tak dramatyczną intensywność, że jego poezja zbliża się do Fugi śmierci (1947) Paula Celana: „Kłębią się liście, liście wirują, / liście zerwane z drzew Auschwitzu. / Liście w zamieci złoto--szarej / liście zerwane liście zdarte / liście zrąbane osma-gane / zagazowane osmalone / liście klęczące liście krzyczące / liście wznoszące w niebo lament! [...] aż padam / liśćmi oplą-tany / w mroki liściane!”267.

Najbardziej zdumiewa mnie jednak inny wiersz Wata, ponieważ jest na antypodach mojego odczuwania i ma to-nację może bardziej gorzką i czarną niż inne jego wiersze, ale na pewno jest jednym z najpiękniejszych i wyjątkowo dla niego typowych: mam tu na myśli Przypomnienie We-necji: „Rdzawy marmur w czarnych wodach / srebro płynie w rudej toni / [...] Śmierdzą algi i nocniki / wodorosty i to-pielce / i wodo-rododendrony. [...] Niknie cień, głos dogo-rywa / milkną senne barytony / pluska wiosło w trupiej bryi. / Czarne wody – czarny Styks. / Jadę jadę na zagładę / upo-jony duchem złym”268. Malarz i eseista Józef Czapski, w cza-sie okrągłego stołu na temat Wata, który odbył się w Paryżu 16 października 1967 roku269, z przenikliwością stwierdził, że Wat przywodzi mu na myśl Goyę, „na skutek swego odniesie-nia do świata, które jest dogłębnie tragiczne i autentyczne”.

248 249

18

sainte-geneviève-des-bois

Rozklekotany autobus, który z Paryża wiózł nas do małej osady podmiejskiej, gdzie został pochowany rosyjski reży-ser Andriej Tarkowski, był wypełniony paniami o dumnym spojrzeniu, w płaszczach sto razy nicowanych, które roz-mawiały cicho po rosyjsku. Po dojechaniu na przystanek w Sainte-Geneviève-des-Bois szliśmy w milczeniu wiejską drogą pełną kałuż szarych jak niebo. Za zakrętem pokazał się w dali biały brzozowy lasek, w głębi którego prześwi-tywała błękitna kopuła prawosławnej cerkiewki obrzeżona złotem. Było tak, jakby w tym miejscu kończyła się Francja, a rozpościerała przed nami bezkresna Rosja.

Wyszczerbiony mur z aniołami przy wejściu ogradzał cmentarz. Wchodziło się przez wielką bramę koloru miodu. Cerkiew Matki Bożej Wniebowziętej i niska wieża z pięcioma dzwonami zostały wzniesione w 1939 roku w stylu nowo-grodzkim naśladującym budownictwo piętnastowieczne. Za tą budowlą ciągnął się w środku lasu cmentarz. Zaraz przy bramie natrafia się na skromną omszałą płytę nagrobną pi-sarza Iwana Aleksiejewicza Bunina (1870–1953). Przed płytą ktoś wbił wprost w ziemię dwie suche róże związane żółtą wstążką. Wszędzie dokoła stały niezliczone małe nagrobki

mające formę tabernakulum zakończonego trzema błękit-nymi kopułkami pełnymi złotych gwiazd.

Jakbyśmy się znaleźli w pogodnej osadzie krasnoludków. Trochę dalej rysowały się groby żołnierzy z carską flagą wy-kutą w marmurze. Gdzieniegdzie, między krzewami, widać było groby tancerzy i tancerek. Na żadnym z nagrobków ani śladu fotografii czy jakiejś żałobnej sentencji: tylko imię, na-zwisko i zawód. Dziewczyna z długim kwiecistym szalem na ramionach wskazała nam przedostatni grób na końcu alejki. Zaczął mżyć deszcz. Stanęliśmy przed grobowcem, z trawertynu, niejakiego Vladimira Grigorieffa (1895–1973). Dwa krzewy czerwonego geranium przesłaniały tabliczkę z czarnego plastiku przymocowaną drutem do płyty Grigo-rieffa. Na tabliczce widniał napis: Andriej Tarkowski. Pocho-wano go w cudzym grobowcu, czekając, kiedy za pieniądze zebrane wśród paryskich emigrantów będzie można kupić mu tutaj miejsce i umieścić nagrobek (nastapiło to dopiero 17 listopada 1994 roku; rosyjski minister spraw zagranicz-nych Andriej Kozyriew uroczyście odsłonił pomnik na jego grobie). To sam Tarkowski postanowił, żeby pochowano go w tym zakątku rosyjskiego świata, kiedy w lecie 1986 roku dowiedział się, że choroba, która go dotknęła, nie pozwoli mu przeżyć zimy. Odniósł się do tego wyroku, jak odno-sił się do wszystkiego: z wielkim spokojem. „Czy boję się śmierci? Dla mnie śmierć nie istnieje. Istnieje tylko ten do-tkliwy fakt, jakim jest poczucie bólu. Kiedy myślę o śmierci, myślę o cierpieniu, nie o śmierci samej w sobie. Śmierci po prostu nie ma. Nie wiem... Kiedyś śniło mi się, że już zmarłem. Ale wszystko przypominało rzeczywistość. Czułem tylko jakieś oswobodzenie, niebywałą lekkość. Może właśnie to odczucie oswobodzenia i lekkości dawało mi pewność, że zmarłem, że uwolniłem się od wszystkich ziemskich więzów. Człowiek często myli śmierć z cierpieniem. Być może, gdy

250 251

spotkam się z nią twarzą w twarz, przerażę się, będę myślał inaczej... trudno powiedzieć”270.

Tarkowski jednak nie miał w sobie „lekkości”. Zawsze po-wtarzał, że „naszym celem na tej ziemi jest duchowe dosko-nalenie, sztuka musi nam w tym pomagać”. Ale twierdził, że na Zachodzie sztuka już od dawna stała się dobrem kon-sumpcyjnym, że jest tylko własnością konsumenta: „Kultura jest dla ludzi Zachodu tylko czymś, co mogą mieć. Od kiedy usunęli Boga, są przekonani, że człowiek wszystko może”. Był zdania, że człowiek powinien być pokorny i nie może preten-dować do poznania najgłębszej tajemnicy rzeczywistości. Du-chowość uznawał za poszukiwanie głębi, za drogę do przeby-cia, za przybliżanie się, a nie posiadanie. W filmie Nostalgia (1983)271 bohatera zawożą pod kaplicę, w której znajduje się Brzemienna Madonna Piera della Francesca, ale on, kiedy już jest na miejscu, nie chce wejść do środka. Posyła tam tylko swoją przewodniczkę-tłumaczkę, która chciała zrozumieć, dla-czego tak wiele kobiet tutaj przyjeżdża. Chciała odkryć za-gadkę Wiary. Nie odkryła jej, nie uzyskała żadnej odpowiedzi.

Tarkowski szedł przez świat jak szczególnego rodzaju piel-grzym: dla niego było ważne, żeby „iść”, a nie, żeby „wejść”. Szło mu o pielgrzymkę, która kończy się przed dojściem do celu, po prostu ze skromności i z szacunku dla Tego, który nam ten cel wskazał. Człowiek musi umieć się zatrzymać. Także w Stalkerze (1979)272 ukazał takie dwie przeciwstawne postawy: jedną przejawia przewodnik, który żywi szacunek dla Strefy i chce się zatrzymać na progu Sali, a drugą narcy-styczny pisarz Trigorin, odkrywający bliskość z Naukowcem, który chciałby wręcz umieścić bombę w środku tej tajemnicy, której nie potrafi zdefiniować. Magiczna postawa duchowa Orientu zderza się więc z szaloną „wolą mocy” kultury za-chodniej. Stalker to prorok, który jest przekonany, że ludz-kość zmierza ku unicestwieniu, ponieważ zagubiła wartości

duchowe. Stara się znaleźć ludzi, którzy w coś wierzą, w to niepojęte coś, co pozwala córce, wyglądającej na upośle-dzoną, na przesuwanie przedmiotów siłą myśli. Jak syn bo-hatera Ofiarowania (1986)273, który nie mówi (nieme było także dziecko w Zwierciadle; 1974274), ale potrafi zrozumieć tę wielką prawdę, że „trzeba codziennie podlewać martwe drzewo, skoro się wierzy, że ono ożyje”.

We Włoszech, czy ogólniej mówiąc na Zachodzie, Tar-kowski ciągle czuł się źle. Dręczy go nostalgia: „Odczuwam straszliwą tęsknotę za moimi miejscami, za tym przysiół-kiem, gdzie stoi nasz dom, za całą tamtą wsią, która w isto-cie jest moją Ojczyzną. Wcale nie mam ochoty wracać do Mo-skwy, chociaż długo tam mieszkałem – stąd wrócę na wieś”.

W 1984 roku Zarząd Miejski Florencji (dzięki burmi-strzowi Lando Contiemu, którego później zabiły Czerwone Brygady) oddał do dyspozycji Tarkowskiego i jego żony Ła-risy piękny dom, co prawda nie na wsi, ale w średniowiecz-nej dzielnicy San Niccolò, u podnóża wzgórza z piazzale Mi-chelangelo na szczycie. Odwiedzaliśmy go tam, ale spotkania często kończyły się sprzeczką. Zawsze był nastawiony pole-micznie, chociaż serdecznie, do „naszego świata”, któremu przypisywał naganne przywiązanie do wiedzy, znikomą du-chowość i niepohamowaną zachłanność materialną. Mamro-tał nieustannie o tym swoim rozgoryczeniu, co brzmiało tak, jakby gotował garnek fasoli. Wygłaszał też opinie w rodzaju takich: „Dlaczego badamy kosmos, skoro nie wiemy nie-mal nic o nas samych? Chyba Galileusz i Einstein w czymś się pomylili... Wiedza o życiu nie obdarza nas szczęściem”.

Pamiętam jak koszmar senny, kiedy razem zwiedzaliśmy Galleria degli Uffizi. Chodził tam często, ale oglądał tylko pierwsze sale: uwielbiał Simone Martiniego, Ambrogia Lo-renzettiego, Giotta. Złoto na ich obrazach przypominało mu ikony; widział je także w spojrzeniach Madonn. Natomiast,

252 253

jego zdaniem, w renesansie malarstwo włoskie odeszło od tradycji ikony: sztuka i kultura umieściły w centrum świata Człowieka, a odwróciły się od duchowości i Boga275. Zgadzał się całkowicie z wielkim filozofem, fizykiem i teologiem ro-syjskim, którego rozstrzelano w lesie na peryferiach Lenin-gradu, Pawłem Aleksandrowiczem Florenskim (1882–1943):

„Całe malarstwo religijne Zachodu, począwszy od epoki Od-rodzenia, to zupełna artystyczna nieprawda. Artyści, gło-sząc słowami bliskość i wierność przedstawianej rzeczywi-stości, nie mieli żadnej styczności z rzeczywistością, do której przedstawienia rościli sobie prawo, ośmielając się równo-cześnie to czynić. Nie uważali za stosowne poświęcić uwagę nawet owym skąpym wskazówkom przekazywanym przez ikonograficzną tradycję, a więc wiedzy o tym, jaki jest świat duchowy głoszony im przez Kościół katolicki”276. W tę świętą wartość ikony Tarkowski mocno wierzył i z dumą mówił o tej specyficznej sztuce rosyjskiej, którą wielu krytyków zachod-nich uznawało za „wartość niższego rzędu”. Dlatego szcze-gólnie zależało mu na tym, żeby w filmie Andriej Rublow (1969)277 zawrzeć nie tylko historyczny, ale także kulturalno--religijny aspekt tamtej epoki278. Kiedy mówił o tym filmie, który chyba był mu najbliższy, przytaczał jeszcze inne stwier-dzenie Florenskiego: „Ze wszystkich dowodów filozoficznych na istnienie Boga najbardziej przekonywająco brzmi wła-śnie ten, o którym nawet nie wspomina się w podręczni-kach. Można go na przykład sprowadzić do następującego wnioskowania: »Jest Trójca Rublowa, a więc jest i Bóg«”279.

Malarstwo i muzyka odgrywały ważną rolę we wszyst-kich filmach Tarkowskiego, który posługiwał się nimi, żeby lepiej pokazać dwie różne wizje świata: zachodnią i wschod-nią. Twierdził, że muzyka Wagnera i Beethovena to „nie kończący się monolog na swój temat”. Natomiast w muzyce Wschodu, jego zdaniem, „osoba jest bez reszty pochłonięta

Bogiem, Naturą, Czasem”, odnajduje siebie we wszystkim i wszystko odkrywa w sobie. Muzyka europejska, którą cenił, kończyła się na Bachu i Pergolesim, więc właśnie ją dołączył do kadrów Zwierciadła; cenił też Pasję według świętego Mate-usza Bacha, którą w Ofiarowaniu połączył z japońską melo-dią graną na flecie. Z malarstwa – stosował mniej lub bar-dziej jawne odniesienia do Boscha, Rembrandta, Breughla i Dürera (mały bohater Dzieciństwa Iwana280, kartkując al-bum z reprodukcjami obrazów tego niemieckiego malarza, odnajduje w nich taką samą przemoc, jaką naziści stosowali na jego oczach w rzeczywistości), ale największą uwagę po-święcał sztuce Leonarda da Vinci. Leonardo był dla niego naj-bardziej reprezentatywnym przedstawicielem racjonalistycz-nej kultury zachodniej, która po średniowieczu oddaliła się od Wschodu. W Zwierciadle bohater filmu Ignat przegląda album z obrazami Leonarda: pojawia się Madonna z Dzie-ciątkiem i Świętą Anną, Ostatnia Wieczerza, Gioconda, Ma-donna wśród skał, a także Portret młodej kobiety na tle jałowca (Ginevry de’Benci) przypisywany Leonardowi, który Tarkow-ski nazywał „nieskończonym labiryntem, czymś, co przy-ciąga i odpycha”281. W Ofiarowaniu niepokojący urok emano-wał z reprodukcji Pokłonu Trzech Króli, także namalowanego przez Leonarda. Dziwaczny listonosz-filozof Otto oświadczył:

„Zawsze bardzo się bałem Leonarda”. Natomiast główny bo-hater filmu, Aleksander, ogląda album z reprodukcjami ikon, który otrzymał w prezencie, i wygłasza pochwałę tego ma-larstwa oraz poczucia spokoju i duchowości, którymi tchną te hieratyczne postaci.

Pewnego razu w Salone de’Cinquecento w Palazzo Vec-chio Tarkowski zaczął swoje wystąpienie od analizy fresków pokrywających ściany i sufit i nagle zawołał: „Oto świątynia waszej kultury: tylko bitwy, święta, satyry i ani śladu religijno-ści. Przepadam za waszymi obrazami, ale one nie są moje”282.

255

Jedynym terenem, na którym mogły się spotkać Wschód i Za-chód, on i my, była duchowość, którą my mieliśmy na nowo odkryć i odzyskać. Jego utopijnym marzeniem, które ukazał sugestywnie w końcowej scenie Nostalgii, była rosyjska da-cza umieszczona w środku pozbawionego dachu kościoła San Galgano: prosta średniowieczna religijność z wiejską kulturą słowiańską.

W okresie kiedy kręcił Nostalgię, trafił do miasteczka San Gregorio da Sassola, leżącego na wzgórzach, czterdzieści kilometrów od Rzymu. Postanowił żyć między prostymi ludźmi i kupił sobie mały dom do remontu tuż przy wjeź-dzie do miasta. Niedaleko stamtąd, na górze, wznosi się nisz-czejący klasztor z XVIII wieku i kościół Santa Maria Nuova. W tamtych okolicach Tarkowski chciał założyć rodzaj Aka-demii Sztuki, z wydziałami filmu, poezji, muzyki i teatru.

W gruncie rzeczy jego manicheizm był, przynajmniej dla mnie, bardzo pożyteczny: zmusił mnie, „w obronie przed Tarkowskim”, do przemyślenia i ocenienia na nowo wielu wartości i przekonań, które już uznawałem za nieza-chwiane. A poza tym jego filmy, które powszechnie uznaje się za nudne i zaszyfrowane, mnie, im częściej je oglądam, wydają się coraz piękniejsze.

19

maisons-laffitte

Przez wiele lat z lepszą odmianą Polski można się było ze-tknąć po przebyciu ze stacji Gare St. Lazare podmiejskim pociągiem jadącym w kierunku północno-zachodnim kilku przystanków do spokojnej osady Maisons-Laffitte, znanej z wyścigów koni. Po dziesięciu minutach spaceru przez ave-nue de Poissy dochodziło się pod numer 91 i stawało przed bramą zatopionej w zieleni willi. Niespodziewane odwie-dziny nie były tam mile widziane, co nie powinno dziwić, wo-bec tego należało wcześniej zatelefonować i zapowiedzieć się. Osoba, z którą się rozmawiało, miała szczególny ton głosu, jakby mówiła: „jeśli już pan musi do nas przyjść...”. Ale kiedy się weszło do ogrodu (i zdołało jakoś uniknąć napaści anty-patycznego cocer-spaniela Faxa), spotykało się z gościnnością prawdziwie serdeczną i nienaganną. W tej willi, nazywanej w skrócie „Instytutem Literackim”, panowały spartańskie wa-runki i szczególny bałagan: porozrzucane wszędzie papiery, książki i gazety. W głębi ogrodu stała bogato wyposażona bi-blioteka, doskonale uporządkowana przez niestrudzonego i zawsze gotowego do pomocy, przypominającego zwierzaka z fajką Jacka Krawczyka, wyglądającego jak wieczny chłopiec, który tworzył tu sieć pajęczą wychwytującą książki, broszury

256 257

i gazety publikowane po polsku w najbardziej odległych czę-ściach świata. Trudno było liczyć, że zaproszą cię na obiad (młodsi pracownicy razem z gośćmi pożywiali się w znako-mitej, położonej parę metrów dalej, zadymionej traktierni dla kierowców ciężarówek), ale poobiedni rytuał picia kawy czy herbaty w jadalni albo na zagraconej werandzie (nazywa-nej pompatycznie jardin d’hiver), razem z Redaktorem i jego zespołem zawsze był przestrzegany: wtedy jadało się razem znakomite ciasteczka.

Reżym komunistyczny w Polsce uznawał to miejsce za spelunkę najgorszych wrogów. Kierował „Instytutem” Je-rzy Giedroyc (1906–2000) – niezwykły Polak, światły i nad-zwyczaj przychylny Ukrainie, o poglądach laickich i w nie-znacznym tylko stopniu nacjonalistycznych, zachowujący się cierpko jak panicz z minionej epoki i zawsze mający fular na szyi. W latach trzydziestych zajmował się z pasją polityką, periodykami i dziennikami (pracował w biurze prasowym rządu). Po skończonej wojnie wokół jego charyzmatycznej osobowości zjednoczyło się kilku polskich intelektualistów, którzy walczyli w Drugim Korpusie Polskim generała Włady-sława Andersa, który wszedł w skład armii brytyjskiej, i prze-szli z nim z Iraku, przez Palestynę i Egipt, aż do lądowania we Włoszech, gdzie bohatersko przyczyniali się do oswobo-dzania tego kraju (Monte Cassino, Ankona, Bolonia). Wszy-scy współpracownicy Giedroycia pracowali wtedy w Wydziale Kultury, Publikacji i Propagandy armii sprzymierzonych i po zakończeniu wojny nie mieli dość nadziei ani dość ochoty, by wrócić do Polski, która znalazła się pod okupacją sowiecką. Dlatego 11 lutego 1946 roku w Rzymie, po porozumieniu z przebywającym w Londynie rządem polskim na uchodź-stwie, założyli Instytut Literacki, stawiając sobie za zadanie gromadzenie i publikację materiałów „kulturalnych, nauko-wych, literackich i społecznych”. Nominację na Dyrektora

otrzymał Giedroyc, a jednym z jego pierwszych poczynań był zakup wysłużonej typografii283. Pokonując piętrzące się trudności, opublikowano w niecałe dwa lata 26 pozycji książ-kowych. Pieniądze na to uzyskano dzięki zagadkowej sprze-daży angielskiej benzyny wyłudzonej z jakiegoś klasztoru pod Rzymem i ze sprzedaży włoskim skautom i podejrza-nym handlarzom odzieży i namiotów armii brytyjskiej zale-gających po demobilizacji w magazynach.

Oficynę wydawniczą tworzyli: malarz i eseista Józef Czapski, pisarz Gustaw Herling-Grudziński, adwokat Zyg-munt Hertz (1908–1979) i jego żona Zofia Neuding (1910–2003), pierwsza kobieta w Polsce, która została notariuszką w 1933 roku; wszyscy oni zajmowali się sprawami admini-stracyjnymi i prawnymi.

Do tej grupy dołączył w 1951 roku Konstanty „Kot” Jeleń-ski (1922–1987), nieślubny syn polskiej arystokratki i wło-skiego hrabiego Carla Sforzy284, były czołgista w Normandii i były urzędnik FAO w Rzymie, błyskotliwy eseista, krytyk literacki i krytyk sztuki (ożenił się z pochodzącą z Triestu malarką Leonor Fini), który był niezmordowanym propaga-torem kultury polskiej we Francji285. W sprawie wydawnic-twa i jego „misji” mieli jasne idee: „książki, które pomagają w życiu, może wydawać każdy, my chcemy wydawać książki, które potrafią życie zmienić”. Uważali się za „pielgrzymów wolności”286, za uchodźców, którzy wybrali emigrację świa-domie, aby w dalszym ciągu walczyć o Polskę prawdziwie niezależną, wolną i tolerancyjną.

W styczniu 1947 roku zaczęli publikować oprócz ksią-żek miesięcznik „Kultura”, najważniejsze polskie pismo na emigracji. Ta niewielka grupa osób z Instytutu Literackiego i sieć ich współpracowników rozproszonych po całym świe-cie i w Polsce (gdzie za posiadanie książki wydanej przez In-stytut groziło aresztowanie) ocaliła kulturę swego kraju, ale

258 259

też świata (wystarczy nadmienić, na przykład, że zaznajo-mili Europę z Witoldem Gombrowiczem i że gościli u sie-bie i wspierali przyszłego laureata literackiej Nagrody Nobla Czesława Miłosza). Kiedy skończyły się pierwsze pieniądze, musieli sobie radzić w najrozmaitszy sposób, wykorzystując zasadę, zgodnie z którą „wróg mojego wroga jest moim przy-jacielem”. Ale pozostawali zawsze bardzo niezależni i w swo-ich dokonaniach dawali pierwszeństwo wartościom kultu-ralnym, nie stając się nigdy bezkrytycznym instrumentem propagandy. Zasadnicze znaczenie dla ich przetrwania miał Kongres Wolności Kultury, powołany do życia w Berlinie Za-chodnim w dniach 26–30 czerwca 1950 roku (ze strony pol-skiej uczestniczyli w nim Giedroyc i Czapski), który przy wsparciu finansowym CIA zamierzał przeciwstawić się ko-munistycznej hegemonii kulturalnej. Kongres został roz-wiązany w 1975 roku, kiedy już znakomicie spełnił swoje zadanie. Naczelnym narzędziem tej walki, w którą zaanga-żowali się najwięksi artyści i intelektualiści liberalni w Eu-ropie (Berlin, Aron, Malraux, Camus, Russell, Auden, Gide, Silone, Chiaromonte, Jaspers, Dewey, Dos Passos, Sinclair, Koestler), były takie miesięczniki, jak „Preuves” (pod redak-cją szwajcarskiego eseisty i dziennikarza François Gila Bon-dy’ego, wychodzący w Paryżu od 1951 do 1969 roku; w skład jego redakcji wchodził również Jeleński), „Kultura” i, we Wło-szech „Tempo Presente” (kierowane przez Nicolę Chiaro-montego, Ignazia Silonego i Gustawa Herlinga)287. Ale to wsparcie finansowe CIA nigdy nie zagroziło niezależności

„Kultury” i obu wymienionych tu miesięczników, co z łatwo-ścią mogli stwierdzić ich czytelnicy288.

Jesienią 1947 roku Instytut przeniósł się do Paryża, z po-wodu trudności finansowych, ponieważ we Włoszech pozo-stało już niewielu pomocnych Polaków, a ponadto zachodziła obawa, że w Rzymie obejmą władzę komuniści. Jedynym

członkiem redakcji, który wybrał osobną drogę, był Gustaw Herling, gdyż osiadł razem z żoną w Londynie. W stolicy Francji, tradycyjnej siedzibie polskiego politycznego uchodź-stwa, Instytut mógł liczyć na wiele znajomości i zażyłych przyjaźni. Willę w Maisons-Laffitte, poważnie uszkodzoną w czasie wojny, zakupiono i odnowiono dzięki aktywnej pomocy fizyka Aleksandra Weissberga-Cybulskiego (1901–1964), który kierował pracami budowlanymi.

Weissberg urodził się w Krakowie i studiował w Wied-niu oraz w Instytucie Fizyki w Berlinie. Poczynając od roku 1918, związał się z ruchem socjalistycznym, a później komu-nistycznym. W 1931 roku wyemigrował do Związku Sowiec-kiego, gdzie wkrótce został aresztowany i osadzony w gułagu (ujawnił istnienie gułagów jako jeden z pierwszych, w książce Wielka czystka, napisanej przy pomocy Gustawa Herlinga)289. W roku 1940, na podstawie umów niemiecko-sowieckich, zo-stał „zwrócony” Niemcom, podobnie jak jego rodaczka, komu-nistka Margarete Buber-Neumann, przyjaciółka byłej narze-czonej Kafki290. Od roku 1941 do 1942 był osadzony w getcie w Krakowie, skąd uciekł i schronił się w Warszawie, w ro-dzinie Zofii Cybulskiej, która później miała zostać jego żoną i której nazwisko dołączył do swojego. Wziął udział w powsta-niu warszawskim. W roku 1946 przeniósł się do Szwajcarii, a w rok później do Londynu i w końcu do Paryża. Weissberg był też autorem pasjonującej książki dokumentalnej o Żydzie węgierskim Joelu Brandzie, który w kwietniu 1944 roku w Bu-dapeszcie negocjował z Eichmannem wymianę miliona uwię-zionych Żydów na 10 000 ciężarówek (ale Anglicy ostatecz-nie nie przystali na zawarte już porozumienie)291.

W Paryżu już wcześniej przebywał Józef Czapski (1896–1993), który działał jako „minister spraw zagranicznych” „Kul-tury”. Znał wiele wpływowych osób w mieście (zwłaszcza

260 261

w środowisku arystokracji) i przyjaźnił się blisko z Char-les’em de Gaulle’em (który w roku 1920 był w Polsce attachè wojskowym, a później zawsze chętnie pomagał polskim emi-grantom). Matka Czapskiego pochodziła z hrabiowskiej ro-dziny Thunów-Hohensteinów, a ojciec z Hutten-Czapskich. Czapski urodził się w Pradze czeskiej, ale w latach 1906–1916 mieszkał w Sankt Petersburgu, gdzie studiował prawo i gdzie odbył służbę wojskową. I on, i jego siostra Maria mieli wykształcenie prawdziwie europejskie, zdobyte dzięki długim podróżom, wielu pasjom kulturalnym i licznym przygodom292. Przeżył osobiście rewolucję 1917 roku i uzy-skał zwolnienie z wojska, aby dać wyraz swoim zapatrywa-niom pacyfistycznym: zamieszkał w założonej w Sankt Pe-tersburgu komunie, wiernej pacyfistycznym teoriom Lwa Tołstoja. Kiedy Polska w 1918 roku odzyskała niepodległość, Czapski przeniósł się do Warszawy i wstąpił na Akademię Sztuk Pięknych. W czasie wojny sowiecko-polskiej 1920 roku zwrócił się do władz wojskowych z prośbą o umożliwienie mu służenia swojemu krajowi bez posługiwania się bronią. Ponieważ dobrze znał język rosyjski, powierzono mu zadanie odnalezienia oficerów polskich, którzy zaginęli w Rosji (po kilku miesiącach poszukiwań odkrył, że zostali rozstrzelani przez bolszewików). W roku 1921 zapisał się ponownie na Akademię Sztuk Pięknych, tym razem w Krakowie, i po dwu latach studiów założył na niej „Komitet Paryski”; chodziło w tej inicjatywie o odrzucenie inspiracji historycznych i na-cjonalistycznych, które dotychczas stanowiły w malarstwie polskim trwałą tradycję, ale także o bojkot sztuki niefigura-tywnej. W 1924 roku, już jako malarz, wyjechał z kilkoma przyjaciółmi do Paryża, gdzie pozostał do roku 1932. Po po-wrocie do Polski zajął się zawodowo malarstwem i krytyką sztuki. Czapski wiele się nauczył od Cezanne’a, a zwłasz-cza od Bonnarda. Jednak jego obrazy zawsze wydawały mi

się blisko spowinowacone z obrazami rosyjskiego Żyda Jo-sepha Solmana (urodzonego w 1909 roku w Witebsku, a od roku 1912 przebywającego na emigracji w Stanach Zjedno-czonych), członka grupy „The Ten”, która działała w Nowym Jorku w latach 1935–1939 i której sekretarzem był Rothko293.

Odwiedzałem Czapskiego, kiedy w swoich poszukiwa-niach korzystałem z biblioteki Instytutu Literackiego w Ma-isons-Laffitte. Był bardzo wysoki i bardzo chudy, z wypukłym czołem podkreślającym jego orli profil. Łagodny i spokojny Czapski był już wtedy bardzo słaby i nieczęsto wychodził ze swego pokoju na piętrze willi: pokój miał bardzo jasny, cha-otycznie przeładowany, a jego piękne obrazy i rysunki wisiały nawet na klatce schodowej. Dostrzegało się w nich wielkie skupienie, ciekawość świata i szacunek dla niego, zwłasz-cza dla postaci ludzkich, uchwyconych w chwilach szczegól-nych, choć bez reszty codziennych: w kawiarni, metrze czy teatrze. Te postacie są melancholijne i samotne, jak na ob-razach Hoppera, ale obrazy Czapskiego mają kolory znacz-nie intensywniejsze294. Czapski zawsze w czasie wizyt zdej-mował z prowizorycznych półek nad łóżkiem małe i pękate zeszyty, swoje dzienniki, gdzie zapisywał myśli i wklejał naj-rozmaitsze rzeczy: listy i kartki, wycinki z gazet, szkice piór-kiem295. Pokazywał te dzienniki z dumą dziecka, które de-monstruje swój album z sylwetkami piłkarzy.

Rozmawialiśmy często o mistyku i wizjonerze rosyjskim Wasiliju Wasilijewiczu Rozanowie (1856–1919), któremu po-święcił wnikliwy esej i którego uważał za jednego z najbliż-szych mu i najbardziej aktualnych myślicieli296. Kiedy mu przypomniałem, że Rozanow był jednak również niepokoją-cym przedstawicielem rosyjskiego antysemityzmu, z akcen-tami antyreligijnymi, które przypominają Genealogię moral-ności Nietzschego („Ludzkość zginęłaby, gdyby nie nauczyła się od Żydków trząść się i błagać o darowanie im ich win”),

262 263

zaoponował, mówiąc, że szósty i siódmy rozdział Apokalipsy naszych czasów Rozanowa (1918)297 był dla niego kluczem do zrozumienia, gdzie zrodziła się nikczemna idea „żydoko-muny”298, która sprawiła, że po wojnie wszyscy Żydzi byli traktowani jak agenci i współpracownicy komunizmu. Czap-ski był bardzo ciekawy świata, ale też nie opuszczało go prze-konanie, że świat już niedługo dobiegnie końca, tyle że ocze-kiwał tego z pogodnym spokojem człowieka, który patrzył na śmierć zbyt wielu ludzi.

Jedna niezwykle ważna, paląca sprawa wciąż niezmiennie leżała na sercu Czapskiemu, Herlingowi, jak też innym człon-kom „Kultury”: mord w Katyniu. Czuli się wobec swoich ro-daków, rozstrzelanych przez wojskowe służby specjalne Sta-lina, ludźmi, którzy tylko przypadkiem ocaleli: równie dobrze niektórzy z nich mogli leżeć w tamtych zbiorowych grobach z kulą wystrzeloną z bliska w kark. Szczególnie Czapski ocalał niemal cudem; wiele ofiar dobrze znał, bo był razem z nimi więziony. To wydarzenie katyńskie położyło się cieniem na całym jego życiu, powodując nieustanną traumę i dotkliwe cierpienie, a ulgę przyniosło mu dopiero ujawnienie prawdy o dokonanej tam zbrodni. Katyń, ten tragiczny epizod wo-jenny, stał się symbolem przemocy i podstępnych kłamstw reżymu sowieckiego.

W 1939 roku Czapski walczył po raz drugi na wschodnich krańcach Polski, by powstrzymać napaść Związku Sowiec-kiego. Dostał się do niewoli 27 września i był więziony na-przód w Starobielsku, potem w Pawliszewie i w końcu w Gria-zowcu. W obozie dla jeńców wojennych, chcąc przezwyciężyć upokorzenie i lęk innych uwięzionych, zorganizował „otwartą szkołę”, w której wygłosił kilka wykładów o Marcelu Prouście299. Nie zginął także dlatego – jak mi powiedział – że spontanicz-nie zastosował jedyną możliwą strategię przeżycia: postępować tak, jakby się nic nie stało, i zawsze zachowywać się godnie.

Kiedy potem Niemcy zaatakowały Związek Sowiecki, So-wiety i Polska znalazły się po tej samej stronie: były sprzymie-rzeńcami, którzy walczą z Niemcami. W umowie dyploma-tycznej sowiecko-polskiej, podpisanej w Londynie 30 lipca 1941 roku przez premiera rządu polskiego na uchodźstwie w Anglii generała Sikorskiego (który w lipcu 1943 roku zginie w zagadkowym wypadku lotniczym w Gibraltarze, dzięki czemu Churchill pozbył się kłopotliwego i nieprze-jednanego wroga Związku Sowieckiego) i ambasadora rosyj-skiego Majskiego, ustalono, że „traktaty rosyjsko-niemieckie z 1939 roku odnoszące się do zmian terytorialnych Polski utraciły wszelkie znaczenie”, a przede wszystkim ogłoszono

„amnestię dla wszystkich obywateli polskich obecnie pozba-wionych wolności na terenie ZSRR”.

Od tej chwili uwolnieni żołnierze polscy, jeśli chcieli, mogli być wcielani do Armii Polskiej na Wschodzie, której dowódz-two powierzono generałowi Władysławowi Andersowi. Roz-poczęły się natychmiast poszukiwania tysięcy Polaków roz-proszonych na terytorium sowieckim. W ciągu pierwszych dwu lat wojny władze sowieckie uwięziły i deportowały pół-tora miliona cywilów i żołnierzy polskich. Z wielkich obozów dla jeńców wojennych w Starobielsku, Ostaszkowie i Koziel-sku jedynie 400 osób, wśród nich Józef Czapski, nie straciło życia. Z racji jego dobrej znajomości rosyjskiego i wcześniej-szego doświadczenia powierzono mu odnalezienie rodaków, ale pomimo systematycznych poszukiwań nie udawało mu się ustalić miejsca pobytu 15 000 żołnierzy, w tym 8400 ofi-cerów. Od kwietnia 1940 roku ślad po nich przepadł. W Mo-skwie, 3 grudnia 1941 roku, nagabywany przez Sikorskiego i Andersa o wyjaśnienia, Stalin odpowiedział: „Uciekli do Man-dżurii”. Tymczasem w rzeczywistości właśnie on, Stalin, pod-pisał osobiście 5 marca 1940 roku rozkaz zgładzenia polskich jeńców wojennych i powierzył to zadanie NKWD300.

264 265

Józef Czapski zanotował sobie w 1956 roku zdanie: „Je-żeli zapomnę o zabitych w Katyniu, Ty, Boże na niebie, za-pomnij o mnie”301. Pierwszą pozycją, którą wydał w Rzymie, w 1945 roku, były Wspomnienia starobielskie, a cztery lata póź-niej, inaugurując działalność wydawniczą Instytutu Literac-kiego w Paryżu, opublikował książkę Na nieludzkiej ziemi302, w której jako jeden z pierwszych odważnie ujawniał prze-stępczą naturę systemu sowieckich obozów koncentracyj-nych (GUŁAG) i demaskował kłamstwa sowieckie o Katy-niu. Ujawnienie prawdy o Katyniu stało się „celem życiowym” Czapskiego: bez żalu zaniedbywał nieco dla tego celu swoje prace artystyczne i krytyczne. Pomian powiedział o nim:

„Był dobrym człowiekiem w czasach, w których dobroć była niemodna”303.

Tak o historii zbrodni katyńskiej opowiedział mi Czapski, który w tym okresie badał ją szczegółowo, przygotowując od-cinek audycji telewizyjnej „Mixer”. Audycja jednak z zagad-kowych przyczyn nigdy nie została nadana.

W kwietniu 1943 roku, kiedy trwało powstanie w get-cie warszawskim, Niemcy okupujący tereny sowieckie od-kryli w lesie katyńskim, w pobliżu Smoleńska nad Dnie-prem, zbiorowe groby ze zwłokami 4500 oficerów i żołnierzy polskich, z których każdego zabito strzałem w tył głowy. W osobistym dzienniku niemieckiego ministra propagandy Goebbelsa można przeczytać pod datą 9 kwietnia 1943 roku:

„W pobliżu Smoleńska odnaleziono zbiorowe groby pełne pol-skich trupów. Bolszewicy po prostu zabili około 10 000 jeń-ców, grzebiąc ich w nieładzie w zbiorowych rowach”.

Przez dziesiątki lat w naszych opracowaniach historycz-nych zbrodnia katyńska była całkowicie pomijana i nawet dzi-siaj jest uznawana tylko za jedno z wielu okrucieństw drugiej wojny światowej. A przecież ta tragedia, którą propaganda niemiecka posługiwała się bardzo zręcznie, przypisując winę

Sowietom, niebezpiecznie zaważyła na stosunkach między antynazistowskimi sprzymierzeńcami: władze sowieckie (które aż do roku 1990 nie potwierdziły swojej odpowie-dzialności, a przeciwnie, starały się ją za wszelką cenę za-taić) zerwały 25 kwietnia 1943 roku stosunki dyplomatyczne z emigracyjnym rządem polskim w Londynie, który miał już dowody ich winy, i wymusiły na Anglikach i Ameryka-nach, żeby przyjęli za prawdziwą ich wersję wydarzeń: miała to być zbrodnia perfidnie dokonana przez Niemców po to, aby zrzucić odpowiedzialność na władze sowieckie i skłócić ze sobą przymierze alianckie (jednak sędziowie trybunału w Norymberdze nie zgodzili się potem obwinić także za Ka-tyń nazistów, co stało się pierwszym sygnałem do rozpoczę-cia zimnej wojny)304.

Wcześniej, aby taką ich tezę obalić, Niemcy zawieźli do Katynia kilku oficerów polskich, uwięzionych i internowa-nych w obozie dla jeńców w Woldenbergu, i pokazali im zwłoki ich rodaków. Jeden z nich opowiedział potem pisa-rzowi historycznemu i publicyście Marianowi Brandysowi, że kiedy stał na skraju jednego z masowych grobów, oficer niemiecki spytał go, od jakiego czasu – jego zdaniem – te ciała leżą tu pochowane. Polak udzielił mu ścisłej odpowie-dzi: od wiosny 1940 roku. Na pytanie zdumionego Niemca, dlaczego jest tego tak stanowczo pewien, odpowiedział: „Dla-tego, panie profesorze, że przed wojną studiowałem medy-cynę sądową u pana w Berlinie”.

W filmie dokumentalnym nakręconym przez Niem-ców dla kronik propagandowych widać w rozkopanych gro-bach, na warstwie zwłok, jakichś mężczyzn w fartuchach i gumowych rękawicach. W szczególności rzuca się w oczy lekarz w czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Było to dwunastu lekarzy międzynarodowej komisji Czerwonego Krzyża, która przyjechała do Katynia 28 kwietnia 1943 roku.

266 267

Lekarz w kapeluszu był cenionym anatomopatologiem ne-apolitańskim, nazywał się Vincenzo Maria Palmieri (1899–1994) i w latach 1962–1963 był burmistrzem Neapolu. Ko-misja ustaliła, że zwłoki zostały tu złożone w kwietniu–maju 1940 roku, więc w okresie, kiedy te tereny były w rękach Ro-sjan. Po wojnie doktora Markowa (z Sofii) i doktora Hájka (z Pragi) zmuszono do wycofania zeznań i złożenia oświad-czenia, że Niemcy te insynuacje antysowieckie na nich wy-musili. Także doktor Palmieri stał się po wojnie obiektem napastliwej, dyskredytującej go kampanii prasy lewicowej i za swoją postawę zapłacił utratą katedry uniwersyteckiej; potem zamknął się w przezornym milczeniu305.

W październiku 1987 roku, po poszukiwaniach i przy-gotowaniach, poszedłem go odwiedzić razem z pisarzem polskim Gustawem Herlingiem (który zanotował te odwie-dziny w swoim Dzienniku pisanym nocą)306. Mieliśmy przed sobą starszego człowieka, bardzo nieufnego i wylęknionego, który jednak powtórzył nam swoje dawne stwierdzenia i do-dał: „Zbrodnia była sowiecka, nie ma dwóch zdań. Kiedyś zbrodniarze będą musieli się do niej przyznać”. Co istotnie nastąpiło, ale dopiero 13 kwietnia 1990 roku, kiedy w Mo-skwie Gorbaczow podczas spotkania z prezydentem Polski Jaruzelskim, wręczając mu dwie wielkie teczki z czarnego kartonu z nazwiskami zamordowanych Polaków, przyznał, że odpowiedzialność za mord katyński leży po stronie so-wieckiej. Zrzucił wprawdzie winę na Berię, niemniej jednak oświadczył: „To bolesne, ale konieczne, powiedzieć dzisiaj o tej tragedii. Droga do odnowy i prawdziwego zrozumie-nia wiedzie tylko przez prawdę”.

Przez całe lata reżym komunistyczny w Polsce musiał bro-nić Sowietów i zakazywać wszelkich obchodów związanych ze zbrodnią, którą popełniono dla unicestwienia przyszłej elity politycznej w Polsce. Wedle dokumentów ujawnionych

w Czarnej księdze cenzury PRL zakazywano jakichkolwiek wzmianek o tragedii katyńskiej, nawet jeśliby miały one słu-żyć oskarżaniu o nią nazistów.

Ale również dla Zachodu problem katyński stanowił, przy-najmniej do czasu wybuchu zimnej wojny, kłopotliwą nie-dogodność. Dopiero na wiosnę 1952 roku Kongres Stanów Zjednoczonych postanowił rozpocząć badania, które miały wyjaśnić odpowiedzialność za mord w Katyniu. W czasie wojny Zjednoczone Królestwo milcząco godziło się na so-wieckie kłamstwo, że cała sprawa jest zabiegiem propagan-dowym Niemców. Odmienny sąd prowokowałby negatywną reakcję brytyjskiej opinii publicznej, gdyż musiałby oznaczać, że Anglia stała się sojusznikiem państwa winnego takiej sa-mej zbrodni, jakie popełniali Niemcy. Nawet w roku 1989 brytyjski minister spraw zagranicznych twierdził, że „kwe-stia Katynia nie jest jeszcze całkiem jasna”. Zresztą prawo brytyjskie w sprawie zbrodni wojennych (1991) zakazuje roz-strzygania w sprawie win popełnionych przez sojuszników.

Wiele osób odpowiedzialnych za zbrodnię w Katyniu i wielu jej bezpośrednich sprawców jeszcze żyło i mieszkało w Związku Sowieckim, kiedy państwo to obciążono odpowie-dzialnością za ten mord307. Ale nikt nie uznał ich za winnych.

Wśród zabitych w Katyniu polskich oficerów było wielu krewnych znanych polskich osobistości, zginął tam między innymi ojciec Andrzeja Wajdy; ani on, ani jego matka przez całe lata nie znali niepodważalnej prawdy, a nawet mieli nadzieję na jakieś cudowne odnalezienie, a z kolei potem Wajda musiał wiele lat ukrywać tę „rodzinną zmazę”, żeby nie złamać sobie kariery zawodowej. Jego film Katyń (2007) jest bolesnym rozliczeniem się z tymi rozterkami i drama-tami, osobistymi i zbiorowymi, ale także obiektywnym uka-zaniem prawdy faktycznej, bezlitosną rekonstrukcją tamtego mordu, o którym zbyt wiele lat milczano, i podkreśleniem

269

wytrwałości narodu polskiego, który z uporem walczył o usta-lenie prawdy i pochowanie w grobach tamtych niewinnie za-bitych (szczególnie wyraziste są w filmie postacie mocnych, odważnych kobiet, przypominających Antygonę) i któremu przypadło w udziale przeżyć tamtą tragedię w ostatnim kwa-dransie filmu, oglądając wstrząsające obrazy okrutnego i me-chanicznego powtarzania egzekucji strzałem w tył głowy, jak w ubojni zwierząt.

W Katyniu doszło także do drugiej masakry. Jak wspo-mina Claudio Magris308, w roku 1943 Niemcy zburzyli wieś o identycznej nazwie, paląc żywcem w drewutni 149 osób. Istnieje na miejscu pomnik, który o tym mówi. Problem jednak leży w tym, że nie chodzi tu o to samo miejsce: „Po-mnik sowiecki upamiętniający nazistowskie zbrodnie został wzniesiony przez Sowietów w pobliżu białoruskiej wsi o na-zwie Chatyń, aby spowodować podstępną dezinformację, ja-kiej ulegało wielu ludzi odwiedzających to miejsce”309. W le-sie katyńskim pomnik polskich ofiar, który mówi już o tym, że wszyscy tu leżący zostali zabici przez władze sowieckie, został wzniesiony dopiero w roku 1990. Wcześniej na miej-scu tragedii były tylko kwiaty, które Polacy na własną odpo-wiedzialność, narażając się na areszt, wciąż przywozili.

20

praga

Ponieważ w wyniku ideologicznej i profilaktycznej decyzji naszego ojca nie mieliśmy telewizora, w czasie Praskiej Wiosny 1968 roku odkryliśmy razem z bratem, że wieczo-rami możemy słuchać Radia Praga: była to nadawana po włosku, w tonie konspiracyjnym, przez kilku komunistów włoskich mieszkających w Pradze (którzy później zostali z niej wydaleni za zbyt „liberalne” poglądy) transmisja ze stolicy Czechosłowacji. Podobało się nam, że jesteśmy jak nasi rodzice, którzy w czasie wojny łapali z trudnościami Radio Londyn. Zaczęliśmy się pasjonować tymi dziwacz-nymi czeskimi nazwiskami, które budziły nadzieję i były zapowiedzią ujawnienia niegodziwości wcześniejszych władz. W sierpniu, podczas tradycyjnych corocznych wa-kacji z mamą w Londynie, zmroził nas widok dwóch mło-dych Czechów, którzy rysowali czołgi i pisali pomarańczową kredą na chodniku Trafalgar Square: „Rosyjskie czołgi tłu-mią naszą wolność”.

Parę miesięcy po sowieckiej inwazji na placu Wacława jakiś człowiek wymiotował do fontanny. Podszedł do niego nieznajomy, poklepał go po plecach i oświadczył mu: „Drogi panie, nie znam pana, ale całkowicie się z panem zgadzam”.

270 271

Kiedy pojechałem po raz pierwszy do Pragi, postanowi-łem nie dać się stłamsić jej magii i nie oglądać niczego, co oglądają wszyscy; chociażby dlatego, że potrzebowałbym na to co najmniej kilku miesięcy. Narzuciłem więc sobie tak-tykę ścisłego ograniczenia się: tylko Braun i Szwejk. Trzeba było zabrać ze sobą tylko jedną książkę, Przygody dobrego wojaka Szwejka310, i wyznaczyć sobie tylko jeden cel: zoba-czyć wszystkie dzieła Matyáša Bernarda Brauna (1684–1738), wspaniałego barokowego rzeźbiarza, którego twórczość jest tak niezwykła i tak mroczna. Na moście Karola mijałem, rozdzielone dziwiętnastowiecznymi latarniami, jego posągi świętej Ludmiły, świętego Iwona i świętej Ludgardy, ślepej kobiety, która całowała rany Chrystusa na krzyżu; ale podzi-wiałem także drewniany posąg świętego Judy Tadeusza, fa-sadę pałacu Clam-Gallas i jego gigantyczne posągi Herkulesa podtrzymującego masywne barokowe portale, a także piękny dom rodziny Salmów, pod numerem 24 wielkiego, okolo-nego drzewami placu Karlovo náměstí; poza Pragą, w miej-scowości Kuks, obejrzałem posągi wokół szpitala, które wyglądają, jakby nie były wyrzeźbione w kamieniu, tylko w drewnie, i Betlejem z reliefowymi scenami na wielkich głazach rozrzuconych po lesie wokół zamku Žireč.

W sobotę udałem się do gotyckiej Staronowej Synagogi (Staranová Synagóga, 1280), obok Żydowskiego Ratusza (Ži-dovská radnice), z zegarem z hebrajskimi cyframi, którego wskazówki obracają się w przeciwnym kierunku, jak wiry wodne w Ameryce Południowej. W tej osobliwej budowli, jakby namiocie częściowo zagłębionym w ziemi, stojąc w grupie może dziesięciu staruszek, które się żarliwie mo-dliły, odczułem to, co zdarzało się odczuwać również Mila-nowi Kunderze, kiedy wchodził do kościoła311: wyraźniej niż dotąd zrozumiałem, z dziwną, radosną przyjemnością, że moja niewiara i ich wiara są sobie niezwykle bliskie.

Naprzeciw Starego Cmentarza Żydowskiego (Starý žido-vský hřbitov), żeby otrząsnąć się z zamętu i emocji wywoła-nych widokiem dwunastu tysięcy płyt nagrobnych ułożonych jedna na drugiej, usiadłem na chwiejnej ławce i otworzyłem pierwszy tom powieści o dobrym wojaku Szwejku, w wy-daniu ozdobionym śmiesznymi ilustracjami naiwnego ma-larza Josefa Lady (1887–1957). Czytanie ponownie, i to „na miejscu”, książki, którą z upodobaniem czytało się kiedyś w domu, okazało się doświadczeniem pogodnym i przywra-cającym spokój. Szara, przygniatająca Praga, ciągnąca się do-koła, nagle znikała, a pozostawała tylko ta, której udzielały ży-cia stronice tej opowieści, poznanej przeze mnie we własnym języku, ale napisanej przez czeskiego błazeńskiego anarchi-stę Jaroslava Haška (1883–1923). Szwejk to niezapomniany, śmieszny i łagodny człowieczek o niebieskich oczach i chy-trym uśmiechu, zajęty tylko tym, by jakoś uniknąć niedo-rzeczności i głupoty wojskowo-państwowej: prawdziwy anty-bohater XX wieku. To arcydzieło rodziło się bardzo mozolnie i było wciąż podlewane niezliczonymi litrami piwa. Niezrów-nany Angelo Maria Ripellino (1923–1978), ekwilibrystyczny slawista z Palermo, tak to zjawisko w poetyckich słowach naświetla: „Niczym powój zapuszczający korzenie pod korę dębu, Hašek tkwił zaplątany w chmiel praskich szynków. Knajp, do których zaglądał, było ponad sto [...]. Tylko pod-czas nowego pijaństwa, w norach i spelunkach sczerniałych i zaplutych, pośród pijaków głupawych i ponurych [...], tylko w ostrym zapachu piwa, uryny i amoniaku, jaki bije z knaj-pianych latryn, tylko w tych wulgarnych spelunkach rozpala się jego fantazja. Dla niego szynk staje się nie tylko hortus deliciarum – ogrodem rozkoszy – ale również metaforycznym modelem świata: świata widzianego oczami łzawiącymi od dymu, w pijackim zamroczeniu”312.

272 273

Wielkim następcą i kontynuatorem Szwejka był Bohumil Hrabal (1914–1997), którego poznałem dzięki mojej praskiej przyjaciółce, oczywiście w piwiarni Pod Złotym Tygrysem (U zlatého tygra) na ulicy Husa pod 17, gdzie pisarz spędzał z przyjaciółmi całe popołudnia przy zawsze zarezerwowa-nym dla niego stoliku. Kiedy go widywałem w późniejszych okresach, wciąż działo się to w teatrzyku piwiarnianym, ni-gdy więc nie wiedziałem, jaki jest w swojej codziennej rze-czywistości. Miał zawsze tę samą miłą twarz wieśniaka, po-godnego i szorstkiego, bardzo przypominającą twarz Karola Wojtyły, a na niej ten sam stały wyraz rozbawienia. Siadywa-łem w kącie, speszony jego wesołym i ekstrawaganckim to-warzystwem kompanów do picia, którzy przez całe lata prze-bywania razem wypracowali sobie miły mu żargon aluzyjny i sekretny, czułem się zagubiony i tylko sączyłem swój kufel piwa Velké Popovice 12. Próbowałem tego trudnego zadania, jakim jest zrozumienie czeskiego, pomagając sobie w tym polskim (i zawsze z tej okazji przypominała mi się moja roz-bawiona przyjaciółka Vlasta, która gorąco mnie zapewniała, że „to przecież dwa języki tak sobie bliskie, jak włoski i hisz-pański”: tymczasem czeski brzmiał mi w uszach zupełnie niezrozumiale – zupełnie tak, jakby mówiący włożył sobie do ust gorący kartofel i teraz rozpaczliwie starał się zaczerpnąć trochę zimnego powietrza). Z winy gęstego i ostrego dymu wciąż trzymałem oczy przymknięte i zdawało mi się, że wi-dzę tych kompanów jak wiele portretów Arcimbolda, ułożo-nych z różnej wielkości kufli piwa oraz kiełbasek w miejscu nosa i ust. Ożyłem, usłyszawszy wiadomość, że Hrabal uwa-żał siebie za „brata Brunona Schulza”.

Odpowiadając w 1984 roku na ankietę jednego z polskich pism literackich313, Hrabal napisał z grubsza to samo, co mi powiedział: „Z górą dziesięć lat temu tłumacz Bartoš poda-rował mi książkę, którą przetłumaczył z polskiego na czeski,

Sklepy cynamonowe Brunona Schulza. Pamiętam, jakby to było dziś, że co przeczytałem pół stronicy, odkładałem książkę i wychodziłem się przejść, robiło mi się ciemno w oczach, zresztą i dziś jest tak samo, robi mi się od niej słabo, tak nie-zwykła jest ta książka, tak drogocenny i ujmujący jest ten tekst, tekst wchodzący w sferę genialności, w której skrajnie subiek-tywna wypowiedź osiąga klasyczną obiektywność. [...] Ci dwaj poeci, Apollinaire i Schulz, to dla mnie herosi XX wieku, ich teksty i fotografie bez przerwy mi towarzyszą”...

Hrabal był jednym z ostatnich „pábiteli” – „powiadaczy” – jak lubił siebie nazywać; był jednym z tych fanfaronów, którzy za-ludniali Europę Środkową w tym naszym długim stuleciu wo-jen i dyktatur, nie przestając nigdy gorzko kpić i patrzeć na życie z mądrością wielkich pijaków. Był jednym ze Sprawiedli-wych: ocalił Literaturę w pechowym kraju. Żeby zarabiać na ży-cie, a może także żeby się ukrywać, Hrabal wykonywał najroz-maitsze prace: był sekretarzem u notariusza, magazynierem w spółdzielni spożywczej, robotnikiem kolejowym, telegrafi-stą, dyżurnym ruchu na małej stacji, ubezpieczycielem w to-warzystwie „Pomoc w Starości”, agentem handlowym w fir-mie galanterii ozdobnej Klofand, robotnikiem w hucie Poldi w Kladnie (gdzie został ranny w wypadku przy pracy), pa-kowaczem w składzie makulatury, mechanikiem, bileterem i statystą w teatrze S.K. Neumanna w Pradze-Libni314. To nie-regularne życie zawodowe, przy łagodnym, ale nieskłonnym do kompromisów z władzą charakterze, było dla twórczości Hrabala rzeczą fundamentalną315. Gdzież mógłby napotkać to mnóstwo „powiadaczy”, z marginesu, tych dziwacznych, sza-lonych, wyrzuconych poza nawias osób, które są bohaterami jego opowieści, i wysłuchać ich osobliwych historii, utkanych w języku pełnym przenośni i zmysłowości życia, wspartego na podwalinach seksualności, piwa i kiełbasek?

274 275

Hrabal z wielką skromnością oświadczał wielokrotnie, że jest raczej „zapisywaczem” niż pisarzem: „Teraz, kiedy mogę patrzeć na siebie jak na trzecią osobę i człowieka starego, właśnie teraz spostrzegam, że od czasu, kiedy byłem w hu-cie »Poldi« w Kladnie, już od wtedy miarą rzeczy dla mnie jest zwykły człowiek, od wtedy wolę nie mieć siebie za pisa-rza, tylko za zapisywacza, bo nie robiłem nic innego, tylko zapisywałem te rozmaite zdarzenia i skrajne sytuacje jak po-rządny reporter”.

Dlatego w powieści Przerwy316 zastosował w odniesieniu do siebie autoironiczną fikcję i włożył w usta swojej żony Eli-ški Plewowej (zwanej Pipsi), która zmarła w lecie 1987 roku, pozostawiając go samego z dwudziestoma czterema kotami do wykarmienia, takie oto słowa: „Mój mąż i jego pisanina to był przeraźliwy bałagan i nieporządek, nie dbał nawet o styl tego, co pisał, nawet nie starał się, ja znałam grama-tykę słabo, ale świetnie wiedziałam, że mój mąż w gruncie rzeczy nigdy nie umiał porządnie pisać po czesku, jego pisa-nina sprawiała na mnie wrażenie przekładu z obcego języka, tylko notatek, nad którymi będzie dopiero pracować, tylko lekko naszkicowanych epizodów, które czekają na cierpliwe opracowanie... [...]. Mój mąż tą swoją pisaniną był zupeł-nie podobny do praskich podwórek, na których poniewierają się pozostawione szczątki rusztowań, gdzie wszystko wysy-puje się obok przepełnionych śmietników, ta pisanina mo-jego męża to były zapomniane, porzucone resztki starych materiałów budowlanych, jakichś elementów niezbyt wia-domo czego, drutów, żeberek kaloryferów, wszystkich tych rupieci, które zwykle wywozi się podczas niedzielnych zbió-rek złomu... i mój mąż również tak pisał, jakby jego pisanie było odbiciem tego wszystkiego”317...

Z doświadczeń wojennych zrodziła się jedna z jego najgło-śniejszych książek – Pociągi pod specjalnym nadzorem (1965)318,

która opowiada o młodym czeskim Chaplinie, który despe-racko stara się wkroczyć w dorosłe życie i przeżyć seksualną inicjację. Przez stację w Kostomlatach przejeżdżają wagony pełne niemieckich żołnierzy, ale Miloša zadręcza przede wszystkim jawny triumf erotyczny dyżurnego ruchu, pana Hubička, który przybija urzędowe pieczątki na gładkich po-śladkach pięknej telegrafistki. Przydarzy mu się jednak oka-zja dokonania swojej bohaterskiej akcji, w której dzięki wy-buchowi ładunku połączy miłość ze śmiercią. Głośny sukces tej powieści wsparła dodatkowo wspaniała adaptacja filmowa, jakiej dokonał w rok później reżyser Jiři Menzel319 (film otrzy-mał Oskara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego).

Hrabal bynajmniej nie był pisarzem „realistą”: „Tylko to, co niewiarygodne, staje się realne!” – to zdanie powtarza się wiele razy w powieści Obsługiwałem angielskiego króla320. Dzieje się tak dlatego, że świat – co Hrabal doskonale zro-zumiał – jest „splotem dziwactwa i magii”. Można stracić głowę! Tysiące pospolitych i osobliwych postaci, tylko na po-zór przytłoczonych przemocą Historii, które sobie to rekom-pensują dzięki najbardziej nieprzewidzianym przypadkom i wesołemu szaleństwu, wplątując się w awanturnicze przy-gody, głównie w obszarze kobiecych piersi, ociekających pi-wem kufli i uczt godnych Pantagruela. Każdy ma tu swoją filozofię bytowania, której broni z uporem i dumą. Robot-nicy, kelnerzy, inteligenci „zdegradowani” do pracowników fizycznych, biedni, trochę poetyzujący studenci czy też wał-konie różnego gatunku zaludniają opowiadania Hrabala jak osobliwe obrazy Breughla. Wszyscy są duchowymi synami tego na dzisiejszy sposób, jedyny możliwy w naszych cza-sach, „genialnego” Don Kiszota, jakim jest wojak Szwejk Haška. Bohaterowie Hrabala to niezliczeni mali Szwejko-wie, którzy mówią językiem Céline’a. Poezja Hrabala wyła-nia się z tego barwnego świata, w którym mrowią się ci jego

276 277

melancholijni i ironiczni klaunowie, gdy tymczasem on sam zgodnie ze swoim upodobaniem najchętniej siedziałby spo-kojnie w najbliższym mu Nymburku („gdzie mój czas się zatrzymał”) lub w jakimś zakątku Pragi („Praga jest mia-stem pełnym poezji, kontaktów z ludźmi i niespodzianek”).

W swoim życiu Hrabal miał często do czynienia z ma-kulaturą. Wszystkie jego wczesne utwory, pozostające pod wyraźnym wpływem surrealizmu, były przez komunistów odsyłane do składnic makulatury. Po okupacji Pragi przez wojska Układu Warszawskiego w 1968 roku przez sześć lat żadna z jego książek nie doczekała się druku, a dwa utwory już wydrukowane oddano na makulaturę. Książki, które na nowo stają się płynną celulozą, to po części jak metafora naszej egzystencji i naszych rozpaczliwych starań, żeby ja-koś dalej żyć. Bohater jego arcydzieła, jednej z najważniej-szych książek literatury XX wieku, Zbyt głośnej samotności321, jest pracownikiem składnicy makulatury (w takim zakładzie pracował przez jakiś czas także sam Hrabal). Hanta, zanim odda na zgniecenie książki, niektóre z nich ocala i ukrywa jak cenne perły w środku paczek z makulaturą, starannie wybierając lepsze egzemplarze, by sprawić im rodzaj ba-rokowego „pogrzebu”. W ten sposób uzyskuje odkupienie i „wbrew własnej woli” zostaje Sprawiedliwym: „Hanta, bo-hater mojej Zbyt głośnej samotności, żyje niejako na dnie klo-aki, ale patrzy w górę. Chociaż żyje w brudzie, przestrzega swego ładu, chociaż żyje w degradacji, zachowuje czystość. Przychodzą tu na myśl siostry zakonne, które myją chorych, matki, które zmieniają pieluszki dzieciom, słowem, osoby zajmujące się sprawami brudnymi, ale zachowujące mimo to wzniosłe myśli i dobre intencje. Brudna praca, jaką zaj-muje się Hanta, nie przeszkadza mu rozmyślać nad pięk-nem, zawartym na stronach czy to Hölderlina, czy Goethego, czy Novalisa...”.

Kiedy Hrabal pracował w zakładzie zgniatania makulatury, jak jego bohater, odkładał na bok stare ilustrowane książki i za-nosił je swojemu przyjacielowi, świetnemu twórcy kolaży, Ji-řemu Kolářowi, który potrzebował takich materiałów do swo-ich kompozycji322. Byli rówieśnikami i w tym samym czasie zachwycali się surrealizmem. Także Kolář pracował jako pie-karz, kowal, robotnik na kolei czy kelner. Dzieła obu przyjaciół doskonale się uzupełniają. Susanna Roth w swojej monografii Hrabala323 zaskakująco trafnie porównuje sposób jego pisania do twórczości Kolářa, uznając jego prozę za „poetyckie kolaże”. Jako motto zbioru opowiadań „Powiadacze”324 Hrabal wyko-rzystuje informację zamieszczoną na odcinku z pralni che-micznej, w której dostrzegł zawrotny wydźwięk metafizyczny:

„Istnieją plamy, których nie można usunąć bez naruszania tka-niny”. Ten pomysł to cały Hrabal: coś najbardziej banalnego, bezsensownego (odcinek z pralni) zmienia się w symbol po-ezji, która troszczy się o zachowanie i przekazanie nienaru-szonej tkaniny bytu, chociaż wykorzystuje do tego wszystkie plamy, jakie ujawnia rzeczywistość, nie próbując ich ani osła-bić, ani usunąć, a przeciwnie, doceniając w pełni wszelkie ich anomalie, każdą ich niedoskonałość326.

Hrabal przez całe życie uparcie „kontynuował pracę nad bardziej ludzkim obrazem świata”326, wierny swemu uspo-sobieniu oraz – jak mi powiedział – poczuciu odpowiedzial-ności za nadane mu na chrzcie imię: Bohumil = miły Bogu.

W ostatnich dwu latach, kiedy już ostatecznie zarzucił pisanie tych swoich opowieści coraz bardziej chaotycznych i poukładanych jak kolaże, zaczął „upiększać” swoje wydane już książki, wklejając do nich, jak to robił Kolář, rozmaite obrazki, wycinki z gazet i własne fotografie. Pozostało po nim trzydzieści książek tak przyozdobionych. Były, jak dla Czapskiego malarstwo, jego „ludyczną obroną przed staro-ścią i nieistnieniem”.

278 279

Zmarł 3 lutego 1997 roku, wypadłszy z okna na piątym piętrze praskiego szpitala, gdzie przebywał od dwu miesięcy. Miał osiemdziesiąt dwa lata. Lekarz, którego wypowiedź po-wtórzyła prywatna praska telewizja Prima, oznajmił, że Hra-bal wypadł z okna, karmiąc siedzące na parapecie gołębie, i wykluczył samobójstwo. Chociaż to brzmi poetycko, mało kto w nie uwierzył. Kilka lat wcześniej Hrabal przecież na-pisał: „I tatuś Artura Schopenhauera także skończył śmier-cią samobójczą. I Seneka w Salamance również. Ale ja już nie będę wyskakiwał z okna, mój anioł stróż nie wyperswa-dował mi tego, ale szepnął mi, że ten, który ofiarował mi szczyt pustki, powiedział mu, że to byłoby za mało: odejść tak nazbyt łatwo, to, że ból sprawia mi cały świat, muszę przeżyć raz jeszcze”327...

PIWO. Najbardziej znane czeskie piwo to piwo typu pilzner (od miasteczka Pilzno, położonego 80 km na południowy za-chód od Pragi, gdzie je w 1842 roku opatentowano), produko-wane „metodą lager”, czyli z wysoką fermentacją i powolnym dojrzewaniem w niskiej temperaturze. Jest to piwo jasne, złoci-ste, z mocnym zapachem chmielu. Zawartość alkoholu wynosi około 4 stopni i na etykiecie butelki wykazuje się ją małymi lite-rami z boku. Wielkimi literami natomiast wypisuje się inną cyfrę, która określa gęstość słodu i innych cukrów użytych podczas fa-brykacji (zazwyczaj jest to 10 lub 12%).

W 1985 roku, choć był to wczesny ranek, piłem z Václavem Havlem doskonałe piwo „Gambrinus” (to imię legendar-nego króla piwa) i rozmawiałem o Franku Zappie i Rolling Stonesach. Podsłuchujący nas dyżurny milicyjny donosiciel zdobył trochę wiedzy o kulturze muzycznej. Ale dyskuto-wanie o muzyce rockowej było wtedy uznawane za jawną manifestację swoich poglądów politycznych. Dla młodych

prażan, którzy zbierali się każdego ostatniego dnia roku na moście Karola i grali piosenki Johna Lennona, narażając się na brutalne rozpędzenie przez milicję, ta muzyka stawała się sposobem okazywania swojej odwagi i braku konformi-zmu. Zresztą ruch opozycyjny, który zrodził Kartę 77, po-wstał w odpowiedzi na prześladowanie grupy rockowej „The Plastic People of the Universe” i ich menedżera poety Ivana Jirousa, przyjaciela Havla. Aby wyrazić sprzeciw wobec ich procesu, napisano list otwarty do pisarza niemieckiego Hein-richa Bölla (podpisany przez poetę, przyszłego laureata lite-rackiej Nagrody Nobla Jaroslava Seiferta, krytyka literackiego Václava Černego, filozofa Karela Kosíka i przez innych sześć-dziesiąt osób). To wydarzenie poruszyło martwe wody stagna-cji, jaka nastąpiła po roku sześćdziesiątym ósmym, wykazu-jąc, że odważni reprezentanci społeczeństwa obywatelskiego, a nawet liczni byli członkowie Komunistycznej Partii Cze-chosłowacji, są gotowi do otwartych wystąpień i narażania się na szykany w obronie ludzkich i demokratycznych praw. Pierwsze zebranie założycielskie Karty 77 odbyło się 10 grud-nia 1976 roku; byli na nim obecni Havel, Mlynář, Kohuot (który wymyślił nazwę tego ruchu), Němec i Komeda. Usta-lono, że Karta będzie miała trzech rzeczników (pierwszymi byli Hájek, Patočka i Havel). Podpisy zostały zebrane między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem; dokument podpi-sały 242 osoby. W listopadzie 1979 roku, mimo aresztowań i zastraszania, liczba sygnatariuszy Karty wynosiła już 2000.

Pierwszy podpisał Kartę 77 filozof katolicki Jan Potočka (1907–1977) – wielka osobowość i błyskotliwy intelektuali-sta, którego byłoby mi bardzo przyjemnie poznać. Uczeń Edmunda Husserla, który uważał go za młodzieńca bardzo bystrego, był autorem kilku znakomitych książek, a w szcze-gólności: Platón a Evropa oraz Esejów heretyckich z filozo-fii dziejów328, które można uznać za ostatnią wielką książkę

280 281

o filozofii XX wieku. Był prześladowany przez trzydzieści lat, bo nie godził się podporządkować władzom i ich ideologii: w 1948 roku został usunięty z Uniwersytetu Karola w Pradze i zarabiał na życie jako bibliotekarz; w roku 1968 przywró-cono mu możliwość nauczania, ale w roku 1972 ostatecznie usunięto go z uczelni. Patočka, który do tej chwili zawsze unikał bezpośredniego starcia z władzami komunistycznymi, poświadczając swój sprzeciw dumnym i uporczywym okazy-waniem osobistej wolności myśli, wytyczył znamienny kie-runek moralny inicjatywie Karty 77. Zaangażował się tak da-lece, że zmarł tragicznie wkrótce potem podczas brutalnego przesłuchania, jakiemu został poddany przez milicję podob-nie jak wszyscy założyciele Karty 77329.

Karta 77 stała się symbolem przebudzenia moralnego Czechów i Słowaków, co miało wielkie znaczenie, bo po-zwoliło zrozumieć Zachodowi (a także Związkowi Sowiec-kiemu), że „normalizacja” Husáka nie zlikwidowała doświad-czeń i idei Praskiej Wiosny330. Członkowie Karty zdawali sobie doskonale sprawę, że powodzenie ich inicjatywy za-leży od utrzymywania ścisłych związków z Europą, od zbu-dowania trwałej sieci kontaktów politycznych (na przykład we Włoszech z partiami lewicowymi, co było możliwe dzięki niestrudzonej pracy byłego dyrektora telewizji czeskiej prze-bywającego na uchodźstwie w Rzymie Jiřiego Pelikána, sym-patycznego człowieka, bardzo życzliwego współpracownika, z którym łatwo się było zaprzyjaźnić). Ale nawiązali także ścisłe stosunki z „dysydentami” z innych krajów wschod-nich. Głośnym echem na przykład odbiło się spotkanie Havla z Polakami Jackiem Kuroniem, Janem Lityńskim i Adamem Michnikiem w Sudetach, na Śnieżce, w lecie 1977 roku.

Kiedy spotkałem się z Havlem, miał może pięćdzie-siąt lat i niespodziewanie przebywał na wolności, urlopo-wany z więzienia z przyczyn zdrowotnych. Krążył po domu

w szlafroku i domowych pantoflach i sprawiał wrażenie tro-chę podupadłego angielskiego dżentelmena. Powiedział mi, że miał szczęście należeć do zamożnej rodziny przedsiębior-ców budowlanych, ale z przyczyny jego pochodzenia spo-łecznego reżym nie pozwolił mu uczyć się w liceum i stu-diować na uniwersytecie. Można to było wtedy uznać za nieodwracalne nieszczęście, a tymczasem to właśnie spo-wodowało, że miał głowę wolną od tych wszystkich głupstw, jakie wpajano w tamtym okresie uczniom. Na początku lat sześćdziesiątych zaczął pracować jako maszynista, elektryk i sekretarz w małym teatrze „Na zábradlí” (Na Balustradzie) w Pradze. Z tego okresu pochodzą jego pierwsze sztuki te-atralne, bardzo zbliżone do „teatru absurdu”: Garden party, Powiadomienie, Puzuk, czyli uporczywa niemożność koncen-tracji. Milan Kundera stwierdził: „Emancypacja życia kultu-ralnego Czechosłowacji wiązała się z teatrzykami powsta-łymi na początku lat sześćdziesiątych... [...] Praska Wiosna zaczęła się osiem lat przed 1968 rokiem, wraz ze sztukami Ionesco wystawianymi w teatrzyku Na Balustradzie”331. Mili-cja wobec tego zaczęła śledzić Havla, zwłaszcza że w czasie Praskiej Wiosny założył również „kółko niezależnych auto-rów”. Po napaści na Czechosłowację wojsk Układu Warszaw-skiego, wjeździe czołgów i początkach represji wydano za-kaz publikacji i wystawiania wszystkich jego sztuk, a Havel znalazł pracę w browarze. Stał się symbolem artysty, któ-rego zmuszono do milczenia, ale się z tym nie pogodził, było więc czymś dla niego oczywistym, że składa swój pod-pis pod deklaracją założycielską Karty 77 i zostaje jej rzecz-nikiem. Niestety, było też oczywiste, że władze ze szczególną zaciekłością zaczną go atakować: przez całe dziesięciolecie wielokrotnie zamykano go w areszcie lub w więzieniu (naj-dłuższy okres uwięzienia to lata 1979–1983, po którym wy-puszczono go na wolność z przyczyn zdrowotnych). Jego

282 283

odważne odezwy polityczne, zaszyfrowane w postaci listów z więzienia do żony (Listy do Olgi; 1983332), spowodowały, że uznano go za czołowego krajowego opozycjonistę zwalcza-jącego reżym, a to sprawiło, że zdobył niezwykłe zaufanie moralne i polityczne u swoich rodaków. Dzięki tej swojej tak wyraźnie ujawnianej pasji Havel okazał się prawdziwym teo-retykiem walki o społeczeństwo obywatelskie bez stosowa-nia przemocy. W Sile bezsilnych (1978)333 zalecał nową formę zaangażowania politycznego: „politykę niepolityczną”, posa-dowioną na upartym poszukiwaniu prawdy, która zaprzeczy kłamstwom władzy. Sformułowana przez Havla propozycja

„antypolityczna” (trafniej byłoby powiedzieć: „antypartyjna”) była propozycją demokracji ustanowionej dla wolnych jed-nostek i dającej każdemu możliwość rozliczania działań wła-dzy, decydowania o nich, kontrolowania ich i wprowadzania do nich zmian. Każda forma życia zorganizowanego winna służyć sprawom jednostki, a każdy ośrodek instytucjonalny winien nie dopuszczać do tego, co jest największym niebez-pieczeństwem dla demokracji, to jest do odwrócenia stosun-ków między podmiotem a jego funkcją, między jednostką a jej środkami. Partie są niezbędne, ale tylko jako narzę-dzia. Dlatego, skoro są partiami, należy je odsunąć od wła-dzy: „Lepiej, kiedy zorganizowane i stałe formy życia poli-tycznego będą miały lekkość klubów i będą gotowe zawsze zejść z drogi. Wybór na stanowiska powinien dotyczyć ludzi, którym partie zapewnią poparcie, swoje narzędzia, wiedzę i struktury organizacyjne. Władza, która zmienia się w po-lityczny zawód, głosy wyborców, którymi można handlować, prowadzą do zagubienia jednostki i na koniec likwidują au-tentyczną demokrację”.

Havel zawsze czuł się inteligentem, który wbrew własnej woli wypożycza swoją osobę polityce. W Zaocznym przesłu-chaniu334 zwierza się: „polityką nigdy się systematycznie nie

zajmowałem. Jestem pisarzem i swoje powołanie rozumia-łem zawsze jako obowiązek mówienia prawdy o świecie, w którym żyję, opowiadania o jego okropnościach i nędzy, a więc raczej ostrzegania niż instruowania. Również jako dra-matopisarz wychodziłem zawsze z założenia, że tak zwane rozwiązanie każdy widz musi znaleźć sam w sobie, że tylko wtedy może ono być prawdziwe, że moim zadaniem nie jest podsuwanie mu czegoś gotowego”. Są to poglądy, pod któ-rymi podpisałby się także taki jego „kolega”, jak Samuel Bec-kett, na pozór daleki od spraw politycznych i żyjący na ubo-czu, ale uważnie śledzący, co się dzieje w centrum Europy (na przykład: po ogłoszeniu w Polsce stanu wojennego Bec-kett przekazał przysługujące mu w Polsce prawa autorskie swemu polskiemu tłumaczowi Antoniemu Liberze, żeby ten mógł wesprzeć rodziny uwięzionych pisarzy). Samuel Bec-kett w rzeczy samej zadedykował Havlovi swoją sztukę „poli-tyczną”, mówiącą o dumnym trzymaniu podniesionej głowy, Katastrofę (1982), która została wystawiona w Awinionie pod-czas wieczoru zorganizowanego na cześć czeskiego dysy-denta. 17 kwietnia 1983 roku Havel podziękował mu za to w liście335, a kiedy został zwolniony z więzienia, zaraz napi-sał, jak gdyby w odpowiedzi na Katastrofę, sztukę zadedyko-waną Beckettowi, zatytułowaną Błąd.

W listopadzie 1989 roku Havel został przywódcą tak zwa-nej aksamitnej rewolucji (gdyż była to rewolucja całkowicie bezkrwawa). Stojąc na czele Forum Obywatelskiego, negocjo-wał z przedstawicielami poprzedniego reżymu sprawę prze-jęcia władzy. 29 grudnia 1989 roku parlament wybrał go na prezydenta Czechosłowacji. Ponownie na to stanowisko zo-stał wybrany w lipcu 1990 roku. Republika Czeska oddzieliła się od Słowackiej pod wpływem dążności nacjonalistycznych, które zaogniały sytuację w byłym sowieckim imperium. Jed-nak chociaż w innych krajach podziały etniczne doprowadziły

284 285

do tragedii, tutaj, w centrum Europy, dzięki nieprzerwanym mediacjom Prezydenta i dzięki zdrowemu rozsądkowi obu narodów, czeskiego i słowackiego, podział nie miał charakte-ru dramatycznego, co najwyżej stał się osobistym dramatem Havla, który był mu zdecydowanie przeciwny i uznawszy go za swoją osobistą porażkę, złożył w 1992 roku dymisję ze sprawowanej funkcji. Ale w styczniu następnego roku został prezydentem nowo powstałej Republiki Czeskiej, a potem ponownie wybrano go na to stanowisko w roku 1997. Prze-bywając później na emeryturze, trzymał się z dala od polity-ki, ale jej sprawy widział bardzo pesymistycznie: „Myślę, że przyczyny obecnego kryzysu światowego leżą w czymś głęb-szym niż w konkretnych sposobach organizowania ekono-mii czy w konkretnych systemach politycznych. U podstaw współczesnego kryzysu wyczuwam butny antropocentryzm człowieka współczesnego, przekonanego, że może wszystko poznać, że do wszystkiego może się dostosować”.

Havel był z całą pewnością jednym z najwybitniejszych mężów stanu w Europie, obdarzonym znakomitym wyczu-ciem moralnym. Można mu także zazdrościć tego przywileju, że jako jeden z nielicznych mógł często odwiedzać poetę Vla-dimíra Holana, „osobliwego czarownika i maga”, zamykają-cego się w swoim domu na Kampie jak w więzieniu.

Moim ulubionym miejscem w Pradze jest właśnie ta zie-lona wyspa Kampa, leżąca pod ostatnimi przęsłami mostu Karola, oddzielona od brzegu Malej Strany „Diabelskim stru-mykiem” (Čertovka), który wpływa między domy jak kanały w Wenecji. Panuje tu cisza i wyraziste zapachy wodnej ro-ślinności. Tutaj mieściła się osławiona piwiarnia, dziś już nie istniejąca, Na Kampě, do której Hrabal chodził i upijał się, mając wartkie nurty Wełtawy przed sobą. Kiedy w roku 1975 tygodnik „Tvorba” opublikował dyskusyjny wywiad, w któ-rym Hrabal składał „samokrytykę”, ponieważ to mogło mu

pozwolić na częściowe zniesienie zakazu publikacji, parę osób na znak protestu wzniosło, niestety, demonstracyjnie na Kampie stos, na którym spalono jego książki336.

Na tej praskiej Île Saint-Louis, w ostatnim domu przy placu U Lužického semináře, zakończył życie osiadły tu Vladimír Holan (1905–1980). „Żywcem zamurowany”, stworzył wspa-niałe wiersze w półmroku tego domu, na którym niedawno umieszczono tablicę pamiątkową ze zdaniem, które brzmi jak wyrok: „Moje życie było fantastyczne, ponieważ było zwy-kłe”. Tutaj 28 września 1949 roku, w dzień świętego Wa-cława, Holan ogłosił swoje zerwanie z reżymową władzą, którą wcześniej popierał, potwierdzając to publikacją wier-sza Wrogom: „Ażeby być, musielibyście żyć, / [...] a nie żyje-cie, bo nie kochacie / bo nie kochacie nawet siebie [...] / Być to nie jest rzecz lekka... Lekkie są tylko gówna...”.

Był bardzo przywiązany do poetyki Rilkego, którego prze-kładał, ale sam był również wielkim rzemieślnikiem słowa. Tak oto poetycko pisał o nim Angelo Maria Ripellino, jego przyja-ciel i tłumacz: „Holan tworzy lodowy kryształ swoich metafor, które są jak koronki utkane samym tchnieniem. W porówna-niu z jego śmiałą alchemią słowa dokonania Mallarmégo wy-dają się ostrożną rozrywką: czeski poeta wynajduje neologizmy, używa przyimków w sensie absolutnym, zmienia w przechod-nie czasowniki nieprzechodnie, łączy w napięte łuki sformuło-wania przeciwstawnych sobie poziomów semantycznych. [...] Jego liryka to nieustanne sofizmaty zbudowane dzięki niezwy-kłej dialektyce życia duchowego, to poszukiwanie mrocznych racji istnienia, to próba przekształcenia w chimeryczną abs-trakcję nawet najbardziej banalnej konkretności”337.

W roku 1939 Holan napisał jeden ze swoich najpiękniej-szych utworów, Sen – barokowy poemat, pełen istot i ob-razów demonicznych, zadedykowany rosyjskiemu poecie

286 287

„koczownikowi” i futuryście Wielimirowi Chlebnikowowi: „Każda jama, szczelina lub grota / za namową piekieł wybucha gorzkim śmiechem... / Szczekanie lisów zaciska jak szyszki / wstęgi pogrzebowe na trumnach. / Zaraza wymierzonych po-liczków zbrodnie pochwalnie skręca / i zamienia język w pło-nące kule do gry / z których wyskakują przywabione obietnice zamroczenia. / Pijacy spluwają przez ozdoby / na kamienie bruku na którym / stawiają swoje chwiejne kroki”. Cały po-emat brzmi, jakby Holan na swój sposób przeczuwał kata-strofę drugiej wojny światowej, opisując ją w postaci grote-skowego snu o śmierci.

Kiedy Holan poczuł się oszukany i rozczarowany do Rosji sowieckiej, do której początkowo odnosił się entuzjastycznie (zaraz po wojnie napisał kilka wierszy mówiących o żołnier-zach sowieckich – wyzwolicielach jego kraju), przeżył niemal całą resztę swojego życia zamknięty w domu, broniąc się przed natarczywością toczącej się na zewnątrz historii. Od roku 1949 zaczął wychodzić z domu coraz rzadziej (tylko o świcie albo w nocy), obwarowując się coraz mocniej na tej swojej domo-wej wyspie, którą przyjaciele nazwali Holanezją, i przedkła-dając nad wszystko inne spokój i koncentrację: stworzył sobie świat chroniony półmrokiem ciężkich zasłon na oknach, wy-pełniony zjawami zmarłych przyjaciół, z którymi toczył roz-mowy, i ciszą przerywaną tylko krzykiem ukochanej córki Ka-teřiny, chorej na zespół Downa. Żył bardzo ubogo, zarabiając przekładami z wielu języków (mówił, że żadnego języka nie zna, ale wszystkie rozumie), otrzymując niewielkie wsparcia finansowe i odwzajemniając się za nie szczególnym podarun-kiem: przepisywaniem rękopisów swoich wierszy338. Od roku 1960, kiedy zmarła jego matka, przestał praktycznie wycho-dzić za próg domu. Kiedy zmieniła się sytuacja polityczna, mógł wreszcie w 1964 roku opublikować Noc z Hamletem339, zbiór wierszy, który przyniósł mu rozgłos nawet za granicą:

to tomik znakomity i niezapomniany. Tamten cykl zamknął spektakularnie po kilku latach Nocą z Ofelią (1973)340.

Poeta Jaroslav Seifert, laureat literackiej Nagrody Nobla, jeden z nielicznych, którzy mogli go odwiedzać, uznawał Holana za „największego z nas” i tak go wspominał: „Ho-lan miał twarz niemal demoniczną, ale piękną: twarz zdo-bywcy. Była to twarz człowieka przekonanego o swojej wiel-kiej misji poetyckiej. Jego spojrzenie wciąż ujawniało, że nie chce godzić się na żadne kompromisy. Był zdolny pozbywać się niezwłocznie nieprzyjaciół. Ale również przyjaciół, kiedy chciał się schronić w swojej samotności. Po prostu pokazy-wał im drzwi. Jest nieprzejednany. A umocnił swoją samot-ność niepodważalną wiarą w misję poety. Z tej jego fortecy wyrywały się do lotu piękne wiersze, podobne do płonących żagwi. Niełatwo godził się z rozczarowaniami. Było naprawdę coś władczego w jego charakterze341.

Wiersze Holana w ostatnich latach stały się bardziej meta-fizyczne: zastosował w nich wiersz wolny, który nazywał „ato-nalną harmonią”. Kiedy w roku 1975 ukończył siedemdziesiąt lat, „L’Europa letteraria e artistica”, redagowana przez Gian-carla Vigorellego, opublikowała obok jego wiersza Przyszłe ka-mienie342 również nie opublikowany wcześniej wiersz Piera Paola Pasoliniego zatytułowany Patrzę na okna domu Holana. Włoski poeta potraktował Holana jako eremitę, „którego ła-two zranić”, gdyż jego prywatność „rozpieszczają i chronią najznakomitsze mieszczańskie panie”, i jako nienormalnego starca, który sączy „rosoły i herbatę / jak mały wzniosły pro-siak, zraniony, / nadąsany i uprzejmy”. Swój wiersz kończy Pasolini pogardliwym stwierdzeniem, że Holan to „poeta tea-tralny”, który „dokonuje gestu pisania wierszy, zamiast je pi-sać”343. Giovanni Raboni, który znał Holana, i wiele razy od-wiedzał go w jego domu razem z uczennicą Ripellina Sereną Vitale, przynosząc mu w prezencie paczki cameli bez filtra345,

288 289

próbował usprawiedliwić postawę Pasoliniego tym, że jego zbiór Stylowe zwierzę był rodzajem autobiografii „w stylu pra-skim”, w której autor Popiołów Gramsciego przybierał maskę Jana Palacha (1947–1969) i włożył w usta tego chłopca słowa o spaleniu się żywcem w proteście przeciw inwazji rosyj-skich czołgów, podczas gdy Holan siedział w swojej „wieży z kości słoniowej”, kiedy inni ginęli na ulicach za wolność346. Ale Raboni nie zadowolił się tym swoim objaśnieniem, tylko dodatkowo rzucił jeszcze śmiały domysł o innym skrytym celu Pasoliniego: „Odnoszę wrażenie, że rozpieszczany po-eta, podstarzały i roztrzęsiony, jakiego ukazuje wiersz Pasoli-niego, przypomina znacznie bardziej starego Montalego niż Holana”. Tymczasem czeski poeta, podobnie jak Montale, po prostu mierzył wyżej niż tamci dwaj.

25 i 26 kwietnia 1986 roku polscy przyjaciele zorganizowali tajne seminarium w Katowicach na temat Kundery, którego na nie zaproszono, ale który naturalnie skorzystać z tego za-proszenia nie mógł. Z początku wszystko było bardzo for-malne, pomimo istniejącej cenzury i niebezpieczeństwa, że rzecz wyjdzie na jaw: wydrukowano zaproszenia, poproszono o tytuły przygotowanych wystąpień (moja relacja nosiła tytuł Filozofia Kundery), wszystkie materiały pomocnicze zostały rze-telnie przełożone z czeskiego i francuskiego. Przyjeżdżaliśmy do Katowic pojedynczo, wieczorem przed rozpoczęciem obrad: 28 osób z całej Polski (i dwóch cudzoziemców, Szwed i ja); roz-mieszczono nas w prywatnych domach, u znajomych, a także, jak mnie, u rodziny, która o niczym nie miała pojęcia. Semi-narium odbywało się w mieszkaniu Jerzego Illga, na siódmym piętrze widmowego bloku na przedmieściu. Wysłuchaliśmy dwunastu prelekcji i nagraliśmy pięciogodzinną dyskusję nad nimi. Przerwy były jedynie po to, żeby coś przegryźć: kiełbaski na gorąco, pyszne sałatki i ciasta zrobione przez dziewczyny.

Alkoholu było sporo, ale w przesyconej elektrycznością atmos-ferze nikt go nie tknął. Drugiego dnia wdarła się do mieszka-nia milicja, udając świadków Jehowy, ale jakoś zdołaliśmy ich przekonać, że to spotkanie starych przyjaciół, którzy dawno się nie widzieli i chcieli pobyć razem. Tymczasem na semina-rium panował nastrój śmiertelnie poważnej dyskusji i poczu-cie szczególnej wspólnoty duchowej. Nagranie z tego spotka-nia, wraz z wszystkimi referatami, zostało opublikowane dwa lata później, jednocześnie w Londynie i w Polsce, w podziem-nym wydaniu347. Do dziś te taksty uchodzą za najpełniejszy i najciekawszy głos na temat czeskiego pisarza. Zawdzięczam Kunderze jedną z najpiękniejszych przygód intelektualnych i ludzkich, jakie kiedykolwiek mi się zdarzyły, i potwierdzenie mego przekonania, że „na Wschodzie”, w przeciwieństwie do sądów Kundery, stosunek do literatury i kultury był w tamtych latach znacznie głębszy i żywszy niż na Zachodzie.

Niedaleko od Katowic, sześćdziesiąt kilometrów na północny wschód od Pragi, istniało posępne miasto-forteca o nazwie Te-rezín (Theresienstadt) – praktycznie były to dwa bastiony od-ległe od siebie o kilometr i rozdzielone rzeką Ohře. Fortecę wzniósł w 1780 roku Józef II i poświęcił ją swojej matce Ma-rii Teresie, tej samej, która wydała dekret nakazujący Żydom opuścić kraj. Od czerwca 1940 roku bastiony były wykorzysty-wane przez nazistów. Malá pevnost (Mniejsza forteca) stała się obozem koncentracyjnym do dyspoycji Gestapo z Pragi: za-mknięto w niej 32 000 więźniów, głównie „politycznych”. Na-tomiast Hlavní pevnost (Wielka forteca) została przeznaczona na zrealizowanie „znakomitego planu”: zmieniono ją w Eldorado z papier mâché, by zamydlić oczy międzynarodowej wspólno-cie co do realnej natury i celu obozów koncentracyjnych. Pod nadzorem dowódcy SS Siegfrieda Seidla Żydowska Rada Star-szych, której przewodniczył Jacob Edelsein, będący sekretarzem

290

syjonistycznej Partii Socjalistycznej w Pradze, ustanowiła „Fre-izeitgestaltung” (Zarząd aktywnej działalności w wolnym cza-sie), który organizował „Kameradshaftsabende” (Wieczory przy-jaźni) – przedstawienia teatralne, kabarety, opery i koncerty muzyki poważnej, jazzowej i ludowej. Na skutek tego forteca Terezín, zmieniona w uzdrowisko, z alejami, teatrami, a nawet kawiarniami, stała się na dwa lata siedzibą najlepszych muzy-ków z całego regionu, których czekał transport do prawdziwych obozów zagłady. Na życzenie Niemców pod kierownictwem utalentowanego maestra Karela Ančerla (1908–1973), pierw-szego dyrygenta orkiestry smyczkowej Terezína, odbywały się tu nieustannie koncerty rozmaitego rodzaju muzyki, także tej

„zdegenerowanej”, zakazanej na terenach zajętych przez nazi-stów. W lecie 1943 roku zostały nawet wykonane przez sopra-nistkę Hilde Aronson-Lindt Kindertotenlieder (Pieśni na śmierć dzieci) Gustava Mahlera w obecności grupy dzieci rzeczywi-ście przeznaczonych na śmierć (w Terezínie przebywało 15 000 dzieci, a ocalało bardzo mało). Jedynym kompozytorem, któ-rego tu nigdy nie grano, był Richard Wagner347.

Kompozytor żydowski Hans Krása (1899–1944)348 napisał w 1938 roku, do czeskiego libretta Adolfa Hoffmeistra, utwór muzyczny Brundibár, na sześcioro dziecięcych wykonawców i orkiestrę. W listopadzie 1941 roku opera została zagrana po-tajemnie w sierocińcu żydowskim w Pradze, jakby w hołdzie dla Krásy, choreografa Františka Zelenki i dyrektora Rafaëla Schächtera, którzy zostali zamknięci w Terezinie (Schächter, zanim posłano go na śmierć, dyrygował w 1944 roku Requ-iem Verdiego w obecności samego Eichmanna). Kiedy w lipcu 1943 roku dzieci-śpiewacy zostały także wywiezione do obozu koncentracyjnego, operę odegrano w Terezínie dzięki stara-niom tancerki i choreografki Kamili Rosenbaum pod dyrek-cją pianisty Martina Romana. W Terezínie Brundibár grano pięćdziesiąt pięć razy.

BRUNDIBÁR. Ta opera opowiada o dwojgu dzieci, Pepíčku i Anince, których matka zachorowała. Doktor przepisał jej mleko, ale rodzina nie miała pieniędzy, by je kupić. Kiedy dzieci zo-baczyły Brundibára grającego na organkach na rogu ulicy, po-stanowiły pójść w jego ślady i zaczęły śpiewać, ale Brundibár je przepędził. Wtedy przyszła im z pomocą trójka zwierząt (pies, kot i wróbel) i Pepíček z Aninką, razem z innymi dziećmi ze swojej dzielnicy, zaśpiewali przepiękną kołysankę. Słuchający jej ludzie wzruszali się i rzucali im pieniądze. Brundibár jednak je okradł. Dzieci i zwierzęta pobiegły za nim i odzyskały zaro-bek, a opera kończy się pieśnią zwycięstwa nad złym grajkiem.

Specjalne przedstawienie opery Brundibár wystawiono też dla grupy przedstawicieli Czerwonego Krzyża przebywającej na inspekcji w Terezínie i przy tej okazji nakręcono propagan-dowy film dokumentalny noszący tytuł „Fürer daje Żydom w podarunku całe miasto”.

W Terezínie (w Wielkiej fortecy) uwięziono 139 419 osób – 33 419 zmarło na miejscu, a 86 934 odtransportowano na te-reny wschodnie, głównie do Auschwitz. W maju 1945 roku Sowieci uwolnili 17 320 osób. Ze 118 310 Żydów mieszkających w Protektoracie Czech i Moraw 77 297 zabito (26 111 zdołało wyemigrować). Ich nazwiska zostały umieszczone na jednej ze ścian praskiej synagogi Pinkasa (Pinkasova synagóga), którą w roku 1960 zmieniono w pomnik pamięci żydowskich ofiar nazizmu. W roku 1968 ten wykaz uległ zniszczeniu, kiedy budynek poddano pracom konserwatorskim. Umieszczono go w nim ponownie w roku 1996, ale wylew Wełtawy w roku 2002 raz jeszcze częściowo zniszczył synagogę, przesłania-jąc ją warstwą błota wysokości 130 centymetrów.

292 293

21

wielopole

Około stu kilometrów od Krakowa leży Wielopole Skrzyń-skie. Jadąc z dawnej stolicy Polski w stronę wschodniej gra-nicy państwa, spotyka się trzy stare miasteczka galicyjskie: Wieliczkę i Bochnię, z dawnymi kopalniami soli, i histo-ryczny Tarnów. Porzucając drogę międzynarodową w Rop-czycach, skręca się na drogę lokalną wijącą się wśród ma-lowniczych wzgórz u podnóża Karpat, a przy niej w dolinach mieszczą się małe osady: Okonin, Łączki Kucharskie i Broni-szów. Po lewej stronie płyną powoli wody rzeki Wielopolka. Kiedy minie się Glinik, wkrótce dostrzega się stary cmen-tarz i dzwonnicę. To Wielopole Skrzyńskie, miejsce urodzin Tadeusza Kantora. Otaczają je wzgórza Kamieniec, Chełm i Góra św. Jana, na której szczycie, przy drodze prowadzącej do cmentarza zmarłych na cholerę, stoi polichromowana fi-gura św. Jana Nepomucena i błogosławi podróżnych, prze-jeżdżających tędy na Węgry349.

Światem Kantora jest owa lokalna Polska, gdzie krzyżują się, zderzają, a często pokrywają ze sobą zamknięta, trady-cyjna wieś i odgłosy nowoczesnego miasta, kultura katolicko--słowiańska i kultura żydowska, której językiem jest jidysz. To tutaj codziennie odgrywał swoje widowiska teatr, który

można było oglądać i naśladować: „Wielopole, miasteczko, w którym urodziłem się 6 kwietnia 1915 roku, było małym, typowym miasteczkiem wschodniej Polski, z wielkim placem targowym i kilkoma wąskimi uliczkami. Przy rynku wzno-siła się katolicka kaplica i stała studnia, przy której, zwłasz-cza w czasie pełni księżyca, odbywały się żydowskie śluby. Po jednej stronie kościół, plebania i cmentarz, po drugiej syna-goga i wąskie uliczki dzielnicy żydowskiej, a także cmentarz, trochę inny od katolickiego. Oba te światy żyły w symbio-zie i zgodzie. Obrządki katolickie były bardzo widowiskowe: z procesjami, chorągwiami, w strojach ludowych... Natomiast po drugiej stronie rynku odbywały się tajemnicze ceremonie, rozlegały fantastyczne śpiewy i modły, widziało się czarne kaftany, kapelusze z lisa, kandelabry, rabinów i słyszało się krzyki dzieci. Miasteczko, niezależnie od swego codziennego życia, całe było skierowane ku wieczności...”.

Ze swego życia, z ruin historii własnej, historii swojej rodziny i swojego kraju Kantor wybierał fragmenty, których potrzebował do zbudowania nowej rzeczywistości, jaką two-rzyły jego obrazy i przedstawienia.

W czasie pierwszej wojny światowej ten świat (przez wielu idealizowany) rozsypał się w gruzy razem z wszech-światem rodzinnym Kantora: jego ojciec, nauczyciel, po na-paści niemieckiej nie wrócił do domu, tylko przeniósł się na Śląsk (skąd później wywieziono go do Auschwitz, gdzie w 1942 roku zginął). Matka z Tadeuszem i jego siostrą prze-niosła się do krewnego, który był proboszczem: „Kościół stawał się teatrem. Brało się udział w mszy, jak ogląda się przedstawienie. Na Boże Narodzenie urządzano przy ołta-rzu szopkę z figurkami. Na Święta Wielkanocy budowano grotę z malowanych dekoracji, za którymi stawali prawdziwi strażacy. Powtarzałem to wszystko w małym wymiarze. Te-atr złączył mi się z koleją, którą zobaczyłem po raz pierwszy

294 295

w czasie długiej podróży bryczką. Tworzyłem sobie scenę z pudełek po butach, wiążąc je szpagatem, jako wagony po-ciągu. W każdym pudełku rozgrywała się inna odsłona. Po-tem wprawiałem widowisko w ruch, ciągnąc je za pierwszym dużym pudłem z wielkim otworem (możemy go uznać za widownię), wywołując w ten sposób zmiany na scenie”350.

Teatr i tragedie rodzinne (chociażby śmierć wuja Stani-sława Milana w Katyniu) musiały się ze sobą przemieszać. Toteż istotnie, wszystkie ostatnie spektakle Kantora były naj-wyraźniej autobiograficzne: Wielopole, Wielopole (1980), Niech sczezną artyści (1985), Nigdy tu już nie powrócę (1988), Cicha noc (1990), a także pośmiertne Dziś są moje urodziny (1991–1992). Żołnierze w mundurach austro-węgierskich, trumny wojskowe, ksiądz, który obsesyjnie powraca, stają się po-staciami z przedstawień Kantora, który już uzyskał sukces i czuje się na tyle swobodny, by ukazywać siebie i swoje dzieje.

Po ukończeniu gimnazjum w Tarnowie („Stare miasto z piękną gotycką katedrą, zabytkami i najpiękniejszą w Pol-sce synagogą...”) Kantor wstąpił w 1943 roku na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie („jeden z najlepszych konstrukty-wistów europejskich, Andrzej Pronaszko, był moim profeso-rem”). Był obiecującym malarzem, tworzącym pod wpływem malarzy symbolistów z przełomu XIX i XX wieku: Stani-sława Wyspiańskiego, Jacka Malczewskiego, Józefa Mehoffera, i awangardy europejskiej: formistów („czysta Forma jest istotą sztuki”), poety i malarza Tytusa Czyżewskiego czy Awangardy Krakowskiej, grupy skupionej wokół czasopisma „Zwrot-nica” Tadeusza Peipera, pasjonującego się technologią i ma-szynami. Ale te grupy awangardowe, nawet jeśli były zwią-zane z ideami marksistowskimi, były dalekie od optymizmu (odwrotnie niż się to działo w innych krajach europejskich). W tamtych latach w kulturze polskiej dochodziło coraz moc-niej do głosu poczucie nieuchronnej katastrofy historycznej

i moralnej. Ruch poetów katastrofistów, który grupował się od 1931 roku w Wilnie wokół pisma „Żagary”, mógł się po-szczycić takimi członkami jak Czesław Miłosz.

Przełomową chwilą w życiu i sztuce Kantora była druga wojna światowa. To w tym okresie utrwaliła się jego poetyka zbudowana na obrazie katastrofy, tyleż osobistej, co zbioro-wej (choroba, śmierć, Zagłada, wojna). Kantor został czynnym członkiem teatru podziemnego w Krakowie, ukazującego na scenie realność, w której eksperymenty estetyczne współist-niały z terrorem wypełniającym codzienność: „Okres wojny to chwila mistyczna, kiedy zmarli powracają i żyją pomiędzy ży-wymi, w której umacnia się wyobraźnia i staje się realnością”. Archetypem wszystkich przedstawień Kantora staje się Powrót Odysa (1907) dramaturga i malarza Stanisława Wyspiańskiego, który reżyser zamierzał wystawić na dworcu kolejowym w Kra-kowie351. Ten pomysł przepadł na skutek długiego okresu po-wojennego, natrętnego socrealizmu, który nie pozostawił Kan-torowi innej możliwości, jak tylko projektowanie scenografii („hybryda: skrzyżowanie malarstwa z teatrem”).

Dopiero w roku 1955, dzięki „odwilży” politycznej i kultu-ralnej, Kantorowi pozwolono stworzyć razem z grupą przy-jaciół teatr Cricot 2 (kontynuację tradycji teatru malarzy kra-kowskich z lat trzydziestych)352 i wystawiać publicznie swoje obrazy. W dziedzinie malarstwa przeszedł od informelu do triumfalnego „ambalażu”. „Ambalaże, Ambalaże”, krzyczał z zapałem jego sobowtór podczas ostatniego widowiska, na zakończenie długiego spaceru estetycznego ze swoją przyja-ciółką, malarką-rewolucjonistką Marią Jaremą. Opakowywa-nie walizek, koszul, toreb, a przede wszystkim parasoli. Kan-tor przyczynił się do rozbicia dusznego klimatu kulturalnego w Polsce okresu Gomułki, tworząc happeningi, które pozwa-lały już przeczuwać porywające formy znamionujące jego teatr: takie jak choćby głośny Koncert morski (1967)353, gdzie

296 297

mistrz ceremonii Edward Krasiński w wytwornym fraku stał na szczycie nadmorskich skał i dyrygował falami, odwrócony tyłem do plaży i grupki dziesięciu osób siedzących na leża-kach z nogami w wodzie. Później w teatrze Kantora także nigdy nie brakowało humoru i ironii, nawet w najbardziej dramatycznych momentach, o co dbali dwaj aktorzy-bliź-niacy Lesław i Wacław Janiccy, towarzyszący Kantorowi od początku lat siedemdziesiątych. W melonikach na głowie, w których wyglądali jakby wyszli prosto z teatru Becketta, w połowie stycznia 1978 roku przyjechali z Kantorem do Flo-rencji, do małego Teatro Rondò di Bacco, by w pałacu Pittich zaprezentować widowisko, które stało się jego arcydziełem: Umarłą klasę (1975). Mnie florencki spektakl Kantora olśnił: obok Apokalipsis cum figuris (1968) Jerzego Grotowskiego był najpiękniejszym i najmocniej poruszającym widowiskiem te-atralnym, jakie kiedykolwiek widziałem354. Śnił mi się całe miesiące. Jednak nie tylko ja byłem jego entuzjastą: sukces widowiska był tak wielki, że w 1979 roku zarząd miasta po-stanowił zaprosić Kantora na pobyt razem z jego teatrem we Florencji, aby mógł tutaj przygotować nowe przedstawienie.

Kantor był genialnym kontynuatorem malarza-foto-grafa-filozofa-dramaturga Stanisława Ignacego Witkiewicza (Witkacego); Umarłą klasę zainspirowała sztuka Witkacego w trzech aktach z prologiem, Tumor Mózgowicz (1921). W jego klasie szkolnej odzywa się jednak także echo pierwszej części powieści Gombrowicza Ferdydurke. Kantor miał taką samą koncepcję teatru jak Witkiewicz: widzowie powinni wyjść z teatru z wrażeniem, że spali (często też, że dręczyły ich zmory senne); codzienna realność miała zostać przezwy-ciężona i nie należało uwzględniać żadnej z arystotelesow-skich zasad; na przykład zmarli wracali tu z wdziękiem na scenę od razu w następnym akcie. I właśnie ten aspekt Kan-tor miał na myśli, kiedy twierdził: „Więc: teraz – na scenie:

koniec świata po katastrofie, stos martwych ciał (ile już ich było) i stos szczątków Rzeczy, to, co zostało. Potem – w myśl idei mojego teatru – umarli »wstają z martwych« i grają jak gdyby nigdy nic”355.

W porównaniu z Witkiewiczem u Kantora wyczuwa się głęboką wrażliwość i wielkie powinowactwo z kulturą żydow-ską, unicestwioną w jego kraju. W miasteczku Wielopole nie ma już nawet cmentarza żydowskiego: jego resztki pochło-nęła ziemia, cały gęsto zarósł trawą i tylko jedna drewniana ławka na środku pola pozwala odwiedzającemu domyślić się, że cmentarz był na pewno właśnie tutaj.

Filozofia, do jakiej Kantor doszedł, chcąc uwolnić się od obsesji Historii (która zawsze przytłaczała jego naród), spro-wadza się do tego, że „Historia to tylko złudzenie historii, podczas gdy prawdziwą i jedyną realnością jest śmierć”. Dla-tego swój teatr nazwał Teatrem śmierci. To także było logicz-nym rozwinięciem teorii Witkiewicza: przejście od irrealno-ści do nieuchronnej realności Końca.

Kiedy Kantor zmarł (7 grudnia 1990 roku) i został pocho-wany w obrządku katolickim, Jan Kott napisał o nim wstrzą-sający esej Kadysz (1997)356, którego tytuł oznacza żydowską modlitwę za zmarłych: „Był sam własnym i z niczym nie da-jącym się porównać teatrem. Pisałem o nim, że jak Charon przewozi umarłych, ale przywraca zapomniane. Nawet kiedy umarli wracają jak kukły. Charon także wracał. Ale Kantor, który przywracał żywych, sam już nie wrócił. Spalał się w tym nieustępliwym krzyku o absolutnego Kantora. Aż się spalił”.

Głos Tadeusza Kantora rozpoczynający widowisko, nad którym pracował (Dziś są moje urodziny), dokończone i wy-stawione przez jego aktorów, mówił: „I znowu jestem na sce-nie. Ale właściwie to nie »na scenie«, a na granicy”... Kantor uznawał teatr za najprawdziwszą ze wszystkich sztuk, ponie-waż „sytuuje się między sztuką a życiem”. A jego teatr, jak

299

i jego obrazy i performance, były pełne autobiografii. Przede wszystkim jednak, co wyraźnie dał do zrozumienia we Flo-rencji, kiedy przygotowywał przedstawienie Wielopole, Wie-lopole357, z aktorami polskimi i włoskimi, w starym Teatro Goldoni przy via Santa Maria 25, parę metrów od domu, w którym zmarł Stanisław Brzozowski, jego teatr był esen-cją skomplikowanego patchworku, rezultatem polskiej hi-storii i kultury ostatnich stu pięćdziesięciu lat.

22

drohobycz

Kiedy lądujemy na zaniedbanym lotnisku we Lwowie, to jak-byśmy się cofnęli w czasie. Wchodzimy do neoklasycznego, bogato ozdobionego stiukami budynku z doryckimi kolum-nami, pomalowanego na jaskrawe pastelowe kolory. Tak mu-siało wyglądać „Sanatorium pod Klepsydrą”, które pojawiło się w wyobraźni Brunona Schulza. Kontrolerzy są surowi i podejrzliwi, jak w czasach Związku Sowieckiego, kręcą się zaaferowani i już od wczesnego rana solidnie podchmie-leni. Noszą ogromne czapki w kształcie patelni, co spra-wia, że przypominają gnomów-grzyby ze starych ilustracji do bajek. Kobiety sprawdzające walutę prezentują się lepiej, jak poczciwe wieśniaczki: w obcisłych błękitnych mundu-rach, mocno się pocą w lepkim majowym powietrzu, któ-rym trudno oddychać. Upalny skwar przedwczesnego lata zalewa ten samotny budynek portu lotniczego, jakby go po-krywała gęsta melasa.

Szosa, zaczynająca się od placu przed lotniskiem, bieg-nie jak prosty tor bez odgałęzień, ma powierzchnię dziurawą jak ser szwajcarski, z asfaltem jak wygryzionym przez mole i pełnym ogromnych wyrw. Blady kierowca w spranej ko-szuli, która kiedyś była może różowa, manewruje na prawo

300 301

i na lewo w nerwowym slalomie, jednak co trzeciej dziury nie udaje się wyminąć. Nie można wobec tego podziwiać pa-noramy: za często podskakuje się w górę i za bardzo rzuca przy skrętach. Drzewa zmieniają się w pionowe pasma zie-leni, a pola, skąpane w słońcu, tracą kontury. Jednak kiedy przystajemy, krajobraz jest przepiękny: soczysta, jakby zbyt intensywna zieleń, poznaczona smukłymi, bardzo wysokimi drzewami i obsypana makami wielkimi jak słoneczniki, prę-żącymi się w stronę nieba na łodygach sztywnych jak osty. Łagodne wzgórza zmieniają widnokrąg w płynne falowanie. Wszędzie połyskuje woda: krystalicznie czyste źródła, gęsto zarośnięte bagniska, strumienie przecinające pola i przyda-jące im trochę błękitu. Wszędzie rzuca się w oczy natura, wszędzie w nadmiarze. Wjeżdżamy do Truskawca (którego nazwa przywodzi na myśl te delikatne w smaku owoce) i na-wet nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo las ciągnie się wła-ściwie aż do rynku.

Tak samo dzieje się przy wjeździe do leżącego u podnóża Karpat Drohobycza, gdzie mieszkał Bruno Schulz: a w sa-mym mieście dziesiątki alei, parków i ogrodów zmieniają je w zieloną oazę. Stare wille, ale nawet budynki współczesne, te szare bloki z okresu sowieckiego, ledwo znajdują dla sie-bie miejsce w tym oceanie liści, kwiatów i bujnej roślinności.

Po ulicach przechadzają się dziewczęta w przykusych sukienkach, zachowujące się dość prowokacyjnie. Najbar-dziej rzuca się w oczy, że noszą buty na niesłychanie wyso-kich obcasach. Takie buty noszą zresztą kobiety w każdym wieku i kroczą w nich przed siebie, pilnując chwiejnej i nie-pewnej równowagi. Kiedy przechodziłem pod gimnazjum, dziewczęta właśnie szły na lekcje z kolorowymi plecakami, kołysząc się na tych zuchwale wysokich obcasach. Kołysały się wszystkie razem, jakby szły pod wiatr. Większość kobiet ma tu długie nogi i stawiając je jak ostre nóżki cyrkla na

bruku, dudnią nimi rytmicznie, jakby wbijały w bruk gwoź-dzie. Kiedy ktoś patrzy na to wielobarwne zjawisko, swo-bodne i rozbawione, to nawet jeśli jest ascetą, traci głowę. A cóż dopiero, kiedy jest takim osobnikiem jak Bruno Schulz! W otoczeniu tej bujnej Natury i szczupłych, rozochoconych nóg trudno poradzić sobie z uczuciem autentycznego pod-niecenia. To już pierwszy klucz do zrozumienia podłoża jego opowiadań, świata jego „sklepów cynamonowych”. Nawet sklepów jeszcze dzisiaj jest tu zdumiewająco dużo: prze-ważnie, jak należało się spodziewać, są to sklepy z butami i lekami. Apteka uwieczniona przez Schulza znajduje się na rogu Rynku, naprzeciw brzydkiego, pretensjonalnego ratu-sza, zwieńczonego ogromną błękitno-żółtą flagą (tak mocno wykrochmaloną, że nie traci sztywności nawet w czasie bu-rzy, a poza tym budzi podejrzenie, że jest z metalu) i wiel-kim napisem: „Ponieważ Chrystus zmartwychwstał, zmar-twychwstanie również Ukraina”. Mała apteka jest identyczna jak na dawnych zdjęciach, podobnie jak inne małe sklepiki, które przetrwały w dawnym stanie: są jak zagadkowe groty, zabałaganione i wiele obiecujące.

W Drohobyczu skupiają się historie gorzkie jak piołun. Wdowa po poecie Jerzym Ficowskim (1924–2006), któremu zawdzięczamy odkrycie i ocalenie dzieła Schulza, sprawia na mnie wrażenie wielkiej damy, ma zielone oczy i koronę rudych włosów. Kiedy usiedliśmy przy stoliku zaniedbanej piwiarni, w cieniu kwitnącej akacji, naprzeciw kolumnady uniwersytetu, opowiedziała mi, jaką traumą było dla niej odkrycie, w wieku szesnastu lat, że nie jest córką kobiety, którą uważała za swoją matkę. Jej prawdziwa matka zmarła w getcie warszawskim. Ludzie, którzy ją adoptowali, nale-żeli do podziemnej organizacji ratującej z narażeniem ży-cia żydowskie dzieci i powierzającej je polskim rodzinom. Kiedy dowiedziała się, jak wygląda prawda, uciekła z domu

302 303

i zamieszkała u przyjaciół. Jeden z nich, bywalec kawiarni Związku Pisarzy w Warszawie, opowiedział jej historię po-ecie Ficowskiemu, który miał dwie córki w jej wieku, a ten zapragnął ją koniecznie poznać. Zrodziło się z tego spotkania dziwne uczucie ojcowsko-opiekuńcze. Ona jednak w wieku dwudziestu lat wyszła za mąż za kolegę ze studiów. Ficowski życzył jej najszczerzej szczęścia, ale też powiedział, że spra-wiła mu przykrość, wiążąc się z kimś innym. Po czterech latach rozwiodła się z mężem i zamieszkała z Ficowskim; wciąż pozostawali w kontakcie z jego pierwszą rodziną i jej adopcyjnymi rodzicami (których tymczasem uhonorowano drzewem posadzonym w Ogrodzie Sprawiedliwych wśród Narodów Świata w Yad Vashem).

Druga historia mówi o żonie oficera SS Austriaka Landaua, „opiekuna Schulza”, która dla rozrywki lubiła strzelać do gołębi z balkonu pięknej willi otoczonej rozległym ogrodem, stoją-cej przy ulicy Floriańskiej 14 (dziś jest to ulica Tarnowskiego; kiedyś mieszkał przy niej także Schulz). Ptaki miały szczę-ście, bo pani ciągle chybiała. Rozśmieszyło to żydowskiego cieślę, który się temu przyglądał. Kobieta pobiegła do męża i zażądała, by go za to ukarał, a ten, posłuszny, zastrzelił go z okna swego domu.

Ostatni uczeń Schulza był po wojnie nauczycielem w szkole muzycznej w Drohobyczu. Kiedyś jego ojciec pra-cował jako chemik przy wydobywaniu ropy naftowej na gra-nicy z Rumunią. Po kryzysie gospodarczym w 1929 roku rodzina przeniosła się do Drohobycza. Alfred Schreier jest teraz schludnym, elegancko ubranym starszym panem, z si-wymi, zaczesanymi do tyłu włosami, pociągniętymi brylan-tyną. Wiele wie o Schulzu, ale wolał opowiadać mi o sobie. Młodość spędził w getcie i w pięciu kolejnych obozach kon-centracyjnych, przenoszony coraz bliżej środkowych Niemiec, w miarę jak zbliżali się Rosjanie. Był wtedy młodzieńcem

silnym i żywotnym, zawsze mógł się przydać do różnych prac. Nie rozwodził się szczegółowo nad swoją ówczesną sy-tuacją, mówił głównie o tym, że dobrze pamięta ciągły głód i że pozostała mu obsesja jedzenia. Urodził się w roku 1922, ale wszystkie zęby miał jeszcze zdrowe, i kiedy wspominał swoje wojenne dzieje, jednocześnie łapczywie pochłaniał duży kawał kurczęcia nadziewanego śliwkami. W Dreźnie, podobnie jak bohater Rzeźni nr 5358, „znalazł się w niesto-sownej chwili”.

– W parę godzin miasto zmieniło się w pustynię dymią-cych gruzów, jak Sodoma i Gomora – powiedział, przymy-kając błękitne oczy.

– Trochę na to zasłużyli – odpowiedziałem mu niemądrze. – Ale to było bardzo piękne miasto... – upomniał mnie.Opowiedział mi także, że w Drohobyczu było tylko trzy-

dziestu dwu esesmanów (niemal wszyscy byli Austriakami). Oprócz nich było może dwudziestu policjantów (którzy na naramiennikach nie mieli naszywek czarnych, tylko czer-wone). W mieście mieszkało wtedy dwadzieścia tysięcy osób.

„Sami niewiele mogliby nam zrobić, ale mieliśmy tu Ukra-ińców, a większość z nich chętnie im pomagała albo wolała nie widzieć tego, co się działo”. Pod koniec wojny Rosjanie wyzwolili obóz koncentracyjny, w którym przebywał, ale on pozostał w Niemczech do 1946 roku. Wrócił tutaj, mógł jed-nak równie dobrze pojechać do siostry, która w 1937 roku wyemigrowała do Argentyny: „Wahałem się, a potem, na-wet nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, znalazłem się po raz pierwszy w Związku Sowieckim (Drohobycz został miastem ukraińskim). No i przekonałem się, co to znaczy”...

„Misja”, jaką Alfred Schreier sobie wyznaczył, polegała na tym, żeby ocalić tu jak najwięcej tego, co polskie. Założył więc chór dzieci polskich, który wciąż wysyłano do Polski, a często nawet do Ameryki. Dzieci polskich zostało jednak

304 305

w Drohobyczu niewiele, a miejsce w chórze, który wyjeż-dża za granicę, było bardzo pożądane, więc zapisywano do niego także dzieci ukraińskie, którym dorabiano polskie po-chodzenie.

W miejskim muzeum etnograficznym znajdują się tylko trzy fragmenty fresków namalowanych przez Schulza w po-koju dzieci esesmana Landaua, a odkrytych 9 lipca 2001 roku przez niemiecką ekipę telewizyjną pod kierownictwem Ben-jamina Geisslera. W kilka miesięcy po tym odkryciu freski wykradli w nocy agenci izraelscy i wywieźli do Yad Vashem. Na jednym z fragmentów pozostałych w Drohobyczu widać czarnego kota z diabelskimi oczami, takiego jak pyzaty asy-stent Wolanda opisany przez Bułhakowa. Schulz uwielbiał koty i ich tajemnice, jak można wywnioskować z opowiada-nia Genialna epoka: „Ale jeszcze dalsze od światła były koty. Ich doskonałość zatrważała. Zamknięte w precyzji i akurat-ności swych ciał, nie znały błędu ani odchylenia. Na chwilę schodziły w głąb, na dno swojej istoty, i wtedy nierucho-miały w swym miękkim futrze, poważniały groźnie i uroczy-ście, a oczy ich zaokrąglały się jak księżyce, chłonąc wzrok w swe leje ogniste. Ale po chwili już, wyrzucone na brzeg, na powierzchnię, ziewały swą nicością, rozczarowane i bez złudzeń”.

Synagoga w Drohobyczu była jedną z największych w Ga-licji. Jakimś cudem ocalała. Sowieci zmienili ją w magazyn mebli i w ten sposób niechcący ją uratowali. Po roku 1989 zwrócono ją nielicznej wspólnocie żydowskiej miasta. Żydzi jednak nie mieli funduszy, by ją odrestaurować i wciąż o nią dbać. Powoli popadała w ruinę, do czego ostatecznie przy-czynił się pożar dachu. Kiedy ją oglądałem, wydawało się, że jednak coś z nią robią (przynajmniej na to wskazywały sterty piasku i cegieł na przyległym placu). Dach prowizorycznie czymś przykryto. W środku jednak wiało pustką, a tynk był

w wielu miejscach wykruszony. Na podstawie plam farby wi-docznych na sklepieniu można mówić, że było ono grana-towe, z cudownie gwiaździstym niebem.

„Gnom, maleńki, olbrzymiogłowy, jakby zanadto zalęk-niony, aby odważyć się na istnienie, był wyrzucony z życia, przemykający się chyłkiem, na marginesie. Bruno nie przy-znawał sobie prawa do egzystencji i szukał własnego unice-stwienia – nie żeby marzył o samobójstwie, on tylko »dążył« do niebytu całym sobą [...]. Moim zdaniem w tym dążeniu nie było żadnego poczucia winy à la Kafka, był to raczej in-stynkt, co choremu zwierzęciu nakazuje odejść na bok, usu-nąć się”359. Tak Witold Gombrowicz opisał swego przyjaciela Brunona Schulza (1892–1942), który urodził się i przeżył nie-mal całe życie w Drohobyczu. Był obywatelem cesarstwa au-stro-węgierskiego, narodowości żydowskiej, mówiącym po polsku. W okresie międzywojennym Drohobycz był miastem polskim, ale leżał na skrzyżowaniu dróg środkowej Europy, podzielonej już na wiele państw i dziesiątki narodowości. W latach 1914–1923 Schulz przebywał w sumie ponad trzy lata w Wiedniu, w dawnej stolicy, deklarując początkowo wła-dzom austriackim, że jest studentem Uniwersytetu Technicz-nego, a później, że jest malarzem.

Wyjeżdżał jednak ze swego miasta bardzo rzadko i na przykład nigdy nie był we Włoszech (był jedynie przejaz-dem, w sierpniu 1938 roku, kiedy pojechał pociągiem do Paryża, żeby ominąć nazistowskie Niemcy), ale miał nie-spodziewane związki z Mediolanem i jego oficynami wydaw-niczymi. W roku 1937 próbował bowiem załatwić włoskie wy-danie swojej książki Sklepy cynamonowe. Aby wydawcy mogli łatwiej zorientować się, o co chodzi, napisał po niemiecku

„kartę wydawniczą”360, rodzaj a u t o p r e z e n t a c j i, i posłał ją niejakiemu Jorge Pinettemu, który mieszkał w Mediolanie i był kuzynem jego przyjaciółki, pianistki Marii Chazen (czy

306 307

Chasin) z prośbą, by znalazł mu we Włoszech wydawcę361. Ta autoprezentacja jest niezwykle ważna, ponieważ zawiera dobry klucz do interpretacji całej jego twórczości: „Tu autor czuje się bliski odczuciom Antyku, sądzi, że swoją kreację, swe fantazjowanie i snucie wywiódł z pogańskiego pojmo-wania życia”. Schulz istotnie był pogrążony w świecie fanta-zji, w którym natura żyła własnym, osobliwym życiem, a tra-dycja religijna jego przodków kazała mu nieustannie wracać do przeszłości.

Pierwszą formą wypowiedzi artystycznej Schulza był ry-sunek. Tak to wyjaśniał w wywiadzie udzielonym przyjacie-lowi, pisarzowi i malarzowi Stanisławowi Ignacemu Wit-kiewiczowi: „Początki mego rysowania gubią się we mgle mitologicznej. Jeszcze nie umiałem mówić, gdy pokrywa-łem już wszystkie papiery i brzegi gazet gryzmołami, które wzbudzały uwagę otoczenia. Były to z początku same po-wozy z końmi. Proceder jazdy powozem wydawał mi się pełen wagi i utajonej symboliki. Około szóstego, siódmego roku życia powracał do moich rysunków wciąż na nowo ob-raz dorożki z nastawioną budą, płonącymi latarniami, wy-jeżdżającej z nocnego lasu. Obraz ten należy do żelaznego kapitału mojej fantazji, jest on jakimś punktem węzłowym wielu uchodzących w głąb szeregów. Do dziś dnia nie wy-czerpałem jego metafizycznej zawartości. Widok konia do-rożkarskiego nie stracił po dziś dzień dla mnie fascynacji i wzburzającej mocy”362.

Poczynając od roku 1918, zaczął pokazywać swoim bli-skim autoportrety, portrety przyjaciół, ex librisy, kompozy-cje z fantazji, a przede wszystkim rysunki powozów i koni.

W roku 1920 wykonał z grubsza dziesięć rycin, które dały początek jego pierwszym opowiadaniom, przybierają-cym postać rysunków z didaskaliami; zatytułował ten zbiór Xięga bałwochwalcza. Zamieszczone w niej rysunki ujawniają

w sposobie deformacji postaci wpływ malarza i pisarza au-striackiego Alfreda Kubina (1877–1959). Jak wspomina na-rzeczona Schulza Józefina Szelińska (1905–1991): „Wiązał go z Kubinem rodzaj grozy wypełnionej fantazjowaniem spod znaku Goi”. Ale w jego rysunkach można też dostrzec wy-raźne zapożyczenia od Matthiasa Grünewalda, Hieronima Boscha, Féliciena Ropsa, Aubreya Beardsleya, Egona Schie-lego i od Polaków Eugeniusza Żaka (1884–1926) i Stanisława Ignacego Witkiewicza. Rozmaite motywy – mitologiczne, li-terackie, biblijne – tworzą kompozycję tych scen, ukazują-cych dominację kobiety nad mężczyzną. Pochód mizernych mężczyzn, w którym pojawia się zawsze również sam Schulz, pełza w uwielbieniu u stóp pięknych kobiet, pewnych siebie i erotycznie niedostępnych. Ta książka stanowi pierwszą au-tobiografię Schulza: ukazuje w niej w czarno-białej wizji cho-robliwy obraz świata, który będzie potrzebował słów – uję-tych w formę „prozy poetyckiej” – by można go było w pełni wyrazić.

Pierwszy tom opowiadań Schulza, Sklepy cynamonowe, uka-zał się w Warszawie w 1934 roku dzięki pomocy kilku przyja-ciół, którzy dali do przeczytania głośnej pisarce Zofii Nałkow-skiej maszynopis, wciąż trzymany przez Schulza w szufladzie. Decydującym wydarzeniem, które spowodowało napisanie przez niego tych opowiadań, było spotkanie w 1930 roku, w domu Witkiewicza w Zakopanem, z filozofką i pisarką tworzącą w jidysz Deborą Vogel (1905–1942). We Lwowie, gdzie mieszkała, była animatorką żydowskiego życia kul-turalnego, które koncentrowało się wokół pisma „Cuszta-jer”. Jej dwie najważniejsze książki, Manekiny (1934) i Aka-cje kwitną (1935), o których Schulz napisał entuzjastyczne recenzje, są bardzo podobne do jego Sklepów cynamonowych. Z listów, które Schulz pisał do Vogel (zbiór ich listów z tam-tych lat niestety zaginął), wynikałoby, że zaczął odkrywać

308 309

swoje tradycje i powołanie literackie. Debora Vogel zachę-cała go do pisania, odczuwając nie tylko uczuciową bliskość z nim, ale także powinowactwo artystyczno-kulturalne.

Schulz, który wcześniej żył z dala od świata żydowskiego i nawet nie znał języka swoich przodków, zaczął teraz opo-wiadać niezwykłe historie z życia swego OJCA, bliski już temu światu, tworzącemu samą esencję jego opowieści. Nie-zliczone odmiany motywów twórczości Schulza ujawniają w istocie swoją jednorodność: „Opowiadania razem z rysun-kami tworzą Księgę: rodzaj Biblii utraconego dzieciństwa, dzieje tych lat, w których dzięki ojcu wszystko zdawało się – i było – możliwe. Co jednak jest u Schulza na pewno ży-dowskie, to kult Księgi i autorytet ojca jako źródło wiedzy. Obydwa motywy poddał Schulz podwójnej metamorfozie. Pracę artysty zobaczył jako mesjańską kontynuację Księgi [...] przekształca ona rzeczywistość w mit. Inaczej: zaopatruje to, co naoczne, codzienne, cząstkowe, w umykający, niepo-chwytny... ale zawsze obecny, wyczuwalny, całościowy sens. Sens ów jest oczywistym echem (parafrazą, odbiorem, prze-kształceniem) religijnego sensu przymierza, które Bóg za-warł z narodem wybranym”363.

Pierwotnie tytuł Sklepów cynamonowych, zgodnie w wybo-rem autora, brzmiał „Wspomnienia o ojcu”, ale psycholog Stefan Szuman, któremu Schulz dał do przeczytania pierw-sze opowieści, nakłonił go do wybrania tytułu zapożyczonego z „opowiadania, które najbardziej zdumiewa”. Schulz opa-truje swoją książkę takim oto komentarzem: „Uważam Sklepy za powieść autobiograficzną. Nie dlatego tylko, że jest pisana w pierwszej osobie i że można w niej dopatrzyć się pewnych zdarzeń i przeżyć z dzieciństwa autora. Są one autobiografią, albo raczej genealogią duchową, genealogią kat’exochen, gdyż ukazują rodowód duchowy aż do jego głębi, gdzie uchodzi on w mitologię, gdzie gubi się w mitologicznym majaczeniu”.

Schulz zamierzał opublikować te opowiadania z ilustra-cjami: „Okładkę sam narysuję sobie. Myślałem o ilustrowa-niu tej rzeczy drzeworytami wśród tekstu, jak książki z po-czątku XIX-wieku, ale nie wiem, czy to zrobię”364. Do tego nie doszło i książka ukazała się tylko z okładką narysowaną przez autora.

Udało mu się natomiast umieścić ilustracje w drugim zbiorze swoich opowieści, Sanatorium pod Klepsydrą (1937): były to trzydzieści trzy rysunki kreską. Ta książka, zadedyko-wana narzeczonej Józefinie Szelińskiej, jest syntezą twórczo-ści literackiej i rysunkowej Schulza, któremu bardzo zależało na wydaniu jej właśnie w takiej postaci. Ponieważ zdał sobie jasno sprawę, że myśli obrazami – a te obrazy czasami uka-zuje w formie literackiej, a czasami w rysunkowej – wresz-cie zdołał je połączyć w jednej książce, w tym swoim arcy-dziele, które zapewniło mu należny rozgłos.

Schulz pasjonował się też namiętnie filmem. Skądinąd jego starszy brat, inżynier Israel „Izydor” Schulz (1881–1935), zarządzał w Drohobyczu pionierskim kinem Urania. Ta pa-sja, będąca szczególnym sposobem fantazjowania, odbija się wyraźnie w jego sztuce, jak trafnie spostrzegł Paolo Canep-pele: „Bruno Schulz opowiada obrazami i jego przyrodzo-nym językiem nie jest język polski, tylko hieroglify, język macoszy, ideogramy. Taki malarski szereg znaków zostaje potem przełożony na polski, a ten z kolei może być tłuma-czony na wszystkie istniejące idiomy, jednak takie poczyna-nia nie mogą stłumić śladów prawdziwej leksyki Schulzow-skiej, która posługuje się obrazami [...]. Spojrzenie Schulza jest po prostu filmowe, takie jak jego proza, która używa ob-razów w ruchu, a w sposób niejawny także aparatów optycz-nych i filmu”365.

W dwudziestu ośmiu opowiadaniach, które tworzą dwa jego zbiory, często punktem wyjścia do wizjonerskiego

310 311

fantazjowania Schulza jest ciasny i przepełniony ojcowski sklep z materiałami bławatnymi: staruszek-Demirug pod-waża w nieprzewidziany sposób wszelkie reguły fizyki i umy-słu. Jakub wspina się jak pająk na półki, uganiając się za innymi pająkami, opracowuje wymyślne kosmogonie, wy-jaśniając na swój sposób znaki na niebie, otacza się gatun-kiem kapryśnych i kolorowych ptaków, a sam staje się albo drapieżnym kondorem, albo strażakiem w jaskrawym czer-wonym mundurze ze złotymi szamerunkami... Metamorfozy, przebrania, podróże w przestrzeni i czasie (spowodowane pierwszym lepszym pretekstem, na przykład starym albu-mem znaczków) nakładają się na siebie, korzystając z języka poetyckiego wybuchającego co chwila nowymi przenośniami. Sceptycznie nastawiony do możliwości ludzkiego poznania, Schulz dał upust fantazji i „mitologizowaniu” realności.

Wszystkie te tematy uzyskały wspaniałą syntezę w prze-pięknym opowiadaniu Kometa, które ukazało się w 1938 roku na łamach „Wiadomości Literackich”. Jest to niestety ostat-nie dzieło pisarskie Schulza opublikowane za jego życia, ale śmiało można je uznać za podsumowanie autorskiego stylu i najdroższych pisarzowi tematów. A jest to opowiadanie prawdziwie „wzorcowe”, Apokalipsa ukazana w sposób tra-gikomiczny: „Pewnego dnia brat mój, wróciwszy ze szkoły, przyniósł nieprawdopodobną, a jednak prawdziwą wiado-mość o bliskim końcu świata. Kazaliśmy sobie powtórzyć, sądząc, żeśmy się przesłyszeli. Ale nie”. Oto Koniec Świata, który wygląda jak cyrk i który zostaje przyjęty przez ludzi (a zwłaszcza przez Schulza i jego Ojca) z ulgą: niezmiernie długa noc, która niejako uwalnia ludzi od trudów i cierpień przeszłych i obecnych.

Jedynie parę rysunków i dwa fragmenty – Księga i Ge-nialna epoka (które znajdują się na początku zbioru Sanato-rium Pod Klepsydrą) – zachowały się z zaginionej powieści

Schulza Mesjasz366. Ta tajemnicza ilustrowana powieść po-budziła fantazję wielu pisarzy, między innymi Cynthii Ozick, która w 1987 roku opublikowała inspirowaną tym tematem powieść Mesjasz ze Sztokholmu367. Wszyscy pisarze, którzy zajmowali się Schulzem, poczynając od Davida Grossmana, poruszeni jego prozą, wyczuli, że ta utracona powieść na pewno tworzyła rodzaj jakiejś epifanii jego opowiadań: Me-sjasz miał być ich ostateczną syntezą, która scaliłaby nieład zrodzonych w fantazji historii, umieszczając je na właściwym miejscu i nadając im uniwersalne znaczenie. Bez tej książki i bez postaci Mesjasza pozostały nam tylko jak gdyby urze-kające świetliki w ciemnej nocy: same iskry światła i poezji, które nie są w stanie oświetlić naszego istnienia, by nadać mu ogólny sens.

Toteż kiedy zamyka się książkę zawierającą opowiadania i rysunki Schulza, odczuwa się zdumienie i wspaniałe, doj-mujące poczucie prowizoryczności: chciałoby się móc czy-tać dalej. I to wtedy dociera do czytelnika szczególny rodzaj poczucia śmierci, a wraz z nim myśli powracają do tragicz-nego zakończenia jego ziemskiego bytu.

W 1939 roku Drohobycz zajęli i okupowali najpierw Niemcy, a potem Sowieci, zgodnie z ustaleniami paktu Ribbentrop-Mołotow. W 1941 roku miasto znowu przeszło w ręce Niemców, którzy natychmiast rozpoczęli prześlado-wania i uśmiercanie Żydów. Schulz, który już ze smutkiem przestał się dziwić, że uczy dzieci pod portretami Stalina i Marksa, musiał teraz przenieść się do miejskiego getta. Dzięki znajomości niemieckiego został „przyjęty do pracy” u oficera niemieckiego, fanatycznie oddanego nazizmowi stolarza z Austrii Feliksa Landaua. Nie powiodły się stara-nia warszawskich przyjaciół Schulza, którzy chcieli go nakło-nić do ucieczki z Drohobycza – główną przeszkodą była jego chroniczna niechęć do wyjeżdżania z miasta. Kiedy w końcu

312 313

przełamał swoje niezdecydowanie i z pomocą polskiego ru-chu oporu uzyskał fałszywe dokumenty i pieniądze, został zabity na ulicy, w pobliżu piekarni, w czasie „dzikiej akcji” Gestapo w obrębie getta. Zabił go 19 listopada 1942 roku funkcjonariusz Gestapo Karl Günther, który przechwalał się swoim czynem, bo uznał, że wreszcie zemścił się na „właści-cielu” Schulza, gdyż ten wcześniej zastrzelił mu „jego” Żyda.

Ciała Schulza nigdy nie odnaleziono. Jego przyjaciel Izy-dor Friedman pochował go w zbiorowym grobie na żydow-skim cmentarzu, ale władze sowieckie wkrótce po wojnie wy-budowały na miejscu cmentarza podmiejskie osiedle.

Niesłychane okrucieństwa drugiej wojny światowej i wstrząsająca zagłada narodu żydowskiego, która pochło-nęła także Schulza, spowodowały, że dzisiaj widzi się w jego opowiadaniach tonację przygnębiająco proroczą. Trzeba jed-nak wysiłku, by czytać te historie i oglądać te rysunki oczami

„nieuprzedzonymi”: jakby żyło się w czasach, kiedy jeszcze te sklepy naprawdę istniały, a te jego osobliwe postacie, które na pozór zrodziła wybujała fantazja, stanowiły część codzien-nego życia. Nadszedł już czas, żeby zdjąć z Schulza i jego dzieł ciemną patynę Zagłady, gdyż on nie mógł i nie chciał jej sobie wyobrazić, jak zresztą żaden Żyd, aż do września 1939 roku, pomimo prześladowań trwających już całe lata w nazistowskich Niemczech i pogromów, które od XIX wieku ziemie na Wschodzie nurzały we krwi. Katastrofa, o której mówił Schulz, była całkiem inna, w znacznie większym stop-niu płynąca z jego obsesji i wybujałej fantazji. Jego osobiste cierpienia nie były fizyczne, tylko metafizyczne. Śmierć uzna-wał z intelektualnego punktu widzenia za skandal. Bruno Schulz, podobnie jak czynił to jego ojciec, oddany na lecze-nie do niezwykłego Sanatorium Pod Klepsydrą, wyobrażał sobie, że może śmierć zatrzymać i skierować w inną stronę.

Tak też odczuwała tę kwestię Rachele Rapaport, babka Gabriela Sacerdotiego, która odznaczała się poetyckim i so-lennym sposobem opowiadania, bardzo podobnym do nar-racji Brunona Schulza:

Kiedy Bóg zagroził, że zniszczy miasta Sodomę i Gomorę, gniazda grzechu i zepsucia, nie rokujące nadziei na poprawę, Abraham starał się na wszelkie sposoby odwieść go od tego i pro-sił Boga, by się ulitował nad ich mieszkańcami. W burzliwej rozmowie spytał Go, czy istnienie pięćdziesięciu Sprawiedli-wych w tych miastach nie wystarczy, by uratować wszystkich innych, już skazanych na śmierć. „Czyżbyś naprawdę chciał uśmiercić Sprawiedliwego razem z bezbożnym?”. Usłyszał od-powiedź, że jeśli tych Sprawiedliwych znajdzie, to On, Bóg, wy-rzeknie się ukarania obu miast. Wtedy Abraham, obawiając się, że wymienił zbyt wielką liczbę Sprawiedliwych, zaczął się targować: od pięćdziesięciu zszedł do czterdziestu pięciu, od czterdziestu do trzydziestu, do dwudziestu. Bóg na koniec zgo-dził się na ostateczną już liczbę dziesięciu Sprawiedliwych, któ-rzy mogą ocalić oba miasta, ale niestety, Sprawiedliwym oka-zał się w nich tylko jeden jedyny. Nazywał się Lot i był synem Arana, a wnukiem Abrahama. Skoro tak się rzeczy miały, So-domę i Gomorę spotkał tragiczny los, zginęły w deszczu siarki i ognia, które spadły z nieba. Lotowi z rodziną wolno było uciec, ale jego żona odwróciła się, by popatrzeć na pożar mia-sta, i została zamieniona w słup soli, jako że nie należy ni-gdy odwracać się i patrzeć do tyłu. A potem córki upiły Lota i zrodziły mu dzieci...

Lot miał identyczne imię jak Polskie Linie Lotnicze. Pewnego razu spytałem uroczą stewardesę o miedzianych włosach,

315

czy ta nazwa ma przypadkiem coś wspólnego z postacią bi-blijną, a nie tylko z rzeczownikiem „lot”, który oznacza „la-tanie”. Dziewczyna uśmiechnęła się z politowaniem i powie-działa szeptem: „Proszę dobrze zapiąć pas!”.

Gdzie podziali się dzisiaj Sprawiedliwi? Czekałeś na wie-czór: a oto zapada, już krzyczy w ciemnościach.

wyjaśnienia i podziękowania

Książka ta, trochę zmieniona na użytek polskiego wydania, jest przede wszystkim, jak wielu czytelników włoskich do-brze zrozumiało, manifestacją miłości do świata środkowo-europejskiego.

Główną jednak kwestią, której dotyczy, jest śmierć. Na-pisałem, jak Danilo Kiš, swoistą „encyklopedię zmarłych” (z kilkoma wyjątkami, którym to osobom życzę długiego ży-cia!). Był ku temu pewien powód, który dziś mogę wyjawić.

W grudniu 2008 roku stan mojego zdrowia był zły: cier-piałem na silne bóle serca i nieustannie cierpły mi nogi. Czę-sto miałem zawroty głowy i brakowało mi tchu. Wydawało mi się, że już długo nie pożyję. Podróż pociągiem z Medio-lanu do Turynu, którą odbywałem w każdy wtorek (w Tury-nie byłem redaktorem naczelnym wydawnictwa Bollati Borin-ghieri), była dla mnie męczarnią, także dlatego, że samotny dwudniowy nocleg w wynajętym przeze mnie pokoiku na-pawał mnie dużym niepokojem. Kilka razy się obudziłem, mając wrażenie, że jestem już po drugiej stronie. W koncu bałem się zasypiać i spedzałem noce na nie mających końca wspomnieniach. Zacząłem sobie opowiadać wszystkie te hi-storie (przypominające liczne opowieści chasydzkie) i w ten

316 317

sposób ciemność powoli się zapełniała różnymi postaciami, realnymi lub literackimi, które mi zaczęły towarzyszyć.

Później, na początku nowego roku, niespodziewanie oka-zało się, że właściciel wydawnictwa zaczął wszystko wyprze-dawać, bez uprzedniego poinformowania mnie o tym. Nie wahając się ani chwili, wysłałem list z wypowiedzeniem. Było mi spieszno, by nie spędzić „moich ostatnich” mie-sięcy w kajdanach powolnej agonii wydawnictwa.

Był 27 stycznia: we Włoszech jest to dzień poświęcony pa-mięci Holokaustu. Dokładnie wtedy zacząłem pisać i – jak austro-węgierski żołnierzyk – oddawałem się temu aż do końca maja. Zdarzało mi się siedzieć przy stole nieprzerwa-nie nawet przez siedem godzin. To był jeden z najpiękniej-szych okresów mego życia: wypełniał mnie pogodny spokój, ból i strach słabły i czułem się naprawdę dobrze, uderzając palcami w klawiaturę.

Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że nie boję się śmierci. A nawet, wręcz przeciwnie, zdałem sobie sprawę, że moje życie było w sumie piękne i interesujące, często nawet wspaniałe. Że miałem dużo szczęścia. Obawiam się śmierci, tylko myśląc o moich dzieciach: Biance i Filippo. Boję się zostawić ich samych. Ta książka została napisana też dla nich, będą mogli ją czytać, kiedy ich dziwnego taty już nie będzie.

Gdy zajmowałem się historią Polski i Europy Środkowej, często towarzyszyły mi opowieści o masakrach i grobach (i to na pewno pomogło mi w nabraniu dystansu do pry-watnych tragedii). Przepisy i opisy jedzenia (które pojawiają się w książce) są probą egzorcyzmowania śmierci.

Książkę dedykuję Angelo Dantiemu i Angelo Marii Ripel-lino, pierwszym mistrzom, dzięki którym pokochałem świat słowiański.

Ripellina, legendarnego profesora literatury rosyjskiej na Uniwersytecie Rzymskim, chudego i uduchowionego jak hinduski mistyk, po raz pierwszy zobaczyłem, gdy miałem piętnaście lat, w 1970 roku, w popołudniowym programie telewizyjnym, który oglądałem u mojej babci Giulii: mówił o Schulzu (było to zaraz po ukazaniu się pierwszej edycji jego utworów po włosku) z tak zaraźliwym zachwytem, że od razu poszedłem kupić nie tylko Sklepy cynamonowe, ale i wszyst-kie książki Ripellina na temat literatury rosyjskiej. Później pojawiła się Praga magiczna: prezent jak ze snu, czytany wielokrotnie z niedowierzaniem i zdziwieniem (ta książka wiele mu zawdzięcza).

Danti wykładał filologię słowiańską we Florencji. Nie na-leżałem do jego studentów, ale darzył mnie sympatią, ponie-waż studiowałem filozofię i starałem się nauczyć polskiego. Gdy zachorował, nagle i nieodwracalnie, w wieku trzydzie-stu pięciu lat, i znalazł się w szpitalu, odwiedzenie go wydało mi się czymś naturalnym. Dużo rozmawialiśmy i wspólnie czytaliśmy świeżo opublikowany włoski przekład poematu Moskwa – Pietuszki Wieniedikta Jerofiejewa (Danti obiecy-wał sobie napisanie na jego temat eseju o wpływach litera-tury wczesnosłowiańskiej).

W tym samym szpitalu we Florencji, na tym samym od-dziale beznadziei (zupełnie jak Oddział chorych na raka Soł-żenicyna), wiele lat później odwiedziłem mojego umierają-cego bliskiego przyjaciela Maura Martiniego.

Dwóch mistrzów z pewnością bardzo różnych; jednak moje zafascynowanie światem słowiańskim zaczęło się wła-śnie dzięki nim, to oni dali mi pierwsze klucze. Poza tym fakt, iż obaj mieli na imię Angelo, czyli „anioł”, wydaje mi się sym-bolicznie znaczący: byli moimi „opiekunami”.

319

Ostatnia rzecz: kwestia „logiki rozmytej” matematyka Lot-fiego Askera Zadeha była wielkim wykładem mojego pro-fesora filozofii (najpierw w liceum, poźniej na uniwersyte-cie) Gianfranca Cantelliego, wspaniałego eksperta od Bayle’a i Vico. Mistrza życia, który podarował mi możliwość próby zrozumienia czegokolwiek; uratował mój młodzieńczy okres od fanatyzmu; nauczył mnie filozofii jako stylu życia i ko-nieczności patrzenia w głąb.

Wiele osób zechciało przeczytać wcześniej tę książkę i po-dzielić się ze mną uwagami o niej, za co chciałbym im ser-decznie podziękować. Wymieniam niektóre spośród nich, którym jestem szczególne wdzięczny:

Anna Barbara, Marco Cabassi, Roberto Callegari, Paolo Carrière, Bianca Cataluccio, Filippo Cataluccio, Giovanni N. Cataluccio, Stefano Chinellato, Maurizio Ciampa, Lidia Croce, Giuseppe D’Avanzo, Vlasta Feslová, Francesca Gori, Joanna Heyman, Nicole Janigro, Jerzy Illg, Stanisław Ka-sprzysiak, Piotr Kłoczowski, Anna Maria Samuelli Kuciukian, Franco La Cecla, Rita Labrousse Gombrowicz, Tomás Mal-donado, Roberta Martinis, Jarosław Mikołajewski, Gabriele Nissim, Carlo Olmo, Silvia Parlagreco, Laura Quercioli Min-cer, Lorenzo Rossi, Irene Salvatori, Adriano Sofri, Elisabetta Zevi, Susanna Zevi, Luigi Zoja.

przypisy

1. FLORENCJA

1 A. Popov, Misija London (2004); wyd. pol.: Misja: Londyn, przeł. Z. Bo-chenek, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2008.

2 Leopold von Sacher-Masoch (Lwów, 27 stycznia 1836–Lindhelm, 9 marca 1895) był autorem powieści realistycznych rozgrywających się w śro-dowisku galicyjskich Żydów (Ostatni król Madziarów, 1867; Opowie-ści galicyjskie, 1876; Historie polskich Żydów) i powieści erotycznych (Wenus w futrze, 1870; Wiedeńskie messaliny, 1874; Fałszywa łasica, 1873–1879; Okrutne kobiety, 1907 pośm.), w których opisał typową dla siebie postawę seksualną, nazwaną potem przez Richarda von Kraffta-

-Ebinga masochizmem. 3 Zob. Lviv. A city in the Crosscurrents of Culture, red. J. Czaplicka, Ha-

rvard University Press, Cambridge, MA, 2005. 4 Zob. G. Nissim, Il tribunale del bene, Mondadori, Milano 2003. 5 J. Schopenhauer, Jugendleben und Wanderbilder (1839); wyd. pol.: Gdań-

skie wspomnienia młodości, przeł. T. Kruszyński, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2010.

6 A. Mickiewicz, Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego (1832). 7 A. Fiut, Czesława Miłosza autoportret przekorny. Rozmowy, Wydawnic-

two Literackie, Kraków 2003, s. 314. 8 G. Scholem, Sabbatai Sevi. The Mystical Messiah 1626–1676 (1957). 9 Zob. H.-Ch. Schmid, Die wundersame Welt der Waschkraft (Cudowny

świat pralni), film dokumentalny, Niemcy, 2008. 10 I.B. Singer, Nobel Lecture, Farrar, Straus and Giroux, New York 1979. 11 A. Słonimski, Elegia miasteczek żydowskich, [w:] tenże, 138 wierszy, PIW,

Warszawa 1979, s. 175.

320 321

12 R. Vishniac, A Vanished World, wstęp E. Wiesel, Farrar, Straus and Gi-roux, New York 1983.

13 V. Grossman, I. Erenburg, Das Schwarzbuch (1994). 14 S. Lem, Solaris (1961); film: A. Tarkowski, Solaris, ZSRR, 1972. 15 Zob. M. Kopij, Brzozowskiego obcowanie z Nietzschem, [w:] Friedrich Nie-

tzsche i pisarze polscy, oprac. W. Kunicki, Wydawnictwo Poznańskie, Po-znań 2002, s. 107–108.

16 S. Brzozowski, Płomienie (1908), Wydawnictwo Literackie, Kraków 1956. 17 Tenże, Sam wśród ludzi (1911), Ossolineum, Wrocław 1979. 18 A. Böcklin, Toteninsel (Wyspa śmierci, 1880). Istniało pięć wersji tego

obrazu (jedna zaginęła, cztery znajdują się w muzeach Lipska, No-wego Jorku, Berlina i Bazylei), który szybko zaczął się cieszyć wielką popularnością: Freud miał jego reprodukcję w swoim gabinecie, Le-nin w sypialni w Zurychu, Hitler zakupił oryginał i zabrał go ze sobą przed śmiercią do bunkra.

19 S. Brzozowski, Listy, 2 tomy, oprac. M. Sroka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1970.

20 Cz. Miłosz, Człowiek wśród skorpionów. Studium o Stanisławie Brzozow-skim (1962), Znak, Kraków 2000.

21 Zob. P. Hertz, Patrzę się inaczej, PAVO, Warszawa 1994. 22 P. Muratow, Obrazy Italii, 3 tomy, Z.I. Grebin, Berlin 1924; wyd. pol.:

Obrazy Włoch, 2 tomy, przekład, wstęp i przypisy P. Hertz, PIW, War-szawa 1972, drugie wyd. 1988.

23 Wokół myśli Stanisława Brzozowskiego, oprac. A. Walicki i R. Zimand, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1974.

24 P. Hertz, Grób Stanisława Brzozowskiego. List do Redakcji, „Tygodnik Po-wszechny” nr 27 (1693), 5 lipca 1981.

25 S. Lem, Szpital Przemienienia (1955). 26 E. Żebrowski, W biały dzień, film, Polska, 1980.

2. WARSZAWA

27 M. Kundera, Fortepian Chopina, oprac. A. Jagodziński, „Literatura na Świecie” nr 9, Warszawa 1990, s. 3–9.

28 M. Berg, The Warsaw Ghetto (1945); wyd. pol.: Dziennik z getta warszaw-skiego, przeł. M. Salapska, Czytelnik, Warszawa 1983, s. 207.

29 W. Szpilman, Pianista. Warszawskie wspomnienia 1939–1945, Znak, Kra-ków 2000.

30 R. Bradbury, Fahrenheit 451 (1953); wyd. pol.: 451o Fahrenheita, przeł. I. Mi-chałowska, Solaris, Stawiguda 2008; film F. Truffauta, Francja, Wielka Brytania, 1966.

31 J. Kott, Aloes, Czytelnik, Warszawa 1997, s. 7, 140.

32 Tenże, Zjadanie bogów (1972), Wydawnictwo Literackie, Kraków 1986. 33 Four Decades of Polish Essays, oprac. J. Kott, Northwestern University

Press, Evanston, IL, 1990. 34 Zob. J. Kott, Przyczynek do biografii, Aneks, London 1990. 35 Zob. Bronislaw Geremek en diálogo con Juan Carlos Vidal, Anaya & Ma-

rio Muchnik, Madrid 1997. 36 J. Le Goff, Avec Hanka, Gallimard, Paris 2008; wyd. pol.: Z Hanką,

przeł. A. Fadlallah, Volumen, Warszawa 2011. 37 G. Duby, B. Geremek, Passions communes. Entretiens avec Philippe Sa-

inteny, Seuil, Paris 1992. 38 B. Geremek, Najemna siła robocza w rzemiośle Paryża XIII–XV w. (1962). 39 Tenże, Il pauperismo nell’età preindustriale, [w:] Storia d’Italia, t. 5,

Einaudi, Torino 1973. 40 Tenże, Litość i szubienica. Dzieje nędzy i miłosierdzia, Czytelnik, War-

szawa 1989. 41 Tenże, Świat „opery żebraczej”. Obraz włóczęgów i nędzarzy w literatu-

rach europejskich XV–XVII wieku, PIW, Warszawa 1989.

3. MOSKWA

42 E. Klimow, Idi i smotri (Idź i patrz), scenariusz A. Adamowicz, film, ZSRR, 1985. Tytuł zaczerpnięty z Apokalipsy św. Jana, rozdz. 6.

43 Zob. J. i D. Chapman, Fucking Hell (2008), [w:] Mapping the studio, oprac. A.M. Gingeras i F. Bonami, katalog François Pinot Fondation, Punta della Dogana – Venezia, Electa, Milano 2009, s. 168–169, 170, 171.

44 W. Szymborska, Pierwsza fotografia Hitlera, [w:] Ludzie na moście (1986). 45 W. Jerofiejew, Moskwa – Pietuszki. Poemat, przeł. N. Karsov, Sz. Szech-

ter, Kontra, Londyn 1976, s. 83. 46 Zob. M. Caramitti, Postfazione, [w:] V. Erofeev, Tra Mosca e Petuški,

oprac. M. Caramitti, Fanucci, Roma 2003. 47 A.S. Politkowskaja, Za czto (2007), wybór pism z lat 1999–2006. 48 Taż, A Small Corner of Hell: Dispatches from Chechnya (2003). 49 Taż, Udręczona Rosja. Dziennik buntu, przeł. A. Michalska, Wydawnic-

two Noir sur Blanc, 2007 (posłowie).

4. DUBLIN

50 S. Czarnowski, Le culte des héros et ses conditions sociales. Saint Patrick, héros national de l’Irlande, Arno Press, New York 1975.

51 W. Tatarkiewicz, Historia estetyki, PWN, Warszawa 1970. 52 N. Assorodobraj, Początki klasy robotniczej, PWN, Warszawa 1966.

322 323

53 W. Kula, N. Assorodobraj-Kula, M. Kula, Listy emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych (1890–1891), LSW, Warszawa 1973.

54 W.I. Thomas, F. Znaniecki, The Polish Peasant in Europe and America (1918–1920); wyd. pol.: Chłop polski w Europie i Ameryce (1918–1920), przeł. M. Metelska, LSW, Warszawa 1976.

55 Zob. F.M. Cataluccio, Witold Kula: uno storico atipico, „Società e storia” nr 42, Milano 1988, s. 973–978.

56 W. Kula, Moja edukacja sentymentalna (1976). 57 Tenże, Teoria ekonomiczna ustroju feudalnego (1962). Zob. także: tenże,

Problemy i metody historii gospodarczej, PWH, Warszawa 1963. 58 Tenże, Miary i ludzie (1970). 59 Zob. A. Libera, Madame, Znak, Kraków 1998, i Godot i jego cień, Znak,

Kraków 2009. 60 Manolito i Mafalda to bohaterowie komiksu. 61 Zob. J. Knowlson, Damned to Fame. The life of Samuel Beckett (1996). 62 Zob. A. Borriello, Samuel Beckett Krapp’s Last Tape. Dalla pagina alla

messinscena, EST, Roma 1992. 63 S. Beckett, More Pricks than Kicks, Chatto and Windus, London 1934

(1970). 64 W. Shakespeare, Król Lir, przeł. S. Barańczak, akt IV, sc. VI.

5. WILNO

65 Cz. Miłosz, Rodowód, z tomu Kroniki (1987), [w:] Poematy, Wydawnic-two Dolnośląskie, Wrocław 1989, s. 197.

66 T. Venclova, Dialog o Wilnie, „Kultura” nr 1–2, Paris 1979, s. 3–35. 67 Zob. H. Minczeles, Vilna, Wilno, Vilnius. La Jérusalem de Lituanie, La

Decouverte, Paris 1993. 68 Zob. R. Lozansky-Bogomolnaya, Wartime Experiences in Lithuania, red.

S. Logan, Vallentine Mitchell, London 2000. 69 T. Venclova, Dialog o Wilnie, wyd. cyt. Ten tekst był odpowiedzią Venc-

lovy na list Miłosza opublikowany w tym samym numerze „Kultury” (1979, nr 1–2).

70 A. Nasalska, Pejzaże Venclovy (wywiad Venclovy w radio litewskim), „Ga-zeta Wyborcza”, 5 października 1985.

71 Zob. F.M. Cataluccio, La primavera del Baltico, „Micromega” nr 1, Roma 1989, s. 161–171.

72 W. Shakespeare, Kupiec wenecki (1598), przeł. Stanisław Barańczak, akt V, sc. 1.

73 W. Iwanow, Čiurlionis i problema sintieza iskusstw (Čiurlionis i problem syntezy sztuk), „Apollon” nr 3, Sankt Pietierburg 1914.

74 G. Di Milia, L’estasi lituana, „FMR” nr 18, Milano 1983, s. 66–84.

75 Zob. L. Quattrocchi, M.K. Čiurlionis: preludio all’astrattismo, Edizioni Pendragon, Bologna 2000.

76 Cz. Miłosz, Rue Descartes (1980), [w:] tenże, Hymn o Perle, Wydawnic-two Literackie, Kraków 1983, s. 102.

77 Tenże, Świadectwo poezji, Czytelnik, Warszawa 1990, s. 14. 78 M. Gimbutas, Ancient Symbolism in Lithuanian Folk Art, „Memoirs of

the American Folklore Society”, t. 49, 1958. Marija Gimbutas (Wilno, 23 stycznia 1921–Los Angeles, 2 lutego 1994) była wybitnym arche-ologiem i językoznawcą. Wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych w 1949 roku i zajęła się kulturami neolitycznymi z epoki brązu w sta-rożytnej Europie, ustalając nowe punkty widzenia w dziedzinie języ-koznawstwa i interpretacji mitologii.

79 A. Warburg, Schlangenritual, Wagenbach, Berlin 1988. 80 J.W. Goethe, Favola (1795), oprac. Luciano Foà, Adelphi, Milano 1990;

wyd. pol.: Baśń o Zielonym Wężu i pięknej Lilii, Wydawnictwo Arche, Gdańsk 2005.

81 Zob. M. Bersano Begey, Vita e pensiero di Andrea Towiański, Libreria Editrice Milanese, Milano 1918.

82 A. Mickiewicz, Skład zasad – 29 marca 1848, [w:] tenże, Dzieła, t. 12: Le-gion polski. Trybuna Ludu, Czytelnik, Warszawa 1997, s. 10.

83 Tenże, Pan Tadeusz (1834), Księga l, 1–4. 84 Zob. Z. Fałtynowicz, Wieczorem wiatr. Czesław Miłosz i Suwalszczyzna,

słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2006. 85 Cz. Miłosz, Dużo śpię, [w:] Wiersze, t. 2, Wydawnictwo Literackie, Kra-

ków 1987, s. 126. 86 Tenże, Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada (1974), słowo/obraz teryto-

ria, Gdańsk 2004. Tytuł odwołuje się do Biblii (Księga Psalmów, 113, 3): „Od wschodu słońca aż po zachód jego / niech imię Pańskie bę-dzie pochwalone!”.

87 Tenże, Zniewolony umysł (1953), Krajowa Agencja Wydawnicza Kraków 1989, s. 137.

88 Tenże, Nie, „Kultura” nr 5, Paryż 1951. 89 Tenże, Mittelbergheim, z tomu Światło dzienne (1953), [w:] Wiersze, t. 2,

Znak, Kraków 2002, s. 139–140. Zob. także fotografie Mittelbergheim w: Bliskość daleka. Fotografie Bohdana Paczkowskiego, słowo/obraz te-rytoria, Gdańsk 2005.

90 Tenże, Piesek przydrożny (1997), Znak, Kraków 1997, s. 142, 165. 91 Tenże, Druga przestrzeń, Znak, Kraków 2002. 92 Tenże, Orfeusz i Eurydyka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002, s. 5, 11. 93 Tenże, Piosenka o końcu świata (1946), [w:] Poematy, Wydawnictwo Dol-

nośląskie, Wrocław 1989, s. 23. 94 Tenże, Ziemia Ulro (1977), Znak, Kraków 2000, s. 121. 95 O.V. de L. Miłosz, Wybór poezji, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983.

324 325

6. BUENOS AIRES

96 S. Russo, Crònicas del naufragio. Apuntes sobre la caìda argentina, Edito-rial Argonauta, Buenos Aires 2002.

97 J.L. Borges, Deutsches Requiem, przeł. Z. Chądzyńska, [w:] tenże, Alef, Czytelnik, Warszawa 1972, s. 97.

98 W. Gombrowicz, Ferdydurke (1938). 100 Tenże, Dziennik 1953–1969, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1986. 101 Tenże, Bakakaj (1957), Wydawnictwo Literackie, Kraków 1957. 102 J.A. de Blas, Ebrei polacchi e prossoneti, wstęp do: U. Pratt, Cortomaltese

Tango, Lizard edizioni, Roma 1998. 103 Na temat tej niezwykłej pracy nad zbiorowym przekładem Laura Pa-

riani napisała powieść: La straduzione, Rizzoli, Milano 2004. 104 Zob. W. Gombrowicz, Przewodnik po filozofii w sześć godzin i kwadrans

(1971), Znak, Kraków 1995. 105 R. Kapuściński, Ten Inny (2006). 106 Tenże, Szachinszach (1982). 107 Wybór ponad stu zdjęć w: tenże, Z Afryki, Wydawnictwo Buffi, Bielsko-

-Biała 2000. 108 K. Ostoja Zagourski, L’Afrique qui disparaît (1937). 109 R. Kapuściński, Heban, Czytelnik, Warszawa 1998, s. 5.

7. ŁÓDŹ

110 B. Hrabal, Sešitek nerozlišujíci pozornosti (1975). 111 S.Z. Rapaport (An-ski), Dybuk, przeł. A. Hadari, Austeria, Kraków 2007,

s. 79–80. 112 W.St. Reymont, Ziemia obiecana (1899), Wydawnictwo Literackie, Kra-

ków 1957, s. 311. 113 Zob. O. Flatt, Opis miasta Łodzi pod względem historycznym, statystycznym

i przemysłowym, Drukarnia Gazety Codziennej, Warszawa 1853, s. 16. 114 A. Wajda, Ziemia obiecana, film, Polska, 1975. 115 Zob. „Le Monde”, 18 lutego 1979. 116 Wywiad z Andrzejem Wajdą, oprac. B. Michałek, „Positif” 1976, nr 178. 117 G.J. Horwitz, Ghettostadt. Łódź and the making of the nazi city, The Belk-

nap Press, Cambridge, MA, 2008. 118 P. Levi, Pogrążeni i ocaleni, przeł. S. Kasprzysiak, Wydawnictwo Lite-

rackie, Kraków 2007, s. 71–72. 119 A. Rudnicki, Złote okna (1963). 120 Zob. Diario del ghetto di Łódź, w opr. A. Nierensteina, Theoria, Roma 1989. 121 Zob. F.M. Cataluccio, La repressione sovietica in Polonia e il caso di Wiktor

Alter ed Henryk Erlich (1941), [w:] I socialisti e l’Europa, oprac. S. Merli,

„Socialismo Storia. Annali delle Fondazioni Giacomo Brodolini e Filip-poTurati”, Franco Angeli, Milano 1988, s. 551–561. W aneksie do tek-stu przekład: W. Alter, Lettera ai compagni polacchi (21 września 1941).

122 M. Alter, Gdy socjaliści dojdą do władzy, Warszawa 1934, i Człowiek w spo-łeczeństwie, Warszawa 1938.

123 Zob. K. Moczarski, Rozmowy z katem (1992). 124 Zob. M. Edelman, H. Krall, Zdążyć przed Panem Bogiem; R. Assuntino,

W. Goldkorn, Strażnik. Marek Edelman opowiada, przeł. I. Kania, Znak, Kraków 1999; W. Bereś, K. Burnetko, Marek Edelman. Życie. Po prostu, Świat Książki, Warszawa 2008.

125 R. Assuntino, W. Goldkorn, Strażnik. Marek Edelman opowiada, wyd. cyt. 126 M. Edelman, I była miłość w getcie, Świat Książki, Warszawa 2009. 127 R. Assuntino, W. Goldkorn, Strażnik. Marek Edelman opowiada, wyd. cyt.,

s. 82. 128 Tamże, s. 120. 129 Zob. Dalla scuola polacca al nuovo cinema, oprac. M. Furdal i R. Turgi-

liatto, Ubulibri, Milano 1988. 130 Zob. R. Polański, Roman by Polanski (1984); wyd. pol.: Roman, przeł.

K. i P. Szymanowscy, Wydawnictwo Polonia, Warszawa 1989. 131 S.J. Lec, Notatnik polowy (1946); Rękopis jerozolimski (1956); Z tysiąca

i jednej fraszki (1959); Do Abla i Kaina (1961); List gończy (1963); Poema gotowe do skoku (1964).

132 S.J. Lec, Myśli nieuczesane (1957, 1972); Myśli nieuczesane nowe (1964); My-śli nieuczesane, odczytane z notesów i serwetek po trzydziestu latach (1996).

133 L. Beck, Das Buch der Pfiffe, „Das Pult. Literatur, Kunst, Kritik”, ze-szyt 56, Wien 1980.

134 C. Magris, L’anello di Clarisse, Einaudi, Torino 1984.

8. BERLIN

135 A. Zagajewski, Dwa miasta (1991), Oficyna Literacka, Kraków 1991. 136 Zob. Nowa Fala, antologia, oprac. G. Origlia, Guanda, Parma 1981. 137 Ch.K. Feldman, Casino Royale, film, Wielka Brytania, 1967. 138 Z. Herbert, Barbarzyńca w ogrodzie, Czytelnik, Warszawa 1962, s. 71. 139 Do Nibylandii dociera się w ten sposób: „Druga po prawej stronie, a po-

tem cały czas prosto, aż do rana”. Zob. J.M. Barrie, Peter Pan, or the boy who wouldn’t grow up (1904, 1928); wyd. pol.: Piotruś Pan i Wendy, przeł. M. Rusinek, Znak, Kraków 2007, s. 52.

140 Z. Herbert, Pan Cogito myśli o powrocie do rodzinnego miasta, [w:] tenże, Pan Cogito, Czytelnik, Warszawa 1974, s. 14.

141 Tenże, Do Ryszarda Krynickiego – list, [w:] tenże, Raport z oblężonego miasta, Instytut Literacki, Paryż 1984, s. 26.

326 327

142 J. Brodski, Lettera al lettore italiano (New York, listopad 1992), [w:] Z. Her-bert, Rapporto dalla città assediata, Adelphi, Milano 1993, s. 17.

143 Z. Herbert, Pan Cogito a myśl czysta, [w:] tenże, Pan Cogito, wyd. cyt., s. 20.

144 Tenże, Mona Liza (1961). 145 Tenże, Apollo i Marsjasz (1961), [w:] tenże, 89 wierszy, Wydawnictwo a5,

Kraków 2002, s. 57. 146 Tenże, Raport z oblężonego Miasta (1984), [w:] tenże, Raport z oblężonego

Miasta, wyd. cyt., s. 81–82. 147 Tenże, Do Henryka Elzenberga w stulecie Jego urodzin, [w:] tenże, Rovigo,

Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1992, s. 5. W tymże zbiorze: Gu-ziki, Wilki i Chodasiewicz.

148 J. Trznadel, Hańba domowa, Instytut Literacki, Paryż 1985. 149 Patryk (Z. Herbert), Synopie, „Zeszyty Literackie” 1990, nr 32. 150 Z. Herbert, Rovigo (1992), [w:] tenże, Rovigo, wyd. cyt., s. 59. 151 W. Lednicki, Literaturnyje zamietki i wospominanija, „Opyty” 1953, nr 2,

s. 169. 152 Zob. Herbert. Studia i dokumenty, oprac. P. Kłoczowski i E. Olechno-

wicz, Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską, War-szawa 2008.

9. OTWOCK

153 K. Kieślowski, Perché siamo qui?, wywiad M. Furdal, [w:] Kieślowski, oprac. M. Furdal i R. Turigliatto, Museo Nazionale del Cinema, Torino 1989, s. 34.

154 Tenże, Amator; film, Polska, 1979. 155 Tenże, „Un decalogo mentale. Per chi è rimasto solo” (wywiad F.M. Cata-

luccia), „Corriere della Sera”, 30 grudnia 1990. 156 C. Perechodnik, Czy ja jestem morderca?, Karta, Warszawa 1993, s. 167, 171. 157 Zob. T. Borowski, Kamienny świat (1948). 158 Cz. Miłosz, Zniewolony umysł (1953), Krajowa Agencja Wydawnicza, Kra-

ków 1989, s. 137. 159 H. Grynberg, Żydowska wojna (1965). 160 P. Łoziński, H. Grynberg, Miejsce urodzenia; film, Polska, 1992; na jego

podstawie: H. Grynberg, Dziedzictwo, Aneks, Londyn 1993. 161 K. Bielas, Miejsce dochodzenia, „Gazeta Wyborcza”, 21 października 1993. 162 Zob. film E. Zwicka, Defiance, USA, 2008 (Opór, premiera polska 2009). 163 P. Levi, Se non ora quando?, Einaudi, Torino 1982. 164 Tamże, s. 105. 165 Zob. R. Cohen, The Avengers, Jonathan Cape, London 2000.

10. BUDAPESZT

166 O tym daniu mówi także poetyckie opowiadanie Sciolet G. i N. Press-burgerów, [w:] ciż, Storie dell’Ottavo Distretto, Marietti, Casale Monfer-rato 1986, s. 75.

167 D. Kiš, Ostatnia przystań zdrowego rozumu, przeł. D. Cirlić-Straszyń-ska, [w:] tenże, Homo poeticus, mimo wszystko, Świat Literacki, Izabe-lin 1998, s. 231.

168 Tenże, Peščanik (1972); wyd. pol.: Klepsydra (1978). 169 Tenże, wywiad, „Književne novine”, 1 sierpnia 1972. 170 Tenże, Bašta, pepeo (1965); wyd. pol.: Ogród, popiół, przeł. D. Cirlić-Stra-

szyńska, Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1996. 171 Tenże, Rani jadi: za decu i osetljive, (1969); wyd. pol.: Wczesne smutki,

przeł D. Cirlić-Straszyńska, Wydawnictwo Czarne, 2003. 172 Tenże, Homo-poeticus (1983); wyd. pol.: Homo poeticus, mimo wszystko,

przeł. D. Cirlić-Straszyńska, Świat Literacki, 1998. 173 G. Pressburger, Le mille domande di R.S., „L’indice” nr 7, Torino 1990,

s. 4. 174 D. Kiš, Grobnica za Borisa Davidoviča (1976); wyd. pol.: Grobowiec dla

Borysa Dawidowicza, przeł. D. Cirlić-Straszyńska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2005, s. 135.

175 Zob. D. Kiš, Po-etica (1972). 176 D. Kiš, Enciklopedija mrtvich (1983); wyd. pol.: Encyklopedia zmarłych, przeł.

Cirlić-Straszyńska, „Literatura na świecie” 1988, nr 1/198, s. 201–232. 177 C. Costa-Gavras, Music Box, film: USA, 1989, scenariusz J. Eszterhas. 178 Zob. E. Deaglio, La banalità del bene. Storia di Giorgio Perlasca, Feltri-

nelli, Milano 1991. 179 Zob. F.E. Werbell i Th. Clarke, Wallenberg, Sperling e Kupfer, Milano 1987. 180 Tamże, s. 25–26.

11. NOWY JORK

181 Zob. The Klezmatics, Wonder Wheel, Frea Records, 2006. 182 A. Penn, Alice’s Restaurant, film, USA, 1969. Najbardziej wzrusza scena,

w której Arlo odwiedza swego umierającego ojca w szpitalu. 183 Zob. A. Farkas, A messa dal pastore Arlo Gutrie nel Ristorante d’Alice,

„Corriere della Sera”, 7 stycznia 2002. 184 Rothko, oprac. O. Wick, Skira, Milano 2007. Katalog wystawy: Mark Ro-

thko, Roma, Palazzo delle Esposizioni, 6 października 2007 – 6 stycz-nia 2008.

185 M. Rothko, Scritti sull’arte, oprac. R. Venturi, Donzelli, Roma 2006, s. 177. 186 B. Placido, Kosinski, „Panorama”, 15 września 1980.

328 329

187 J. Kosiński, Dokumenty walki o człowieka. Wspomnienia proletariatczy-ków (1955) i Program rewolucji ludowej Jakuba Jaworskiego (1955).

188 J. Nowak (J. Kosiński), The Future Is Ours, Comrade (New York 1960) i No Third Path (New York 1962).

189 J. Kosiński, Being There (1971); wyd. pol.: Wystarczy być, 1990. 190 W. Beatty, Reds, film, USA, 1981. 191 Zob. świadectwo J. Karkowskiej w „Przeglądzie Polskim”, dodatku do no-

wojorskiego dziennika w języku polskim „Nowy Dziennik”, 14 lipca 1991. 192 R. Gorczyńska, Rashomon. Rzecz o Jerzym Kosińskim, „Kultura” nr 7/8,

Paryż 1991, s. 191–202. 193 J. Lechoń, Karmazynowy poemat (1920) i Srebrne i czarne (1924). 194 Z. Czermański, O Leszku, [w:] Pamięci Jana Lechonia, Londyn 1958. 195 T. Terlecki, Dwa profile Jana Lechonia, [w:] Pamięci Jana Lechonia, wyd. cyt. 196 T. Dołęga-Mostowicz, Kariera Nikodema Dyzmy (1932). 197 J. Kosiński, Speaking for My Self, „Dialectics and Humanism”, Warszawa

1987, t. 19, nr 1. 198 P. Greenaway, Drowning by Numbers (Wyliczanka), film, Wielka Bryta-

nia, 1988. 199 D. Eggers, A Heartbreaking Work of Staggering Genius (2000); wyd. pol.:

Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza, przeł. J. Łoziński, Zysk i S-ka, Poznań 2003.

200 N. Krauss, The History of Love (2005); wyd. pol.: Historia miłości, przeł. K. Malita, Świat Książki, Warszawa 2006.

12. ERYWAŃ

201 Zob. M. Flores, Il genocidio degli armeni, il Mulino, Bologna 2006. 202 O. Mandelsztam, Astarak, [w:] tenże, Podróż do Armenii (1933), przeł.

R. Przybylski, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2004, s. 64. 203 Tenże, Armenia, przeł. S. Barańczak, [w:] tenże, Poezje, Wydawnictwo

Literackie, Kraków 1984, s. 281. 204 Zob. Die fragmente zur Dialektik der Stoiker, oprac. K. Hulser, 4 tomy,

Stuttgart 1987–1988, i Stoicorum veterum fragmenta, Lipsia, 1903–1905, 1924, oprac. H. von Arnim, oraz Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów, PWN, Warszawa 1968 – ks. VII: 1, Zenon z Kition, przeł. K. Leśniak, s. 370, 437, 447.

205 G. Semerano, Le origini della cultura europea, 4 tomy, Olski, Firenze 1984–1994.

206 Tenże, L’infinito: un equivoco millenario, Bruno Mondadori, Milano 2001; Il popolo che sconfisse la morte, Bruno Mondadori, Milano 2003.

207 S. Mazzarino, Fra Oriente e Occidente, Nuova Italia, Firenze 1947; nowe wydanie rozszerzone: Bollati Boringhieri, Torino 2007.

208 A. Momigliano, Recensione a S. Mazzarino, Fra Oriente e Occidente, „Rivista Storica Italiana” 1948, nr 60.

209 G. Semerano, La favola dell’indoeuropeo, Bruno Mondadori, Milano 2005.

13. BAKU

210 Zob. M. Veronesi, A. Visioli, Logica fuzzy. Fondamenti teorici e applica-zioni pratiche, Franco Angeli, Milano 2003.

211 Zob. T. Reiss, L’orientalista. L’ebreo che volle essere un principe mussul-mano, Garzanti, Milano 2006.

212 Zob. V. Pinto, Imparare a sparare. Vita di Vladimir Ze’ev Jabotinsky, pa-dre del sionismo di destra, UTET, Torino 2007.

213 L. Carpi (N. Fusco); Come e dove rinaque la marina ebraica, Nemi, Roma 1965.

214 Z. Kolitz, The Tiger beneath the Skin: Stories and Parbles of the Years of Death, Creative Age Press, New York, 1947.

215 Kurban Said (Essed Bey), Alì e Nino (1937); wyd. pol.: Ali i Nino, przeł. J. Zaus, Świat Książki, Warszawa 2004.

14. GDAŃSK

216 P. Huelle, Weiser Dawidek, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1987. 217 L. Wałęsa, Droga nadziei, Znak, Kraków 1989, s.. 218 Założycielami KOR-u byli: pisarz Jerzy Andrzejewski i poeta Stanisław

Barańczak; adwokaci Ludwik Cohn, Antoni Pajdak i Aniela Steinsber-gowa; historycy Antoni Macierewicz i Adam Szczypiorski; ekonomista, socjalista od 1906 roku, Edward Lipiński; historyk literatury Jan Jó-zef Lipski; filolog klasyczny, bohater ruchu oporu Józef Rybicki; tech-nik typografii Wojciech Ziembiński; biochemik Piotr Naimski; ksiądz, również bohater ruchu oporu, Jan Zieja.

219 J. Kuroń, Wiara i wina. Do i od komunizmu (1989).

15. WENECJA

220 Dwa szkice rysunkowe znajdują się w Metropolitan w Nowym Jorku i Museo Correr w Wenecji.

221 „Dekada Literacka” 1995, nr 1 (103), przeł. K. Krzyżewska. 222 J. Brodski, Stan zwany wygnaniem, czyli wyrwijmy kotwę z dna [w:] tenże,

Pochwała nudy, przeł. A. Kołyszko, Znak, Kraków 1996, s. 25. 223 Wywiad S. Grassa z J. Brodskim, „La Stampa”, 6 sierpnia 1990.

330 331

224 J. Brodski, Mowa na bankiecie noblowskim [w:] Divertimento sztokholm-skie. Rozmowy z Josifem Brodskim, przeł. J.[erzy] I.[llg], Pokolenie, War-szawa 1988, s. 51.

225 Tenże, Znak wodny, przeł. S. Barańczak, Znak, Kraków 2010, s. 104–105. 226 Zob. L. Losev, Josif Brodskij, [w:] Storia della letteratura russa, III, Il Nove-

cento, 3. Dal realismo socialista ai nostri giorni, Einaudi, Torino 1991, s. 877. 227 T. Venclova, San Michele, [w:] Reginys iš alėjos, baltos lankos, Vilnius 1998. 228 Zob. E. Concina, Le arti di Bisanzio, Bruno Mondadori, Milano 2002;

tenże, La città bizantina, Laterza, Roma – Bari 2003; tenże, Storia del-l’architettura di Venezia dal VII al XX secolo, Electa, Milano 1995.

229 Książki Maura Martiniego: Le mura del Cremlino, Reverdito, Trento 1987; Oltre il disgelo. La letteratura russa dopo l’Urss, Bruno Mondadori, Mi-lano 2002; L’utopia spodestata. Le trasformazioni culturali della Russia dopo il crollo dell’Urss, Einaudi, Torino 2005.

230 P. Grotz, Russland und das Selbstverständnis Europas. Ein Beitrag zur eu-ropäischen Geistesgeschichte (1961).

231 G. Herling-Grudziński, Upiory rewolucji, Instytut Literacki, Paryż 1969. 232 A. Walicki, W kręgu konserwatywnej utopii. Struktura i przemiany rosyj-

skiego słowianofilstwa, PWN, Warszawa 1964. 233 Zob. A. Pomorski, La Russia e l’Europa. Parabola di due mondi, „L’otta-

vogiorno” nr 1, Milano, styczeń – marzec 1987, s. 40–51. 234 A. Siniawski, W tieni Gogolja (1975); wyd. pol.: W cieniu Gogola, przeł.

H. Chłystowski, „Literatura na Świecie” 2012, nr 1–2, s. 313–362. 235 Zob. E. Filippini, Andriej Siniavskij e il suo stregone (wywiad z 20 paź-

dziernika 1980), [w:] E. Filippini, La verità del gatto, Einaudi, Torino 1990, s. 92–94.

236 Określenie użyte jako parafraza głośnej inwektywy z pamfletu Lenina przez bohatera poematu Moskwa – Pietuszki Wieniedikta Jerofiejewa, pod koniec rozdziału Nazariewo – Drezna.

237 W. Szymborska, L’indispensabile naturalezza (rozmowa z F.K. Clementi), [w:] taż, Opere, Adelphi, Milano 2008, s. 1053.

238 Taż, Koniec i początek, [w:] Koniec i początek, 1993. 239 Taż, Głos w sprawie pornografii, [w:] Ludzie na moście (1986). 240 Taż, Wszystko, [w:] Chwila, 2002.

16. KIELCE

241 Zob. B. Szaynok, Pogrom kielecki. Obraz wydarzeń w archiwach MSW, „Tygodnik Powszechny”, 8 lipca 1990; oraz: taż, Pogrom Żydów w Kiel-cach 4 lipca 1946, Bellona, Warszawa 1992. Kolejne cytaty – za tym wy-daniem, s. 31, 33–38, 40–43, 51, 52, 55, 57–59.

242 A. Miłosz, P. Weychert, Henio, film dokumentalny, Polska, 1999.

243 R. Assuntino, W. Goldkorn, Strażnik. Marek Edelman opowiada, wyd. cyt., s. 116.

244 A. Michnik, Pogrom kielecki (2006). 245 K. Kersten, Polacy, Żydzi, Komunizm. Anatomia półprawd, 1939–1968,

NOWa, Warszawa 1992, s. 987; oraz taż, Historia polityczna Polski 1944–1956, Krąg, Warszawa 1982, s. 36–43.

246 Zob. A. Paczkowski, Raporty o pogromie, „Puls” nr 50, Warszawa–Lon-dyn 1991, s. 101–121.

247 G. Eschenazi, G. Nissim, Ebrei invisibili. I sopravvissuti dell’ Europa orien-tale dal comunismo a oggi, Mondadori, Milano 1995, s. 158–159.

248 G. Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą 1989–1992, Czytelnik, War-szawa 1997, s. 250.

249 „Laterza, wydawca Crocego, opublikował Inny świat niechętnie, właści-wie z powodu zobowiązań, można powiedzieć, rodzinnych. Nie wyklu-czam, że nie oddał nakładu do rozpowszechnienia, gdyż krążąc często po księgarniach włoskich, nigdy nie widziałem w żadnej ani jednego egzemplarza. Toteż z wyjątkiem Paola Milano i Leo Valianiego książkę wszyscy pominęli. To samo powtórzyło się w roku 1965, kiedy stara-niem nieżyjącego już Domenica Porzio Inny świat ukazał się u Rizzo-lego. Nie wywołał oddźwięku: pojawiły się tylko piękny artykuł Giancarla Vigorellego i recenzja w »Paese Sera« (autorstwa Gianniego Totiego), w których sugerowano władzom włoskim, aby mnie usunęły z Włoch” (P. Battista, Herling due volte solo fra i rossi, „La Stampa”, 24 marca 1992). Na temat polemik Herlinga z Vitem Laterzą, zob.: Un editore in Croce, oprac. T. Marrone, „Il Mattino”, 20 lutego 1993.

250 G. Herling, Zagadnienia językowe literatury emigracyjnej (1961), [w:] tenże, Pisma zebrane, t. 9, Czytelnik, Warszawa 1997, s. 322.

251 Tenże, Biała noc miłości, Czytelnik, Warszawa 1999.

17. PARYŻ

252 V. Dimitrijević, La vie est un ballon rond. Éditions de Fallois, Paris 1998. 253 W. Grossman, Żizn’ i sud’ba (1960); wyd. pol.: Życie i los, przeł. J. Czech,

wstęp A. Pomorski, W.A.B., Warszawa 2009. 254 3 października 1984 roku, w czasie konferencji prasowej z okazji pu-

blikacji niemieckiego wydania Życia i losu, Władimir Wojnowicz ujaw-nił, że to on sporządził mikrofilm maszynopisu, nie przejętego przez KGB i przechowywanego przez Siemiona Lipkina, i przesłał go na Za-chód („Posew” nr 11, 1984; „Litieraturnaja Gazieta”, 11 stycznia 1989).

255 É.M. Cioran, który pochodził z Rumunii (R şinari, 1911), zachorował na chorobę Alzheimera i zmarł w 1995 roku w Paryżu, gdzie też został pochowany na cmentarzu Montparnasse.

332 333

256 Zob. Charles Valentin Alkan, oprac. B. François-Sappey, Fayard, Paris 1991. 257 Cmentarz Montparnasse: sektor Północny, trzeci kwartał, rue Halévy. 258 A. Arbasino, Fortissimo al piano, „la Repubblica”, 17 sierpnia 1993. 259 P. Del Monte, Irene, Irene, film, Włochy, 1975. 260 B. Jasieński, Człowiek zmienia skórę (1932). 261 A. Micińska, Aleksander Wat. Elementy do portretu, [w:] A. Wat, Poezje

zebrane, Znak, Kraków 1992, s. 2–109. 262 I.B. Singer, Papa Zeidlus; zob. A. Wat, Kartki na wietrze, [w:] Dziennik

bez samogłosek, Czytelnik, Warszawa 1990, s. 242. 263 A. Wat, Moralia, [w:] Dziennik bez samogłosek, wyd. cyt., s. 19. 264 O tym wydarzeniu, w którym brał udział także futurysta A. Stern, zob.:

A. Wat, Wspomnienia o futuryzmie, „Miesięcznik Literacki” nr 2, 1930, s. 72.

265 Wat był blisko zaprzyjaźniony z dziennikarzem Bernardem Singe-rem (pseud. Regnis), współpracownikiem czasopism „Nasz Przegląd” (1923–1939) i „Hajnt” (1908–1939).

266 A. Wat, Wiersze somatyczne (1957), [w:] tenże, Ciemne świecidło, Libella, Paryż 1968, s. 141.

267 Tenże, *** (1946), [w:] tenże, Wiersze, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1957, s. l70.

268 Tenże, Przypomnienie Wenecji (1957), [w:] tenże, Ciemne świecidło, wyd. cyt. s. 278–279.

269 Zob. A. Micińska, Aleksander Wat. Elementy do portretu, wyd. cyt., s. 101–102.

18. SAINTE-GENEVIČVE-DES-BOIS

270 D. Baglivo, Un poeta nel cinema, film dokumentalny-monolog, 1984. 271 A. Tarkowski, Nostalgia, film, Włochy/ZSRR, 1983. 272 Tenże, Stalker, film, ZSRR, 1979. 273 Tenże, Ofiarowanie, film, Szwecja/Francja/Wielka Brytania, 1986. 274 Tenże, Zwierciadło, film, ZSRR, 1974. 275 Zob. opowieść o innym zwiedzaniu Uffizich: A. Socci, Con Tarkovskij

davanti ai Magi di Leonardo per capire i suoi film, „il Foglio”, 8 stycznia 2002, s. 2.

276 P.A. Florenski, Ikonostas (1922), [w:] Ikonostas i inne szkice, Bractwo Mło-dzieży Prawosławnej w Polsce, Białystok 1997, s. 132.

277 A. Tarkowski, Andriej Rublow, film, ZSRR, 1969. 278 Zob. A. Dalle Vacche, Cinema and Painting. How Art Is Used in Film,

University of Texas Press, Austin 1996, s. 135–160. 279 P.A. Florenski, Ikonostas i inne szkice, przeł. Z. Podgórzec, Instytut Wy-

dawniczy PAX, Warszawa 1984, s. 124, 125. 280 A. Tarkowski, Dzieciństwo Iwana, film, ZSRR, 1962.

281 Zob. „Iskusstvo Kino” 1979, nr 3. 282 Zob. F.M. Cataluccio, Tarkovskij e l’Occidente, [w:] Il fuoco, l’acqua, l’om-

bra. Andriej Tarkovskij: il cinema tra poesia e profezia, oprac. P. Zampe-rini, la casa Usher, Firenze 1989, s. 33–37.

19. MAISONS-LAFFITTE

283 Le Officine Grafiche Italiane znajdują się przy via Cesena 14 w Rzymie. Zob. Kultura i jej krąg, Paris 1988.

284 Oficjalny ojciec Jeleńskiego, który także nazywał się Konstanty Jeleń-ski (1888–1955), był ważnym dyplomatą polskim w okresie międzywo-jennym. Natomiast jego ojcem „biologicznym” był Włoch Carlo Sforza (1872–1952), w okresie powojennym włoski minister spraw zagranicz-nych. Te zawiłe okoliczności ro dzinne tłumaczą ścisłe związki Tere-sy (Reny) Skarżyńskiej (1890–1969) i jej syna Kota z Włochami. Kot Jeleński, w Paryżu, we wrześniu 1983 roku, mówił mi o swoim wło-skim ojcu. Zachował się jego piękny list (z 19 stycznia 1979), obecnie w neapolitańskim archiwum Gustawa Herlinga, do sekretarza Sforzy, Livia Zeno, opublikowany pośmiertnie, mówiący o historii miłości jego matki ze Sforzą: Carteggio Jeleński–Zeno, „Zeszyty Literackie” 2004, nr 86.

285 Zob. K. Jeleński, Chwile oderwane, oprac. P. Kłoczowski, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2007. Po włosku ze szkiców Jeleńskiego ukazała się, wydana przez Silvę, w serii pod redakcją A. Wata: La realtà dell’ottobre polacco, Silva, Genova 1961.

286 Zob. G. Herling, wstęp do: A. Mickiewicz, Księgi narodu polskiego i piel-grzymstwa polskiego (1832), Instytut Literacki, Rzym 1946.

287 Zob. P. Grémion, Intelligence de l’anticommunisme. Le Congrès pour la liberté de la culture à Paris 1950–1975, Fayard, Paris 1995, i F. Stonor Saunders, Who Payed the Piper? The CIA and the Cultural Cold War, Granta Books, London 1999.

288 Zob. K. Jeleński, „Kultura”. Polska na wygnaniu, IDLP, Warszawa 2005. 289 A. Weissenberg-Cybulski, Hexensabbat (1951), wprowadzenie A. Koestler;

wyd. pol.: Wielka czystka, przeł. A. Ciołkosz, wstęp G. Herling-Gru-dziński, Instytut Literacki, Paryż 1967. O Weissenbergu zob. G. Her-ling, La mente indomabile (1966), [w:] tenże, Gli spetri della rivoluzione, Ponte alle Grazie, Firenze 1994, s. 186–198.

290 M. Buber-Neumann, Als Gefangene bei Stalin und Hitler, (1985). 291 A. Weissberg, Die Geschichte von Joel Brand, Kiepenheuer und Witsch,

Köln–Berlin 1956. 292 M. Czapska, Europa w rodzinie (1969), Res Publica, Warszawa 1988. 293 Zob. Joseph Solman, oprac. Th.F. Wolff, Da Capo Press, New York 1995.

334 335

294 Zob. J. Pollakówna, Czapski, Wydawnictwo Krupski i S-ka, Warszawa 1993.

295 J. Czapski, Wyrwane strony, oprac. J. Pollakówna i P. Kłoczowski, Noir sur Blanc, Paryż – Warszawa 1993.

296 Tenże, przedmowa do: V. Rozanov, La face sombre du Christ, Gallimard, Paris 1964, s. 6–69.

297 W. Rozanow, Apokalipsis naszego wriemieni (1918); wyd. pol.: Apokalipsa naszych czasów, przeł. W. Krzemień, Białystok 1990.

298 Zob. O. Nissim, Il mito della giudeocomune, [w:] G. Eschenazi, G. Nis-sim, Ebrei invisibili. I sopravvissuti dell’Europa orientale dal comunismo a oggi, wyd. cyt., s. 120–135.

299 J. Czapski, Proust contre la déchéance, Noir sur Blanc, Paris 1987. 300 Zob. Teczka nr 794/5 w archiwum Komitetu Centralnego KPZR. 301 J. Czapski, Katyń i odwilż, „Kultura” nr 4, Paryż 1956. 302 Tenże, Na nieludzkiej ziemi, Instytut Literacki, Paryż 1949. 303 A. St. Kowalczyk, Giedroyc i „Kultura”, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wro-

cław 1999, s. l10. 304 Zob. V. Zaslavsky, Il massacro di Katyn. Il crimine e la menzogna, Edi-

trice Ideazione, Roma 1998. 305 Zob. F.M. Cataluccio, Un italiano alle fosse di Katyn, [w:] I socialisti e l’Eu-

ropa, oprac. S. Merli, „Socialismo Storia. Annali delle Fondazioni Gia-como Brodolini e Filippo Turati”, wyd. cyt., s. 539–549. Zob. także: Ka-tyn, una verità stolica negata, oprac. L. Melillo, Università degli Studi di Napoli „L’Orientale”, Napoli 2009. Obie publikacje zawierają także re-produkcję tekstu ekspertyzy doktora Palmieriego: Risultati dell’inchie-sta nella foresta di Katyn, „La Vita Italiana” nr 364, Roma 1943.

306 G. Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą 1984–1988, Czytelnik, War-szawa 1996, s. 372–373: 29 października 1987.

307 Zob. N. Berthell, The Cold Killers of Kalinin, „The Observer”, 6 paździer-nika 1991.

308 C. Magris, Katyn, il villagio morto due volte, „Corriere della Sera”, 24 czerwca 1990.

309 N. Davies, Europe. A History (1996); wyd. pol.: Europa. Rozprawa histo-ryka z historią, przeł. E. Tabakowska, Znak, Kraków 1998.

20. PRAGA

310 J. Hašek, Przygody dobrego wojaka Szwejka (1920–1923). 311 M. Kundera, Zdradzone testamenty (1993). 312 A.M. Ripellino, Praga magiczna, przeł. H. Kralowa, PIW, Warszawa

1997, s. 316. 313 „Literatura na Świecie” 1984, nr 4.

314 Piękna biografia Hrabala w formie ilustracji: A. Cosentino i M. De Anna, Hrabal: immagini di un tenero barbaro. Dall’archivio fotografico di Tomáš Mazal, Forum, Udine 2005.

315 O ogólnej interpretacji motywów twórczości Hrabala zob. Hrabaliana, Sborník prací k 75. Narozenimám Bohumila Hrabala, Prostor, Praha 1990.

316 B. Hrabal, Przerwy (1986), przeł. P. Godlewski, Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2011.

317 Tekst zamieszczony w tygodniku Związku Pisarzy Czeskich „Kmen” nr 29, Praha, 21 lipca 1988.

318 B. Hrabal, Pociągi pod specjalnym nadzorem (1965), przeł. A. Czcibor--Piotrowski, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1985.

319 J. Menzel, Pociągi pod specjalnym nadzorem, film, Czechosłowacja, 1966. 320 B. Hrabal, Obsługiwałem angielskiego króla (1980). 321 Tenże, Zbyt głośna samotność (1980), przeł. P. Godlewski, Wydawnictwo

Literackie, Kraków 1993. 322 Zob. J. Kolář, Collages, oprac. A.M. Ripellino, Einaudi, Torino 1976. 323 S. Roth, Laute Einsamkeit und bitteres Glück. Zur poetischen Welt von Bo-

humil Hrabals Prosa, Bern 1987. 324 B. Hrabal, Pábiltelé (1964). 325 Zob. F. Marcoaldi, Lo zingaro Hrabal, „la Repubblica” (13 lutego 2007). 326 B. Hrabal, Zbyt głośna samotność, wyd. cyt. 327 Tenże, Czarodziejski flet, [w:] Listopadowy huragan (1990). 328 J. Patočka, Platón a Evropa (1973), Kacížské eseje o filozofii dějin (1975);

wyd. pol.: Eseje heretyckie z filozofii dziejów, przeł. A. Czczibor-Piotrow-ski, E. Szczepańska, J. Zychowicz, Fundacja Aletheia, Warszawa 1998.

329 Wśród pierwszych sygnatariuszy „Karty 77” byli: historyk Jiží Hájek, były członek Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Czecho-słowacji i minister spraw zagranicznych w 1968 roku; matematyk i fi-lozof katolicki Václav Benda, który był jej rzecznikiem w roku 1974 i 1978; filozof wyznania ewangelickiego Ladislav Hejdánek; dzienni-karka i pisarka Eva Kantůrková; aktor i dramaturg Pavel Landovský; krytyk literacki Jan Lopatka; polityk komunistyczny Zděnek Mlynář, od roku 1978 na emigracji w Wiedniu; filozof i psycholog katolicki Jiží Němec; psycholog Jaroslav Šabata, były sekretarz partii komunistycz-nej w Brnie, więziony w latach 1971–1976; pisarz i krytyk literacki Jan Trefulka (ur. 1929); były przywódca studencki i inżynier mechanik Petr Uhl; pisarz i tłumacz Zděnek Urbánek.

330 Zob. Fondazione Giangiacomo Feltrinelli, La primavera di Praga, oprac. F.M. Cataluccio i F. Gori, wstęp J. Pelikan, F. Angeli, Milano 1990.

331 M. Kundera, Zasłona, przeł. M. Bieńczyk, PIW, Warszawa 2006, s. 44. 332 V. Havel, Listy do Olgi, wybór i wstęp J. Baluch, Wydawnictwo Naukowe

PWN, Warszawa–Wrocław 1993.

336

333 Tenże, Siła bezsilnych i inne eseje, przeł. P. Godlewski, Agora, Warszawa 2011.

334 Tenże, Zaoczne przesłuchanie, przeł. J. Illg, Nowa, Warszawa 1989, s. 6–7. 335 List Havla do Becketta (17 kwietnia 1983): „Nie tylko pomógł mi Pan w tak

piękny sposób w czasie mego uwięzienia, ale czyniąc to, co Pan uczynił, ujawnił Pan głębokie zrozumienie dla znaczenia tych udręczeń, jakie ci, którym nie jest obojętny stan rzeczy, muszą od czasu do czasu pod-legać, dokładnie tak samo, jak musieli się na to narażać w przeszłości”.

336 J. Kroutvor, Fernety. Kniha pro milovníky hořkých nápojů, Torst, Praha 1998, s. 596–597: „Na Kampie spalono także Pociągi pod specjalnym nadzorem, jedną z najpiękniejszych powieści czeskiej literatury”.

337 A.M. Ripellino, Praga magica, Einaudi, Torino 1973, s. 115. 338 Zob. V. Fesslová, Una biografia, [w:] Tempo di mutezza. Poesie di Vladi-

mír Holan, „Istmi” nr 21–22, Urbania 2008, s. 19. 339 V. Holan, Noc z Hamletem (1964), przeł. J. Waczków, [w:] tenże, Płacz

symbolów, PIW, Warszawa 1978, s. 205–240. 340 Tenże, Noc z Ofelią, przeł. J. Waczków, wyd. cyt., s. 241–245. 341 J. Seifert, Wšecka krásy světa (1982); wyd. pol.: Wszystkie uroki świata.

Przypadki i wspomnienia, przeł. J. Bukowski, A. Czczibor-Piotrowski, PIW, Warszawa 1991.

342 Zob. „L’Europa letteraria e artistica” 1975, nr 7/9. 343 P.P. Pasolini, Frammento I: Isola di Kampa (Praga), [w:] tenże, Porcile

Orgia Bestia di stile, Garzanti, Milano 1979, s. 286. 344 G. Raboni, L’opera poetica, I Meridiani, oprac. R. Zucco, Mondadori, Mi-

lano 2006, s. CIII. 345 Tenże, przedmowa do: V. Holan, Il poeta murato, przeł. V. Fesslová

i M. Ceriani, Edizioni „Fondo Pier Paolo Pasolini”, Roma 1991, s. 14–15. 346 Kundera. Materiały z sympozjum zorganizowanego w Katowicach w dniach

25–26 kwietnia 1986 r., oprac. J. Illg, Polonia Book Fund, London 1988. 347 Zob. R. Burton, Prague, Signal Books, Edinburgh 2003. 348 Zob. J. Karas, Music in Terezin 1941–1945, Pendragon Press, Stuyvesant,

NY, 1985.

21. WIELOPOLE

349 J. Chrobak, Wielopole Skrzyńskie di Tadeusz Kantor, Cricoteca, Cracovia 2005, s. 9.

350 Tamże, s. 7: T. Kantor, Compendio biografico per Denis Bablet (1976). 351 Zob. Powrót Odysa i Podziemny Teatr Niezależny Tadeusza Kantora w la-

tach 1942–1944, Cricoteca, Kraków 2004. 352 Teatr „Cricot” został założony w Krakowie w 1932 roku przez malarza

Józefa Jaremę (1900–1974), który był jego dyrektorem do 1939 roku.

353 T. Kantor, Koncert morski (1967). Happening został uwieczniony przez fotografa Eustachego Kossakowskiego (1925–2001).

354 O związkach teatru Kantora z teatrem Grotowskiego zob. Z. Osiński, Kan-tor i Grotowski: dwa teatry, dwie wizje, [w:] tenże, Jerzy Grotowski, źródła, inspiracje, konteksty, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 1998, s. 279–332.

355 T. Kantor, La fine del mondo, [w:] tenże, Ô douce nuit. Le Classes d’Avi-gnon, Actes Sud, Paris 1991, s. 1–2.

356 J. Kott, Kadysz. Strony o Tadeuszu Kantorze, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2000, s. 39–40.

357 T. Kantor, Wielopole, Wielopole, [w:] Kantor Dossier, Cricoteca, Kraków 2007.

22. DROHOBYCZ

358 G.R. Hill, Slaughterhouse Five (Rzeźnia nr 5), film, USA, 1972, na pod-stawie powieści Kurta Vonneguta (1969) pod tym samym tytułem.

359 W. Gombrowicz, Dziennik 1961–1966, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1986, s. 11–12.

360 B. Schulz, Exsposé o książce Brunona Schulza Sklepy cynamonowe, [w:] tenże, Księga listów, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1975, s. 177.

361 Wydawcy włoscy, do których się zwracał (Bompiani, Hoepli, Monda-dori) nie zainteresowali się jego książką. Jednak jego nazwisko mu-siało już być znane we Włoszech, skoro pisarz Massimo Bontempelli, wiosną 1939 roku przyjechał do Polski z zamiarem spotkania się mię-dzy innymi z Schulzem.

362 B. Schulz, Księga listów, wyd. cyt., s. 63. 363 Zob. J. Błoński, Autoportret żydowski, [w:] tenże, Kilka myśli co nie nowe,

Znak, Kraków 1985, s. 119. 364 B. Schulz, List do Stefana Szumana (24 lipca 1932), [w:] tenże, Księga li-

stów, wyd. cyt., s. 21. 365 P. Caneppele, La repubblica dei sogni, Kinoatelje, Gorizia 2004. 366 Zob. S. Kelly, The Book of Lost Books (2005). 367 C. Ozick, The Messiah of Stockholm (1987); wyd. pol.: Mesjasz ze Sztok-

holmu, przeł. Joteł, Zysk i S-ka, Poznań 1994.

339

indeks osób

340 341

spis treści

1. Florencja. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 2. Warszawa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 28 3. Moskwa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 45 4. Dublin . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57 5. Wilno . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 70 6. Buenos Aires . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 90 7. Łódź . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113 8. Berlin . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 132 9. Otwock . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 145 10. Budapeszt. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 156 11. Nowy Jork. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 164 12. Erywań . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 177 13. Baku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 191 14. Gdańsk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 198 15. Wenecja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 208 16. Kielce . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 223 17. Paryż . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 237 18. Sainte-Geneviève-des-Bois . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 248 19. Maisons-Laffitte . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 255 20. Praga. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 269

21. Wielopole . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 292 22. Drohobycz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 299 Wyjaśnienia i podziękowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 315Przypisy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 319Indeks osób . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 339